sobota, 31 maja 2014

Nie ryzykujcie!!!

Już przestańcie rajcować się tym Korwinem. Niczego w Brukseli nie zwojuje, prócz ośmieszenia siebie i Polski, ale ponieważ jest tam więcej takich, którzy ośmieszają własnych obywateli, więc i ten głupek zagubi się w tłumie. Tym bardziej, że już wymięka na różnych konferencjach. Napompujmy więc rowery i udajmy się na piknik z kocem i kanapkami. My tak jutro zrobimy. To zdrowsze niż angażowanie się w jałowe dysputy o niczym. Po kilku kilometrach pewnie zaczną Was boleć tyłki od siodełek, a nogi będą błagać o litość na widok każdego wzniesienia, i zaczniecie kląć na swój idiotyczny pomysł pedałowania zamiast wciskania pedału gazu. Mam to za każdym razem, kiedy z entuzjazmem wsiadam pod domem na rower, a po kilku zakrętach najchętniej bym wrócił. Ale... Trza być twardym, a nie mientkim. Zdobędziecie kondycję, umrzecie zdrowsi, będziecie mogli przyszpanować jakimś przepoconym ciuchem rodem salonu sado-maso i lepiej zasmakuje Wam, po powrocie, niedzielny rosół. Dawno temu zorganizowaliśmy sobie obóz rowerowy. Plany były cholernie ambitne. Zaczynamy w Stargardzie Szczecińskim i walimy wybrzeżem aż na Mazury, a później do Łodzi. Wyruszyło nas siedmiu, a wyprawa obliczona była na miesiąc. Niezbędny był trening. Nie ma nic bardziej nudnego od pedałowania sto kilometrów! Chyba tylko dwieście...
Wiem, że czyta mnie dwóch kolegów, z którymi się wybraliśmy. Siemanko Sławku i Romciu! :)
Miałem przed wyjazdem pecha, bo rower miał jakąś wadę w przerzutce i wiecznie musiałem gapić się miedzy nogi w nadziei, że znajdę przyczynę. Któregoś cichego, niedzielnego, popołudnia wracałem do domu walcząc z nieznaną wadą mojego roweru i, po kolejnym zerknięciu między uda, usłyszałem wielki huk. Zorientowałem się, że lecę. Lecę i lecę... Jak jakiś pieprzony Ikar, tyle że nad asfaltem. Ponieważ grawitacja zwyciężyła, rąbnąłem o glebę z siłą wodospadu mając niemal pewność, że w mojej dupie eksplodował granat. Po kilku efektownych fikołkach, redukujących różne siły, zatrzymałem się zdumiony obok krawężnika. Wychodzące na ulicę okna otworzyły się natychmiast i czekałem na niezasłużone brawa.
- Nie, to tylko jakiś wariat wjechał w śmietnik... Nic ciekawego.
Tego fajfusa, który go tam wystawił pokroiłbym tępą stroną noża i zrobił lewatywę z wody królewskiej! Wyprawa przebiegała w atmosferze podobnych wypraw, a liczba uczestników kurczyła się w jej trakcie i na Mazury dotarliśmy we czterech. Znaczy na Warmię, do naszej harcerskiej bazy w Wińcu. Zrobiliśmy stamtąd sobie wycieczkę, we dwóch, pod Grunwald. Nawiedzeni kolaże wiedzą, że najlepiej jechać tuż za ciężarówką. Za Miłomłynem jest katorżniczy podjazd, ale na szczęście jechał jakiś taki złom i postanowiliśmy się do niego przypiąć. Wyprzedził nas, no to my rura za nim. Pech... Wiózł cuchnący obornik, który odebrał nam i tak nadszarpnięty górką oddech. Smród został nawet gdy zniknął za horyzontem, a my musieliśmy męczyć się sami. Między Miłomłynem a Ostródą jest wieś Kaczory. Po lewo, przed lasem, chyba dwa kilometry. To tak do wiadomości ich fanów.
W drodze powrotnej również załapaliśmy się za ciężarówką, tym razem wojskową i z plandeką. Zasuwamy z uśmiechem, gdy nagle zawiało, plandeka się uniosła, a po środku kipy stoi trumna... Już wolę pod wiatr samemu niż z takim prowadzącym. Przygód było co niemiara w czacie naszej wyprawy. Nie pamiętam już dlaczego zakończyliśmy wyprawę we dwóch. Gdzieś po drodze Sławkowi nawalił rower i ledwo doczołgaliśmy się do Iławy. Wsiedliśmy do pociągu. W przedziale siedziały dwie dziewczyny. Sławek, jak to Sławek, zaczął rzucać mięsem i rzucał do czasu, kiedy zorientował się, że to dwie zakonnice w przebraniu.
Ogólnie rzecz biorąc, jazda rowerem jest cholernie stresująca, męczy, w grupie powoduje konflikty i można się zatruć różnymi paskudztwami po drodze. Pierdykam, jutro jadę autem.




piątek, 30 maja 2014

Lekarze na start!

Gdzieś w morskich głębinach, na pograniczu Arktyki, żyją morskie stworzenia nazywane przez nas Narwal. Cechą, która odróżnia ich od innych zwierząt, jest lekko przerośnięty jeden ząbek. No może bardziej niż lekko, bo ma czasem i cztery metry długości. Jedna angielska królowa kupiła taki ząbek od któregoś z odkrywców, za równowartość dzisiejszej połowy miliona funtów. Sporo jak na jedno znalezisko z plaży... Uważano ówcześnie, że należy on do, nieczęsto przecież spotykanego, Jednorożca, a jego róg ma czarodziejską moc. Można było, przeto, stać się posiadaczem czegoś, z natury nieosiągalnego w przyrodzie, a mimo to dostępnego. Ha! Można było kupić także zapach drzewa, na które nasikał Jezus, łyk powietrza z Ziemi Świętej, albo piasek spod stóp uczestników Ostatniej Wieczerzy. W temacie "relikwie"  wciąż jesteśmy w czubie Europy. Ostatnio grupa lekarzy przekazała oo. Paulinom kamienne tablice ze swoją deklaracją wiary. Kolejna grupa zachęcająca nas do powrotu średniowiecznych metod upuszczania krwi spowodowanego katarem. Gratulacje koledzy lekarze! Tak trzymać. Paciorek przed wizytą, wspólny różaniec, jeszcze raz paciorek, 80 złotych na ojcusia i wypad. A po niedzielnej mszy, w ramach pokuty, umyjcie mu śmigłowiec. Tracę już resztki szacunku to wszystkiego, co dzieje się w Polsce. Sprzedać komuś rożek Jednorożca? Mam kilka na zbyciu. Odbiór na Alasce 17 kwietnia.


Kulinarnie dziś, na razie...

Po obejrzeniu wiadomości kompletnie zabrakło mi słów na określenie debilizmu protestujących przy grobie Jaruzelskiego. Nie będę o tym pisał, bo mogę, niechcący, napluć na monitor. Po raz tysięczny przekonałem się, że bycie katolikiem obraża mnie stokroć bardziej niż bycie ateistą. Kłaniam się do ziemi bandzie bydlaków z cmentarza.


Zrobiłem dziś żeberka z kiszoną kapustą. Zwykle działam na dwóch patelniach. Na jednej podsmażam żeberka z cebulką na oleju, posypuję je mąką i obsmażam ze wszystkich strom, co wygląda tak:




Na drugiej kiszoną kapustę z cebulką i przyprawami:




Po podsmażeniu kapusty zalewam ją wodą, dodaję papryki mielonej, ziele prowansalskie, łyżkę koncentratu pomidorowego i wrzątek. Na potwierdzenie moich słów pstryknąłem fotkę.




Duszę to może pół godziny i dodaję żeberka...




Przykrywam i duszę jeszcze z godzinę. Im dłużej tym smaczniejsze i miększe. 
To w sumie tyle. Ja jem to bez pyrków, ale namiętnym ich zjadaczom proponuję poświęcić na obieranie więcej czasu i zrobić je tak, jak ja przed ostatnią imprezą na 9 osób...




Druciak i jedziemy z koksem! Godzina wystarczy.
Smacznego!

czwartek, 29 maja 2014

Słów kilka o tolerancji.

Nie macie wrażenia, że gdyby nie było religii, słowo tolerancja, zmarłoby w sposób zupełnie naturalny? Albo gdyby chociaż była politeistyczna... Wiara w jednego boga, zupełnie przypadkowo tego samego, w którego wierzyli, bądź wierzą, nasi rodzice, jedynego i nieomylnego, musi bowiem powodować spory. I cóż z tego, że modlitwy pomagają wierzącym, skoro tuż po ich zakończeniu, natychmiast zaczyna wypływać z nich jad, bo ktoś ośmielił się powiedzieć, że Boga nie ma. Mnie pomaga i ja mam rację! Zero tolerancji.
Wierzący piszą o ateistach, że są pozbawieni łaski rozmów z Bogiem. Rozmowy? A nie monologu? Mam wątpliwości. Po co, dochodząc do skrzyżowania, mamy czasem wątpliwości, w którą stronę pójść? Skoro Bóg kieruje naszymi losami, to możemy pójść w dowolną, bo nie mamy nad tym żadnej kontroli. Ma to się zatem nijak do wolnej woli, którą ponoć posiadamy. Ponoć Bóg pozbył się części swojej woli, by dać ją nam, a więc nie może być wszechmogący, bo sam z tego zrezygnował. Zbyt dużo tu mistycznej filozofii, której nie sposób dostrzec w działaniach kościołów. To zwykli politycy bez garniturów, próbujący polewać swoje poletka zbierając jak największe plony. Może to będzie głupi przykład, ale zaryzykuję...
Weźmy taki mecz Legia-Widzew. Obojętnie kto by nie wygrał, to po meczu piłkarze idą wspólnie na piwo i się zabawić. Kibice zaś robią ustawkę i obijają sobie gęby w imię jakiejś zidiociałej filozofii. Zero tolerancji? A może zwykła głupota? Podobnie jest z religią. Jeśli już ktoś wierzy w Boga i to mu pomaga - niech robi to na własny użytek, Jezus nie zbudował żadnego kościoła. To my, jak zwykle, dorabiamy ideologię i dajemy się za nią zabijać. I nie możemy pojąć, że słowo: tolerancja oznacza bycie lepszym. Kościół tego nie uczy? Jeśli uczy to ma fatalnych uczniów!

Vidi

Słowo daję, że to już po raz ostatni... Nie będę pisał więcej o Jaruzelskim, choć mnie korci, bo to znakomity przykład znęcania się nad historią i moim ptasim móżdżkiem. Co do drugiego tematu... nie jestem już tak pewien. Wpadłem rano na pięć minut do Biedronki po bułki dokładnie w chwili, gdy jakaś paniusia staranowała SUV-em blokujący wjazd szlaban, mało nie wybijając ogromnej przedniej szyby i kancerując dotkliwie maskę. Ochroniarz otworzył połamaną belkę, paniusia poszła pokryć koszty swojego debilizmu, a ja wjechałem za nią. Tuż po mnie, kolejna paniusia, chyba na kacu, wykupiła grzecznie bilecik i postawiła swój bolid na jedynym miejscu dla inwalidy. Ja wiem, że biomet nie wpływa dziś korzystnie na samopoczucie...
Przeczytałem ocenę postępowania gen. Jaruzelskiego, opublikowaną przez niejakiego dr Łukasza Kamińskiego prezesa IPN - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Pisze między innymi tak:

 "Powołując Instytut Pamięci Narodowej – Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu Parlament Rzeczypospolitej miał na względzie m.in. „zachowanie pamięci o ogromie ofiar, strat i szkód poniesionych przez Naród Polski w latach II wojny światowej i po jej zakończeniu, patriotyczne tradycje zmagań Narodu Polskiego z okupantami, nazizmem i komunizmem, czyny obywateli dokonywane na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego i w obronie wolności oraz godności ludzkiej".
To jeden z najgorszych zarzutów w historii świata! Powołał IPN w trosce o zachowanie pamięci ofiar i dał dr Kamińskiemu robotę! Nic tylko rozerwać na strzępy!
Kolejne zdanie doktora...

"W 1981 roku Wojciech Jaruzelski stanął na czele Rady Ministrów, a następnie objął funkcję I sekretarza Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, stając się w ten sposób ostatnim komunistycznym dyktatorem PRL. Zgromadzoną władzę wykorzystał do zdławienia, w interesie i na żądanie władz Związku Sowieckiego, pokojowego ruchu "Solidarności". Okres stanu wojennego i kolejne lata przyniosły nie tylko ofiary, lecz także zniszczenie ogromnych nadziei i entuzjazmu wywołanych wydarzeniami Sierpnia 1980 roku."
Niczym Janukowycz wyprowadził się z kraju na osiemnastu śmigłowcach, porywając "Damę z Gronostajem", pozłacane kurki w łazienkach i resztki nadziei braci Kaczyńskich na poranny stolec w komfortowych warunkach. A ponieważ był OSTATNIM dyktatorem, zabrał tę funkcję, raz na zawsze, kolejnym chętnym. Przypominam sobie także czasy wszechogarniającego mnie entuzjazmu w trakcie strajku MPK, gdzie, każdego dnia, musiałem zsuwać dziesięć przystanków do swojej dziewczyny per pedes w te i z powrotem, nie licząc spaceru do parku. 



"Mając na uwadze powierzony mi mandat prezesa Instytutu Pamięci Narodowej wyrażam opinię, że nie można pogodzić pamięci o ofiarach systemu totalitarnego z honorowaniem pogrzebem państwowym na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach człowieka, który poświęcił większość swojego życia służbie reżimowi komunistycznemu.

dr Łukasz Kamiński, prezes Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu." 



Pana, doktorze Kamiński, pochować na Powązkach będzie można. Przygotuj się Pan na wtorek.




środa, 28 maja 2014

Wybory się skończyły i Antoś w natarciu!


Jednym z najgorszych królów Polski był, opiewany w piosenkach i wierszach o Warszawie, sterczący wciąż na jej bruku, Zygmunt III Waza. W mojej teorii to władca, który w sposób pośredni, ale jednak, przyczynił się do rozbiorów Polski. Całe czterdzieści pięć lat jego rządów uważam za szkodliwe. Nie chcę nikogo zanudzać szczegółami, ale jest jeden fakt, którego pominąć nie sposób.
To właśnie na Zygmunta III rzucił się z czekanem niejaki Michał Piekarski, lekko oszalały szlachcic, z zamiarem pozbawienia go życia. Historia zrobiła z niego kompletnego wariata, a do setek polskich przysłów dodaliśmy kolejne: "Pleść jak Piekarski na mękach". Został skazany na tortury, spalenie dłoni, odcięcie ich później, rozerwanie końmi w cztery strony świata, spalenie i wystrzelenie jego prochów z armaty. Sukces był połowiczny, bo Piekarski sam wsadzał ręce do ognia, a cztery konie oderwały mu tylko jedną nogę, uśmiercając szlachcica zbyt wcześnie. Jego prochów nie wystrzelono także z armaty, a wrzucono, banalnie, do Wisły. Nigdy nie czuł się winny, nie powiedział, że zrobił źle, nie wyciągnięto z niego także żadnych informacji o jakimś większym spisku. Chyba szkoda, że mu się nie udało, bo historia mogłaby się potoczyć zgoła inaczej. Minęły wieki i zamiast czekanów mamy Tupolewy, broń niemal masowej zagłady, które w rękach szaleńców pokroju Piekarskiego, sprawdzają się o wiele skuteczniej. Bronią Kaczyńskiego za to jest Macierewicz. Albo raczej jego ochronną tarczą. Nie tak dawno pisałem coś w tym stylu... Zauważyliście, że przed wyborami Macierewicz przestał się pokazywać?
I s'il vous plait... Trzy dni po wyborach Antoś wykrył kolejny wulkan w Yellowstone, który grozi wybuchem. Tysiące komisji wyborczych otóż, targają do przekupionych informatyków, nieprzeliczone głosy oszustów - wyborców, w środku nocy, z oczywistym zamiarem ich sfałszowania na niekorzyść, rzecz jasna, PIS. Od dziś, przez następne tygodnie, Pismeni będą się zasrywać tym tematem. Nic nie zwojują, ale ile narobią pierogów napychających trzewia ich zwolenników, ile godzin poświęci telewizja na komentarze, spraszanie gości, oglądanie sprawy z perspektywy takiego, czy innego mądrali, ilu kamerzystów wybije sobie zęby w pogoni za Antosiem...? O tym nie wie nikt. Na pierwszy ogień pójdzie Pan Lis w najbliższy poniedziałek. Internet zawojuje kolejna grupa jedynych sprawiedliwych, powstanie ze sto krzyży, lekarze-katolicy zgłoszą protesty, oszaleli emeryci spod znaku Radia Marysia ugryzą jakiegoś dziennikarza, a Szkło Kontaktowe, w tylko sobie znany sposób, będzie chrześcijańsko-dowcipno-obrazoburczo-mało śmieszne. I jeśli pomyliłem się choćby w jednym przypadku, to sam wsadzę rękę w ogień i karzę rozszarpać się końmi.
Polska scena polityczna jest jak Atlantyk... Wielki, zimny, bezmyślny i wciąż oddzielający nas od cywilizacji.

wtorek, 27 maja 2014

O tym, jak zrobić fasolkę po bretońsku

Uśmiałem się... Zachciało mi się wczoraj fasolki po bretońsku i dokonałem odpowiednich zakupów. Namoczyłem głupiego Jasia. Głupi, bo... jak w tym dowcipie stoi: Wiesz dlaczego twój mózg ma rano wielkość fasolki? Bo napuchł przez noc.
Moja fasolka także monstrualnie zwiększyła po nocy swoją objętość i zacząłem tworzyć.
Przeczytałem, tak na wszelki wypadek, przepis z netu. Był w sumie ok, ale wywaliłem go niechcący i postanowiłem zdać się na moją, genialną, rzecz jasna, pamięć. Jasio się właśnie zaczął gotować, a ja wgryzłem się w inne przepisy tej potrawy. Różnice były kolosalne! Niektórym udawało się ugotować fasolkę w pół godziny, innym zajmowało to dwie; jedni odlewali wodę przed gotowaniem, inni - "W życiu Romana!". Jedni dodawali ciutkę koncentratu, a inni dwa litry!( Poważnie!). Każdy z tych przepisów był najlepszy i preferowany na długie, jesienne, wieczory.  Moja wersja miała być kompromisem pomiędzy przepisami ekstremistów, i, jak to zwykle bywa, okazała się sukcesem. Jutro może tylko dosolę.
Wieczorem nadciągnęła okropna burza. I tu już całkiem poważnie... Nie zostawiajcie w czasie burzy garnków z jedzeniem poza lodówką! Miałem kilka przypadków skiśnięcia moich kulinarnych wypocin właśnie przez pogodę! Coś w tym musi być, bo dlaczego nic się nie dzieje, gdy nie zapowiadają burzy? Wredne te marchewki jakieś...
Pojechałem, tuż przed burzą załatwić kilka spraw, i w drodze powrotnej doszedłem do wniosku, że nadciągający niż paraliżuje nie tylko jedzenie, bo oto...
Stojąc grzecznie na skrzyżowaniu z jednokierunkową ulicą z pierwszeństwem, o mały włos uniknąłem kolizji z paniusią walącą lewym pasem tuż obok chodnika. Jakby nie miała miejsca na szerokiej jezdni; na następnym, również z pierwszeństwem, na środku skrzyżowania stała inna paniusia, walcząca zapewne z brakiem połączenia między stopami a kierownicą, a nieco dalej, kiedy się już zatrzymałem, otworzył mi drzwi jakiś gostek z telefonem przy uchu i na poważnie zaczął ładować mi się do auta. Kiedy go wywaliłem, pierdyknął tuż obok taki piorun, że o mało nie popuściłem z wrażenia.
Przebycie kilkudziesięciu metrów z auta do domu zlikwidowało potrzebę wieczornej kąpieli; jeszcze kapie mi z włosów deszczówka. Żołądek po fasolce wyprawia dziwne harce, mimo że dosypałem kminku. Na wszelki wypadek szeroko otworzyłem okno... Ogólnie jest nawet ok. Żonusię tylko boli prawy migdał i lewa stopa, ale myślę, że to tylko kolejna wymówka... Zresztą... Po obejrzeniu Korwina-Mikke sadzającego sobie na łysej pecynie niemowlaka, a później odrzucającego go przerażonemu ojcu myślę, że mamy oto przypadek niedoinformowania niemowlaka, który nie wyczuł sytuacji nie waląc kupy na ten zasrany, i tak, łeb nowego ełroposła. Pewnie nie zerknął do internetu!




poniedziałek, 26 maja 2014

Oszaleliście ???????

Jest pierwsza w nocy. Właśnie przeczytałem, że Kurwin-Mikke został ełroposłem. Ja pierdolę ten kraj!
Dobranoc.

Marudny post...

Naprawdę jestem gadżeciarzem! I mam często wsiowy gust. Lubię wielkanocne pisanki, łowickie wycinanki i góralskie, haftowane portki. Podobają mi się uważane za kiczowate odpustowe wisiorki, rozbawiają mnie figurki ogrodowych krasnali. Nawet coś takiego, co muszę pokazać na zdjęciu:




Popatrzcie na te gęby uważniej. Toż sama rozkosz dla oczu płynie z tego paskudztwa! To z San Gimignano, polecam jednodniową wycieczkę... 
Uwielbiam odwiedzać też takie sklepy: 





To z Rzymu.




To Florencja...




Ale to raczej Wenecja, nie pamiętam...
Wszystko jest tu plastikowe i sztuczne jak cycki Pameli Anderson, ale chyba... mniej przyjemne w dotyku...
Obliczone na przepoconych turystów, którzy zasuwają jak oszalałe kotki w marcu chcące jak najwięcej liznąć, jak najkrótszym czasie. Znakomita zabawa.
Na drugim końcu takich atrakcji są oszałamiające dzieła sztuki:




  Nie mogę się wręcz napatrzyć na twarz dziewczyny w niebieskiej tunice na drugim planie. XV wiek...




No i najpiękniejszy kościół w jakim byłem, Św. Piotra w Okowach, w Rzymie, z Mojżeszem Michała Anioła.
Mógłbym długo tak zrzędzić, ale już dość.
Zachwyceni nowoczesnością, dzisiejsi fani przeróżnych mód, napędzani Chipsami i Coca Colą, albo wręcz przeciwnie... kiełkami niemodyfikowanej soi i karczochów  na parze, preferują zgoła inne gadżety. Ci pierwsi, poruszający się zwykle nowymi BMW, ogolone na łyso miśki z tym czymś w uchu i wiecznie gadający do nikogo biznesmeni, nie tolerujący niczego, co powstało przed rokiem 2013, uśmiechający się z entuzjazmem na słowa Amber Gold, prości jak kij od szczotki popychacze krajowej gospodarki, to jeden biegun naszej rzeczywistości. Na drugim są zabiedzeni weganie o zszarzałym wzroku i wyglądzie filmowych zombi, martwiący się jedynie tym, co mogą zjeść i czy aby to coś kiedyś nie żyło w jakiejś formie, bo wówczas zjeść tego nie mogą. Filozofie życia jakże inne, ale co ich łączy? Ano to samo co grubego Amerykanina z oszalałą, wyimaginowaną potrzebą zemsty, Al Kajdą, czyli... Oglądanie świata z perspektywy zaprzęgniętego do wozu konia. Klapki na oczach. Cztery metry w prawo, cztery w lewo i na wprost. Zero tolerancji, zero komunikatywności.
Nie wytrzymałbym randki i dziewczyną gadającą wyłącznie o dramacie krojonych pomidorów. Zapewne także i z tą, która oszukała kilka banków wyłudzając duże kredyty, aby sobie kupić Laborghini Gallardo za pół miliona. Bo i o czym? Zdecydowanie wolę, mimo że jestem ateistą, kręcić się po kościołach.
Pomarudziłem sobie, ale i mnie się czasem należy.







niedziela, 25 maja 2014

Ełroposły na start!

I jak tam głosowanie? Skorzystaliście? Pewnie co piąty... To tak statystycznie cztery  głosy na pięć rodzin. Taka reklama...
Byłem kiedyś z synem w parku pograć w ping-ponga. Są tam dwa kamienne stoły i pancerna siatka. Dawniej każdy stół otaczała opaska z aluminium, ale jacyś fani skupów metali je poodginali, bo nie dali rady wyrwać. Przywiozłem nawet młotek, żeby to naprostować, ale szło mi jak po grudzie i odpuściłem. Oni nie. W końcu wyrwali. Stoją tam teraz szczerbate, można się przyzwyczaić. Ale ja nie o tym... W trakcie naszej gry przyszło dwóch studentów. Gadali o uczelni więc się domyśliłem. Wyglądali na inteligentnych. Niestety, w pewnym momencie jeden powiedział, mniej więcej, tak:
- Widziałeś tę nową reklamę Plusa? Coś niesamowitego! Ale mają fantastyczne promocje!
Żyjemy w świecie opanowanym przez reklamy. Połowę czasu spędzanego przed tv, napychamy kieszenie dostarczycielom prądu, oglądając pięćsetny raz Lewandowskiego z małżonką siadającą na walizce, albo uśmiechniętego Kavina Spacey z rękami w kieszeniach. Nie mam pojęcia czego te reklamy dotyczą, bo nie po to Bóg stworzył piloty, abym miał się denerwować.Wiem jedynie, że jest ktoś o nazwisku Lewandowski i chyba to jakiś piłkarz. Każdej jesieni musimy koniecznie zapierdzielać osiem razy dziennie do apteki na konsultacje, każde pierdnięcie może wywołać lawinę nieszczęść w organizmach istot żywych, a my musimy (!), okiem oszalałego medyka, analizować przyczyny, chronić się przed skutkami i kupować... i jeszcze raz kupować, każdego bzdeta zaśmiecającego nasze półki, aby podleczyć każdy nasz kompleks, fobię albo zachciankę. Na to wszystko nie trzeba dużo. Wystarczy włączyć na pół godziny telewizor. Nie mogę wyjść ze zdumienia, że wciąż jesteśmy na to podatni. Krzywimy się na powtórkę wczorajszego obiadu, ale niedogotowaną telewizyjną fasolkę, wcale nie po bretońsku, wpierniczamy całe miesiące. Nie puchniemy od niej, nie mamy wzdęć i jeszcze rozmawiamy o niej w towarzystwie. Raz naszła mnie jakaś cholera i dałem się nabrać na cudowną promocję w T-mobile. Klnę ten dzień każdego poranka, a banda oszustów to najłagodniejsze za słów, jakimi mógłbym tę cudowność określić. A mimo wszystko zawsze spotykam kogoś, kto zupełnie z własnej woli, niezależnie od inteligencji czy wykształcenia, nabiera się na to gówno. Widziałem jakiegoś emerytowanego profesora, który wycofał wszystkie oszczędności z różnych miejsc i wpłacił do Amber Gold. Teraz ma pretensje do państwa! Osz... Ty głupi, profesorski, capie!
Ja wiem, że ludzie z wiekiem stają się bardziej skąpi i nie bez przyczyny mówimy: stara sknera. Ale wielki profesor zemrze ze świadomością wyrolowania go przez państwo. Mam nadzieję, że już niebawem. Fruwająca nad Polską głupota porywa każdego dnia całe tabuny nowych fascynatów jakichś kremików, proszków do prania, zupek z dodatkami odrzutów z petrochemii, czy farb kryjących wszystko poza bezmyślnością. Co by jednak o tych reklamach nie mówić, mają jedną zaletę. Tworzą je fachowcy! W przeciwieństwie do fachowców od wyborczych spotów, którzy wykazali się już takim oszalałym debilizmem, że powinno się zwyczajnie rozstrzelać. I takie są właśnie efekty. Profesorek zrobił z siebie wała na własny rachunek. Partiom, nie dość, że oszukują nie mniej, hojnie płacimy za ich występy. Od dziś kolejna fala rodzin cieszyć się będzie tytułami pomocnika zastępcy sekretarza "ełroposła". Na szczęście płaci im Bruksela... Czyżby?
Oklaski!!!





piątek, 23 maja 2014

Post nad posty!

Przeglądałem wczoraj listę najpopularniejszych blogów na Google, gdzie i ja piszę. Jest to tzw. Toplista i każdy może oddać tam swój głos na kogo mu się podoba. Z dwudziestu najczęściej odwiedzanych, chyba dwanaście to blogi kulinarne, pięć to coś pośredniego między kucharzeniem a opieką nad dziećmi, jeden jest o lekarstwach na wszystko, dwa to zdjęcia z opisem wakacji życia w Chorwacji, a reszta o fitness. Innymi słowy... Należy pisać co się ugotowało w trakcie wymiany pampersa ćwicząc podskoki i krztusząc się suplementami. Chyba sobie poradzę...
Zakładam, że mam już w domu cały arsenał potrzebny do ogarnięcia tego bałaganu. Wstawiam więc do kuchni niewielki batut i podskakuję myjąc mięso na zupę. Zeskakuję na chwilę po garnek łapiąc po drodze witaminę "C", którą przeżuwam wlewając do niego wodę. Montuję szybko huśtawkę w wylocie z kuchni, wskakuję na batut i wrzucam mięso do garnka. Zapalam gaz i wbijam niemowlaka między deski huśtawki. Rozbujanie go pod sufit zapewnia mi czas potrzebny do obrania warzyw i łyk różowej brei na lepsze samopoczucie od pasa w dół. Szubko zasuwam po hantle do pokoju. Piętnaście na lewy biceps i tyle samo na prawy, dziesięć pompek. Huśtawka zwalnia i rozlega się płacz. Pampers się przelał. Ze sprawnością wiewiórki śmigam po nowy, wymiana to parę sekund i uśmiechnięte dzieciątko fruwa jak nietoperz. Seria zdjęć do albumu i odszumowanie gotujących się żeberek. Paciorek (mam wolną chwilę!), seria - listek bobkowy, pieprz, ziele angielskie, rosołki wołowe (trzy sztuki), cała włoszczyzna, vegeta i minutnik na 45 minut. Można odetchnąć. Dwadzieścia przysiadów i triceps po piętnaście, szybciutki zastrzyczek suplementów, tamowanko krwi i już można zaśpiewać dziecku kołysankę zarzucając pupkę talkiem po rozprawieniu się kupką. Jest zielona, nie wiem czy to dobrze? Dziecko śpi, a więc osiem fikołków, trzynaście zdjęć śpiącego bobaska... Ach ta Chorwacja... Dzidek się prawie utopił po jedenastu drinkach i zjadł wszystkie parasolki. Poszli gdzieś z Kasią i wrócili dziwnie rozpromienieni bez koca. Tłumaczyli, że zamókł. Wrócą po niego jutro. Zanim odpaliłem laptopa omyłkowo pokroiłem na nim kapustę, ale tylko po wierzchu się porysował, luzik. Trzydzieści brzuszków. Sól fizjologiczna w żyłę, namiot tlenowy. Muszę obrać ziemniaki, kurde, zapomniałem. Dobrze, że żeberka gotują się długo, ale zapach! Taki kapuściany rosołek to jest coś! Może walnę do niego prażuchy, albo prażoki ...(cholera wie jak na to mówią), muszę o tym napisać na blogu, ale coś nie kleją mi się dziś zdania. Za dużo tlenu. Hiperwentylacja. Przegryzając marchewką pietruszkę dostaję czkawki. Dzieciątko się obudziło. Pakuję szkraba do wózka i startuję, jak V-2 na Londyn, do parku. Jogging. Oj!!! Jaki ładny! To pana synuś? Sąsiada! Pożyczyłem żeby pobiegać z obciążeniem. A jak grzecznie śpi! Bo dostał Relanium. Wpadam do chałupy. To dobrze, że ten wózek taki ciężki, można potrenować. Rozgnieciony walcem obiad dla synusia, ponowna wymiana Pampersów, obowiązkowe zdjęcia ulanego zalotnie posiłku po moim ramieniu, siedemdziesiąt pompek. Sto na biceps, przysiady, mineralna. Jak to dobrze, że żonka wróciła i mogę podawać do stołu! W końcu to prawie dziewiętnasta!
Dużo miałeś dziś pracy? Nieee... Jaki pyszny obiadek. Ty go zrobiłeś to ja... mam dla ciebie deserek... Ok, tylko zadzwonię. Czekam...
Pan doktor Kotek? Ile kosztuje kastracja? No jasne, że oba! Na jutro poproszę.
Uf!!! Później dodam fotki przesmacznej zupki. Jeszcze tylko wybiję kilka zębów na batucie, zajaram i walnę drina bez wody i parasolek. Ale ta Chorwacja...

czwartek, 22 maja 2014

Moje przeciw i za...

Napisałem niedawno, że nie cierpię polityków, polityki i całej otoczki z nią zawiązanej, że unikam tego syfu jak ognia i nie chcę o tym gadać. Prawda! Ale dziś przekornie będzie tylko o tym.
Będzie to lista, stopniowana od największego kretyna w dół.
Honorowe miejsce zajmuje na niej Korwin-Mikke, który swoim roztrzęsionym głosikiem mieszkańca Tworek bije wszelkie rekordy debilizmu w każdej kwestii, w której się wypowiada. Powinni go zamknąć.
Pewnie kilkanaście lat wstecz, w łódzkiej prasie pojawiło się ogłoszenie o cudownej wręcz pracy powiązanej z gigantycznymi zarobkami. Jak to Polaczki, kilka tysięcy chętnych zabarykadowało Aleję Kościuszki w centrum Łodzi w poszukiwaniu swojego El Dorado. Znajdowała się tam, chyba, jakaś dyrekcja pisma wydawanego, bądź mającego dopiero wyjść, pod patronatem partyjki Korwina. Zaproponowano ludziom aby wykupywali za gotówkę ich wypociny i sprzedawali z zyskiem "na mieście". Oczywiście miały iść jak ciepłe bułeczki, a ludzie się bogacić. Interweniowała Policja, bo ocierało się o samosąd. Gdzie to pismo panie Mikke? I ci milionerzy z ulicy? Masz pan coś w tej kwestii do powiedzenia? Zapewne tak, bo pan gadasz o wszystkim. Jesteś pan jak naładowany ostrą amunicją Kałasznikow w rękach półrocznego dzieciątka. Dobrze, że karabin jest dłuższy niż pański rozumek i nie ma strachu byś się pan postrzelił. Za to ogół powinien spieprzać daleko poza jego zasięg. To tyle o tym głąbie.
Drugie, jakże poczesne miejsce na mojej liście, to oczywiście Pismeni. Z tymi jest większy problem, bo spora część ich, niestety, popiera. Sam znam kilka takich jednostek. Oczywiście kłócę się z nimi zawzięcie, ale to stracona sprawa. Oni rozumieją tylko samych siebie i każdy kłapie te same bzdety. Zero porozumienia. Są niezależni jak osrana łopata. Kaczor powiedzieli, ksiunc powiedzieli, Żydzi, pedały, morderca Tusk i mgła nad Smoleńskiem. Czy Wy naprawdę możecie jeszcze tego słuchać? Gdyby ktoś od Kaczora mnie czytał i chciał się pokłócić, to szkoda czasu. Zanim napisze co go boli, to niech napisze, że chce napisać, a ja napiszę to już za niego, bo doskonale wiem co chce napisać.
Kolejne miejsca to lista linii równoległych. Żadna się ze sobą nigdy nie przetnie, leją się jak nieposłodzony budyń na mleku zero procent. Wciąż obok siebie, wciąż jałowi, bez smaku i wyrazu. Smutne tylko, że wlewają się bezszelestnie w każdą dziurę, zalepiają ją i wypływają nikogo nie karmiąc. Nie powodują przesadnej sraczki, ale wszędzie taplamy się w ich nicości. To długa lista więc nie chce mi się wyszczególniać.
Został Palikot. Krzykacz popierający zwycięzcę Eurowizji z ambicjami przerastającymi możliwości. Gdyby dać mu władzę, szybko by złagodniał. Ale nikt mu jej nie da; za mało stołków na dupy opisane powyżej. Za mało jest ich także na wielu ludzi mądrych i nie mających nic wspólnego z powyższymi, z małą siłą przebicia i bez środków finansujących ten kabaret. Szkoda to wielka. Może jednak powinniśmy wyszukać na tym torciku o smaku gorzkich migdałów i konsystencji... lepiej nie napiszę jakiej, kilka nieskażonych wisienek. Myślę, że mnie się to udało. Nie będę jednak tej osoby obrzucał kilogramami połyskujących konfetti, klaskał do zdarcia naskórka, ani prosił, ze łzami w oczach, o autograf. Po prostu swoją postawą udowodnił przez lata, że wart jest mojego głosu. Będę głosował na Pana Ryszarda Bonisławskiego i wcale się tego nie wstydzę!








Cyferki nic nie znaczą!

Wzruszyłem się! Serdeczne podziękowania za urodzinowe życzenia! Kłaniam się Wszystkim w podziękowaniach!
Złapaliście mnie, wczoraj skończyłem 53 lata. Dla dwudziestolatków jestem zapewne starym capem, dla osiemdziesięciolatków - szczawikiem. Problem z moimi równolatkami. Ich osądy są z pewnością mocno rozbieżne, nie chcę się zatem wypowiadać w imieniu nas wszystkich. Powiem za to coś o sobie. Szczerze. Mój rok urodzenia, tkwiący w dowodzie, i będący symbolem pośpiechu moich rodziców, jest mi całkowicie obojętny. Nie czuję się pokrzywdzony, nie pałam także nadmiernym entuzjazmem. Ot, stało się; nadeszła moja kolej na klapsa powodującego zaczerpnięcie pierwszego oddechu. Każdy to przeżył. Przeżyli to Newton i Arystoteles, przeżyły ofiary wybuchu Wezuwiusza w 79 roku naszej ery i tzw. "rocznik dwudziesty", poprzedniego wieku, mający dziewiętnaście lat w chwili wybuchu wojny i zmagający się z obsesjami idiotów pokroju Hitlera czy Stalina.
Mógłbym przecież narodzić się w średniowieczu i zostać roztrzaskany o mury Jerozolimy przez nadętych obrońców krzyża trzeciej krucjaty, trafić do Auschwitz Birkenau jako siedmiolatek i poczuć zapach Cyklonu "B",  mógłbym mieć zespół Downa albo Tumor Ewinga. Mogliby pisać o mnie peany lub chcieć mnie zamordować. Miliony możliwości.
Nie trafiłem przeto tak źle.
Oczywiście...
Wolałbym być synem Onasisa i latać śmigłowcem po bułki, spijać Dom Perignon na śniadani i zagrać w Monte Carlo o milion dolarów bez strachu, że przegram. Tylko po jaką cholerę? Jest mi całkiem nieźle w mojej skórze.
Dożyłem fantastycznych czasów bezkresu informacyjnego i, aby porozmawiać z synem w USA, wystarczy mi włączyć komputer i Skype'a. Mogę wsiąść w auto, by po dziesięciu godzinach podziwiać zabytki Wenecji, i wreszcie wiem, że Diosminal leczy układ krwionośny, a Żubr pasuje do grilla. Dzięki czarowi telewizji oglądam mówiącego po polsku Kaczora, a mój telefon wie kiedy nastąpi zmiana czasu zimowego na letni. Moja gęba ignoruje zmarszczki, włosy nie porywają się siwizną i bez problemu wchodzę na trzecie piętro. Dla zdruzgotanych wiekiem równolatków pociechą winno być wynalezienie wind, Viagry i lekarzy, do których zawsze można pójść podleczyć swoje kompleksy. Temat to długi i nie wróżący żadnego rozwiązania. Nie będąc już partią dla maturzystki wiem, że żadna z nich nie jest także partią dla mnie i, podobnie jak dinozaur nie mógł nigdy spłodzić potomstwa z krogulcem - tak i my nie powinniśmy się łasić do wschodzącego słońca.
Lubię każdy rok mojego pobytu na tym świecie i życzę Wszystkim nieprzemijającego optymizmu. Niezależnie od jakichś tam cyferek w dowodzie.

wtorek, 20 maja 2014

Pierdziszew rządzi!

Staram się unikać pisania i rozmów na tematy, na których się nie znam. Jednym z nich jest polityka. Nie interesuje mnie ona, nie cierpię jej i nie znoszę, kiedy ktoś wymaga ode mnie wypowiadania się na ten temat. A jeżeli już muszę... Zawsze trzymam stronę krytykowaną. Trochę z przekory, a trochę z niechęci do przytakiwania podnieconemu rozmówcy, który chce jedynie usłyszeć potwierdzenie swoich racji. Bo Polak nie proponuje, tylko oznajmia. Ogarnięta politykierstwem Polska, przypomina mi rozmowy bab pod kościołem, które z racji wieku, wykształcenia i procentu demencji, mogą z zainteresowaniem słuchać jedynie siebie. To nie jest poziom dyskusji, do którego chcę równać. Nie wnosi nic ciekawego do mojego życia i nie poprawi bytu żadnego kota mieszkającego na działkach. Więc po co? Życie jest zbyt krótkie, aby paskudzić je jałowym pieprzeniem o niczym. Ale z drugiej strony, jak to mówił Tewje Mleczarz, jeszcze trudniej wciągnąć kogoś w dyskusję o początkach florenckiego renesansu na tle życia szczepu Indian z Wyspy Wielkanocnej. Ale z drugiej strony, jak to mówił..., napisałem na swoim blogu 88 postów i największy rejwach wzbudziły moje placki kartoflane... Może zatem niepotrzebnie się napinam, aby wymyślić czasem coś zabawnego, bo wystarczy łyżka mąki ziemniaczanej, aby uderzyć w najczulszy punkt kulinarnych przyzwyczajeń, zrównując dobry przecież przepis do polskiej racji stanu. A wystarczyłoby sprawdzić... Lubimy wiedzieć wszystko pod warunkiem, że nie wymaga to od nas studiów nad zadanym problemem i dlatego na, powiedzmy Facebooku, królują fotki piesków i kotków, udane zdjęcia z wyprawy do Ciechocinka i ziemniaczane placki. Rozumiem to doskonale. Z natłoku informacji wybieramy te najbardziej rzucające się w nasze oczy i nie wymagające przesadnego angażowania intelektu. Wyjątkiem jest polityka.
Zauważyliście, że każdy polityk musi mieć odpowiedź na każde pytanie? Musi znać każdego wójta w każdym Pierdziszewie, jego poglądy i kolor oczu. No i czy ma napletek, rzecz jasna. Bo ilość skóry na wacku jest podstawą polityki, przynajmniej tej z bardziej chamskiej strony. A ponieważ on zna się na wszystkim - wymaga tego samego od nas, zatem i my powinniśmy wiedzieć, kto w Mszanie Dolnej aktualnie patroluje skrzyżowanie na wylotówce do Krakowa.
Łykamy do gówno prosząc o więcej; dajemy się pokroić za swoje, jedyne i jedynie słuszne, poglądy, bo każdy jest od nas głupszy; bo tylko my mamy monopol na rozwiązanie każdej spornej kwestii w naszym kraiku. Jesteśmy, rzecz jasna, tylko nędznym pikusiem przy wszelkiej maści tuzach z telewizji, przed którymi padamy na kolana wylizując im podeszwy i upewniając w przekonaniu, że oto powinni robić więcej, głosić donośniej i wpędzać wszystkich w coraz większe politykierstwo. Bo to jest nasz dzienny posiłek, nasze śniadanie, nasz obiad i kolacja, nasza przystawka, a nawet piwo po robocie.
Posiadanie własnego zdania na temat wszystkiego jest żałosną bzdurą, którą każdy pielęgnuje bojąc się ośmieszenia w towarzystwie. Dlatego każdy Polak jest wybitnym lekarzem, politykiem, znawcą grzybów, najlepszym kierowcą i ma prawo do bojkotu wszystkiego, z czym się nie zgadza. Oczywiście, niech ma. Tylko dlaczego co roku, jakiś wybitny znawca grzybów morduje swoją rodzinę muchomorem sromotnikowym? Zabija Bogu ducha winnych kierowców, bo słowo "pedał" znaczy - zdeptać! Dlaczego tylko w Polsce ratownicy górscy ratują głupotę zamiast pechowców? Jak inaczej, bowiem, można nazwać paniusię w szpileczkach, rozpoczynającą wycieczkę Rysy o 17 po południu w listopadzie? Dlaczego nawet mrówki wiedzą, że aby dojechać szybciej, powinno się poruszać grzecznie i powoli za tym kimś przed nami, bo wpieprzanie się na trzeciego powoduje korki za nami?
Jest takie państwo w Europie, które preferuje tzw. demokrację bezpośrednią. To oczywiście Szwajcaria. Każdy spór kończy się tam ogólnokrajowym referendum. Doczytałem się gdzieś ostatnio, że Helweci odrzucili projekt najniższej płacy krajowej na poziomie coś powyżej 13 tysięcy złoty na miesiąc, bo to wręcz obraża ich godność i prawo do normalnego życia. Rozumiem ich doskonale, mnie też obraża.




sobota, 17 maja 2014

Będzie balanga!

Na szczęście już przestało padać. Od rana deszcz się wściekł i z zakupów wróciliśmy zmoknięci jak kury. Na rynku, za to, był atak parasolowców. Trudno mi zliczyć, ile razy dostałem czubkiem parasola od rozpuszczalnych pań i panów olewających zasady BHP i otwierających swoje grzybki bez zastanowienia i w najmniej spodziewanych momentach, w strachu, by nie dostać w łeb kropelką deszczu. Ja wiem, że statystyczny Polak drży na widok prysznica i nie kupi dezodorantu bez wcześniejszej konsultacji z egzorcystą, ale jeśli dostaje od natury dar zmycia z siebie odrobiny brudu i nie korzysta z niego, to już jest niewybaczalne. Ileż to razy, stojąc za kimś w kolejce czułem swąd przypalonej na śniadanie kaszanki z cebulą! Nie daj Boże kiedy czasem, jakaś dama trzeciego sortu, uniesie w geście np. rozpaczy swoje skrzydło, roztaczając wokół zapach lipcowego maratonu w Atenach, a ja mam pecha stać tuż na nią z modlitwą na ustach, pawiem za zębami i koniecznością natychmiastowego doposażenia jej w antyperspirant o zapachu choćby i bekonu na oleju rzepakowym. Ponieważ jednak jutro urządzamy potrójne urodziny, konieczność obcowania z ryneczkową subkulturą była nieodzowna. Ataki przepychających się za wszelką cenę emerytek wlekących za sobą respiratory zniosłem zatem mężnie, a ulewny deszcz i niska temperatura wspomógł moje powonienie, pozwalając jakoś przetrwać. A co do tych urodzin...
Obliczyłem, że suma przeżytych lat jubilatów wynosi 188 i, licząc wstecz, przenosi nas do roku 1826, w której to niejaki Nicephore Nicepe wykonał pierwszą fotografię, zmarł Stanisław Staszic i Thomas Jefferson, a John Walker wynalazł zapałki.
Aż strach pomyśleć co będzie za 188 lat, czyli w roku 2202, kiedy po nas nie będzie nawet co zamieść, a w każdym sterowanym myślą sklepie, będą stały na wirtualnych półkach marycha, koka, Rad, Polon i Uran. O Plutonie nie wspominając. Moglibyśmy także wynaleźć wreszcie jakąś teleportację, bo wielogodzinna jazda wyjdzie pewnie z mody, Ameryka zniesie wreszcie wizy dla Polaków, a Radio Marysia opanuje ociągający się z przyjęciem do toruńskiej unii Ekwador.
Cholera...
Już wolę zobaczyć śmierć Saszica i zatwierdzić z Leonem XII Zgromadzenie Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Cokolwiek by to nie znaczyło.

piątek, 16 maja 2014

List drugi Andrzeja Kmicica do Oleńki Billewiczówny

Żyję, ale i kolubryna wciąż stoi i tłucze jasnogórskie mury, bo noc pogodną Pan Bóg zesłał i mróz okrutny, od którego Szwedzkie tyłki do rapierów przymarzają, co nas okrutnie rozśmiesza, bo latają jak bobry w rui. Dla zbytów, Pan Czarnecki, wytrzeźwiawszy nad ranem, z wycieczką poszedł i polał wodą armaty i okolice, przez co Szwedy ślizgają się jako miesięczne bernardyny na polerowanej glazurze, i nawet ksiądz Kordecki o mało co ze śmiechu za mury nie wypadł, na ich niedołężne wysiłki patrząc. Zajadając piwną polewkę kombinuję, czy by całe klasztorne wzgórze wodą nie zlać ślizgawkę okrutną czyniąc, bo Miller raków zabrać nie nakazał, a zanim mu je ze Sztokholmu przyślą, to zima się skończy. Jedynie owa kolubryna wstręty murom czyni, bo raz narychtowana, może strzelać aż kul zabraknie. Ale niebawem tak się stanie, bo wymyśliliśmy nową zabawę, którą jakiś snob bowling przezwał i każdej nocy kolejna wyprawa podkrada kilka kul ku utrapieniu Szwedów. Powiększyłem też ową kiełbasę, którą w pysk armaty zamyślam wsadzić i... rozmarzyłem się wielce radziwiłłowskie wspominając, szczególnie Januszową... Ciekawym, czy już tam imć Zagłoba z Wołodyjowskim piwniczek z kiejdańskich miodów nie czyszczą, bom im przysiągł, że one miody, mimo że kalwińska zaraza w nich siedzi, najlepsze. Już ten opój pewnikiem je wyczuje i pierwszy do szturmu ruszy. Ech... gdyby pan Podbipięta żywota pod Zbarażem nie zbył, pewnikiem Wołodyjowskiego za mur mógłby przerzucić, a ten wykastrowałby całą szwedzką hołotę i zdrajcę Janusza, wielki dyshonor mu czyniąc. Siedzę tedy na rozgrzanej lufie armaty i lecząc hemoroidy patrzę, jak szwedzcy puszkarze z jednej strony, walą nad klasztorem do swoich po drugiej, do płaczu Wrzeszczowicza przywodząc, któren lata dookoła Jasnej Góry jak napalona wiewiórka i wydziera się wniebogłosy. Przeor Kordecki mi się pochwalił, że tuż przed oblężeniem, niejakiego Ernesta von Houdini ze Smoleńska ściągnął, który w tworzeniu mgły się specjalizuje. I faktycznie, klasztor raz się unosi, to znów opada, a wierzby zmieniają wysokość mącąc w szwedzkich łbach i przywodząc do łez i tak gówno wartych puszkarzy. Zabawę mamy zatem przednią. Niedawno, ten wyrodek Kuklinowski wymyślił, aby podkop uczynić i wraz ze swoją hołotą kopać poczęli. Pechowo zresztą, bo do dna klasztornych latryn się dokopali, których to zapasy odesłały górników do samego wylotu, smród nieopisany czyniąc, od którego książę Heski pochorował się na cały tydzień. Tak oto, duszko Ty moja, upływa mi czas w służbie Najświętszej Panienki i tylko wieczorna chłosta, smagająca moje plecy, przypomina mi o naszych wspólnych zabawach. Soroka bije wszak mocniej i powinnaś wziąć u niego kilka lekcji.
Twój Andrzej.

czwartek, 15 maja 2014

List chorążego orszańskiego, Andrzeja Kmicica do Oleńki Billewiczówny

Duszko Ty Moja Najukochańsza!
Jako to z oblężonej Częstochowy do Ciebie piszę, dobrodziko Ty moja, w której życie pewnikiem położyć mi przyjdzie, to i wysłuchaj mnie proszę i zlany krwią moją papier do końca przeczytaj, zanim ciotuchnie Kulwiecównej dasz go do podtarcia. Grzech byłby to nieopisany, bo sam ksiądz Kordecki inkaust poświęcił i kartę, gołębia dodając, któren to szkolony w lotach dalekich, nieraz do króla samego, w huku armat przebić się zdołał, i jeszcze kilku Szwedom, po drodze, na chełmy i sztandar się zesrał. Chciałem on list przez młodego Kiemlicza wpierw posłać, aleć stary mi to serdecznie odradzał mówiąc, że oba to głąby nieużyte i do wychodka jeden bez drugiego trafić nie mogą, takoż gołębia wybrałem większą pewność mając, że list do Ciebie dotrze. Kiemlicze, na dodatek, przed samym oblężeniem zrejterowali i do bandy tego przechrzty Kuklinowskiego przypadli, któren wszakże słuszne ćwiczenie odebrał, próbując mnie do Szwedów skaptować, i ze skopaną dupą po zboczu się stoczył ku uciesze tego dziada Millera i pana Sadowskiego, co jeno chwilowo ze Szwedem trzyma i tylko patrzy aby po nich szablami pojechać Panience Świętej ku uciesze. Źle się pod Jasną zamorskim najeźdźcą dzieje, a będzie jeszcze gorzej bom przysiągł dziś w nocy największą kolubrynę wysadzić i przebrany za bisurmanina do Ciebie piszę o litość prosząc, bom z tej eskapady niepewny jest wrócić. Pan Czarniecki wprawdzie z wycieczką wyjść się ofiarował, ale że to jasnogórskie wina przecenił i orżnąłwszy się jak świnia, w zakrystii zasnął. Chrapie tam teraz aż częstochowskie mury się trzęsą, a ja, liczyć na niego nie mogąc, na śmierć się gotuję. Przebacz mi zatem moje występki.
I na tego tłuka, księcia Bogusława uważaj, boć to zdrajca nad zdrajce i pedofil z piekła rodem, któren żadnej młodej niewieście nie przepuści, a że zaganiacza ma co się zowie, to panny, po pierwszych bólach, jakieś chętne się robią, i lgną do tego diabła jak niedźwiedzie do miodu. Wspomnij czasem też i moją szabelkę, która, choć wielkością bogusławowej dorównać nie może, niejedno "O mamo!" wyłuskała z ust Twoich. I dodam na koniec, iże te zdrady moje, są wynikiem Radziwiłłowych nade mną knowań, szczególnie Janusza. A znając moją słabość do wszelkich uciech wiesz, jak trudno mi się salwować na widok nad miarę zaopatrzonego magnata, którego wieża spod kontusza bez przerwy na mój widok pieje. Wiem ci ja także o Twoich z Wołodyjowskim czynach, bo on sam, zanim mnie ostrzem po rozumie zajechał o tym  prawił, ale wcalem nie jest zazdrosny, bo pod prysznicem z nim będąc widziałem, że jego szabelka niewielka i nijakiej krzywdy wyrządzić Tobie nie mogła. Skryj się tedy w jakichś lasach na tego diabła Sakowicza zważając, bo on najgorszy ze wszystkich. Mam ci ja jeszcze dwa szkolone gołębie, po których wiem, że Ciebie, Duszko Ty moja, odnaleźć potrafią. A jeśli z onej eskapady wrócić mi przyjdzie, pewnikiem napiszę.
Twój oddany na zawsze... Jędrula.

środa, 14 maja 2014

Wonderful life.

Te żule to mają fajne życie. Podglądałem ich dzisiaj pracując w kamienicy na Piotrkowskiej. Najpierw, około dziesiątej rano, przyszło trzech, siedli kulturalnie na ławeczce, wyjęli peta po Hellenie z jakimś wynalazkiem, zebrali kilka  niedopałków ze śmietniczki obok i zaczęli biesiadować. Po dziesięciu minutach dokooptowało kolejnych czterech, też z czymś łatwopalnym do picia. To okolice Grand Hotelu, a więc wokół pełny bon ton, Merole i jedno Lamborghini Aventador, straż miejska łazi jak stado kaczek (a propos,  Kaczor żyje), jedni za drugimi, omijając dyskretnie wzrokiem balangujących, policja także jakby ich nie dostrzegała, słoneczko świeci... Nawet na pobliskiej 6 Sierpnia zaczęto, chyba ku uciesze biesiadników, zasadzać sześciometrowe drzewka, aby w lato mieli odrobinę cienia, a dilerzy za czym się chować. No właśnie, dilerzy... Taka historyjka o moim niedoinformowaniu.
Żonusia opowiada mi taką historię:
Stoję na przejściu dla pieszych, czerwone światło, jedzie rowerzysta... Nagle wypada mu dilerka, a on, jak gdyby nigdy nic, zatrzymuje się, podnosi ją i jedzie dalej! Ha ha ha ha ha. Koniec opowieści.
Se myślę... Mógłby chłop ją chociaż przeprosić, powiedzieć, że mu przykro, strzepać kurz z kolanek. Ale, se myślę dalej, skąd ta moja żona taka zaznajomiona z niszową przecież subkulturą detalistów koki? I po czym, w mordę, poznać taką dilerkę na ulicy? Po tym, że wylatuje na jezdnię na czerwonym? A może ma jakiś neonik na czole mrugający: "To ja, dilerka, tylko 14, 99 za działkę". Czuję przepalające się zwoje w potylicy, bo niczego nie kumam.
- No i co z tą dilerką? - pytam.
- No nic. Zabrał ją i pojechał.
- Jak to zabrał? Na kawę?
- Co ty pieprzysz?
- A ty?
Nie jestem na bieżąco, ale jakoś da się z tym żyć.
Ale te żule to jednak mają fajne życie. Czy to nie miło tak sobie iść, zobaczyć ławeczkę w centrum miasta i radośnie zasiąść na drugie śniadanie składające się z niedopałka i litra denaturatu.
- A co? Dadzą mi mandat?
Jest w języku polskim takie słowo: sprzedawca... Zaraz tam diler.  

wtorek, 13 maja 2014

Coś dla łakomczuchów...

Pewnie jesteście już po kolacji. My też. I tak mam ochotę narobić Wam smaka. Dawno za mną chodziły placki ziemniaczane i dziś właśnie usmażyłem. Ale pychotka!
Dam Wam dopracowany przez lata przepis.
- 1,5 kg dobrych!!! ziemniaków.
- 1 łyżka mąki ziemniaczanej.
- 3 łyżki mąki tortowej.
- duża cebula.
- dwa ząbki czosnku.
- jedno jajko.
- trzy płaskie łyżeczki soli.
- jedna łyżeczka pieprzu.
Z takiej ilości wychodzi ok. 25 sztuk, po trzy na sporą patelnię, ale co z tego, skoro w trakcie smażenia i tak połowa zostaje zmieciona prosto z patelni, a później wszyscy narzekają, że się przejedli. Tak czy owak gra warta świeczki i chyba nawet weganie nie mogą mi nic nawrzucać. Chyba, że przeraża ich maltretowanie ziemniaków gorącym olejem.
I żeby nie być gołosłownym....








Żonce smakują z cukrem lub syropem klonowym, ja wolę saute...
Ciekawe komu napędziłem chrapki :)



Tolerancja jest jak Pepsi, same puste kalorie

Znęcam się na internetem i Niagarą głupoty, która przez niego przepływa, ale niektóre wpisy powalają mnie swoją odkrywczością. Nikt lepiej, od sławetnego Siary z "Killera", nie jest w stanie lepiej ocenić zwycięskiego występu na Eurowizji. Jestem zachwycony pomysłem!
Czytałem wczoraj sporo artykułów w necie o Eurowizji. W każdym z nich wypływa temat tolerancji. Wszyscy stają się nagle obrońcami Austriaka odsądzając innych od czci i wiary. Siedemdziesiąt lat za Europą! - pisze jakiś poważny dziennikarz, chyba z Wyborczej... Jak śmiemy w ogóle mówić, że bycie Drag Queen może nam nie paścić? Że cała polska raptem zmieniła się w Ciemnogród, bo to tylko sceniczna kreacja. Sławetny ksiądz Oko pieprzy zaś o jakiejś ideologi blender, która rozbija rodziny; Palikotowcy dali by się porżnąć na plasterki w obronie Kiełbasy.
Tolerancja, albo jej brak, stała się kolejnym słowem za które warto oddać życie, przeganiając chwilowo skrobanki, krzyż w sejmie i dwa świeże pochówki na Wawelu. Cierpliwa wytrzymałość, jak można tłumaczyć słowo tolerancja, podobnie do zajmowanych stołków, zależy wyłącznie od punktu widzenia. Nikt nie jest absolutnie tolerancyjny, to bzdura. Festiwal nam to jedynie unaocznił. Ciekaw jestem reakcji Pani Nowackiej po wdepnięciu w ogromną kupę psa sąsiada. Oko natomiast nie trawi homoseksualistów, mimo że codziennie jakiemuś podaje rękę. Jestem tym wszystkim zbrzydzony i raczej nie jestem tolerancyjny, bo nie podoba mi się dwudziestolatka o wadze stu trzydziestu kilogramów wychodząca z trudem ze sklepu, taszcząca trzy pączki, dwulitrową Pepsi, a jej szalony wzrok prawie wrzeszczy: Jeść, jeść! Nienawidzę kiedy podchodzi do mnie posikany żul prosząc o pięćdziesiąt groszy, nie znoszę łysych debili w kapturach wywrzaskujących nazwę klubu piłkarskiego, nie cierpię faktu, że za nasze pieniądze, taki Macierewicz może bezkarnie pieprzyć swoje idiotyzmy w każdej telewizji do wianuszka mikrofonów. Mój zasób tolerancji ginie w obliczu psa wielkości małego niedźwiedzia szczącego mi na opnę auta i jego uśmiechniętego tym faktem właściciela. Nie mogę bez przekleństw jechać najszybszym pasem za wlokącą się paniusią z telefonem przy uchu i nie umiem zachwycać się facetami w sukienkach. Po diabła musimy na siłę tworzyć jakąś trzecią płeć? Czy ta cała Conchita zaśpiewałaby gorzej w garniturze, albo, jeśli już musi, to w sukience, ale bez brody? Naprawę musi się chować za takim niesmacznym obscenizmem, aby wydobyć z siebie jakieś dźwięki? Epatowanie tym wszystkim nie wprowadza żadnych wartości, a my mieszamy tematy. Ktoś, kto koniecznie musi pochwalić się swoimi osiągnięciami w sypialni, ma tysiące innych możliwości.
Spytajcie księdza Oko czy nie zdaje sobie sprawy z faktu, że połowa jego kolegów z branży zna obwód nie tylko swojego wacka? Niech wreszcie do sejmu trafiają ludzie po obowiązkowych badaniach psychiatrycznych, a osobom nie potrafiącym jechać na wstecznym, zabiera się prawo jazdy.
Kiedyś, dla żartu, kazałem żonie pomalować sobie paznokcie na Sylwestra. Na niebiesko i różowo, co drugi. Nie poczułem większego napięcia od pasa w dół, nie zacząłem lepiej śpiewać, nie naszło mnie na wertowanie cudzej bielizny, a siła mojej tolerancji nie walnęła mną o ścianę.
Jak bardzo by nie próbować tłumaczyć takich ludzi jak owa Conchita, i naszego do niej stosunku, nie zmienia to faktu, że ktoś ma tu trochę nie po kolei, a liczba odchylonych od pionu wzrasta proporcjonalnie do liczby krytykujących. Może zakaz sprzedaży Pepsi poprawi ten stan?

niedziela, 11 maja 2014

Pamiętam z dzieciństwa dwa smaki, które prześladują mnie do dziś. Z pewnością ma tak każdy. To zwykle jakieś potrawy, których w dorosłym życiu jeść się nikt nie nauczy. U mnie to ryż z mlekiem. Przynajmniej raz w miesiącu muszę sobie ugotować... To jedno. Drugie to cudowny zapach parowanych w ziemniaków w mundurkach w czymś podobnym do greckiej amfory, osmalonym do nieprzyzwoitości metalowym  garnku, przeznaczonym bardziej dla świń niż ludzi, z ubitym własnoręcznie masłem w kierzance. Bywając w lato u cioci na wsi, zawsze musiała dla mnie odłożyć kilka uparowanych ziemniaków, przeznaczonych w zasadzie dla świnek, i pozwolić ubić mi masło. Takiego smaku się nie zapomina. Nie wolno zapomnieć, bo nie ma już takiego masła, a żywiec wcina modyfikowaną soję z musztardą i pachnie niczym. Miałem ostatnio w domu sporo mleka w kartonikach, z których przyrządzałem sobie ryż na mleku. Trzeba było użyć solidnej porcji soli, aby doszukać się w tym jakiegoś smaku. Ale wczoraj kupiłem mleko z 3,2 % tłuszczu. Z internetu wiem, że takie mleko to przedwczesna śmierć w okropnych męczarniach dużo przed czterdziestką. Olewam tę teorię od kilkunastu lat ciesząc się doskonałym zdrowiem. Nie mam także najmniejszego pojęcia ile tłuszczu jest w krowim mleku, zaręczam jednak, że im go więcej, tym jest smaczniejsze. Tak samo rzecz ma się z masłem. U nas, na grillu, piecze się zawsze całe ziemniaki w folii upychając je między węglem drzewnym. Nie pamiętam aby ktoś nie skusił się jeszcze na takiego pyrka po wieczornym obżarstwie. Z masłem czosnkowym...
Zamiast więc rajcować się niedorzecznym konkursem piosenki, zasiądźmy w węgielnym dymie, połóżmy na ruszcie solidne kawały karczku, otwórzmy pół litra i zajadajmy się do bólu, bo...
...z moich wiadomości...
W zaświatach się nie grilluje, a jeśli już to... w tej jego niepoprawnej jego części.
 Amen.

Brodacze na start!

Uciekłem wczoraj do kompa po obejrzeniu występu Polski na Eurowizji. Tylko tego jednego zresztą. Jestem zdecydowanie zbyt mało muzykalny, aby zachwycać się kilkudziesięcioma piosenkami po kolei na równie cieniutkim poziomie. Do rozpoczęcia tańca także nie wystarcza mi pięć sekund walenia w bęben. I kiedy już sądziłem, że ominęła mnie wieczorna Kopenhaga, wróciłem na sam finał finałów, a na scenę wkroczyło to coś... Figura szafki na basenie, łapy drwala i powalający niejednego geja uśmiech zza wypieszczonej brody. Myślałem, że zwymiotuję. To nie jest tak, że jestem jakimś nietolerancyjnym bubkiem, ale jakieś granice dobrego smaku należałoby jednak zachować. Niechby to coś w sukience śpiewało lepiej niż Pavarotti, a przy tym dysponowało siedmioma oktawami i wyśpiewało największy hit wszech czasów - nie mogłem na to patrzyć!!!  Piszę teraz do facetów...
Przymglone światło, drżące ciepłem powietrze z rozgrzanego kominka, a przed nim puszysty dywan... Szampan. Podchodzicie od tyłu do swojej zdobyczy, obejmujecie wąskie biodra, suniecie dłońmi w górę całując ramiona (ominę nieprzyzwoite opisy środka ), muskacie delikatnie szyję i trafiacie na wybrylantowaną brodę. I co? Trauma do końca życia. Mdlejecie na widok krzaków jałowca, a szczotka do włosów wywołuje ataki padaczki. Czarne koty omijacie czołgając się przez zarośla, lśniące włosy powodują torsje. Boję się, że coś takiego dziś mi się śniło.
Kto za dwa lata będzie mógł zanucić zwycięską pieśń z Festiwalu? Za to na wieczność zostanie w pamięci broda. Jeśli jest to kolejny reality show dla męskich fryzjerów to ok. Broda dopracowana. Podobnie jak ilość wazeliny pseudo tolerancyjnych jurorów całej Europy. Nie trza umić śpiewać, wystarczy zapuścić zarost w odpowiednim miejscu na odpowiedni festiwal i... mamy Festiwal. Tylko czego? Zbyt wiele niecenzuralnych słów przetacza mi się po głowie, abym znalazł jakieś układne. Telewizja jest be.

sobota, 10 maja 2014

Niestety, wczoraj, po proszonej kolacji, zbyt mocno odbijało mi się Rieslingiem, abym mógł spłodzić coś sensownego. Dziś mamy za to geriatryczny Festiwal Eurowizji, podany, jak zwykle, w stylu paradno-gejowskim, wolę więc posiedzieć przed komputerem. Widziałem tę Polkę z trzema koleżankami, z których jedną wypożyczyli chyba od Teresy Orlowski, bo dwie podobno z Mazowsza. Ostatnią piosenką jaką mógłbym zanucić, to Volare z bodaj 1967. Dla mnie żenada.
Wracając do ostatniego wpisu...
Tak sobie pomyślałem, że wielu z Was zna jakieś śmieszne opowieści z czasów pobytu w armii Was lub Waszych znajomych. Mógłby z tego powstać niezły kabaret, gdyby tak to zebrać i opublikować. Z przyjemnością sam bym poczytał. Paragraf 22, Szwejk, CK Dezerterzy... Boki zrywać. Podeślecie mi coś? Jeśliby powstała z tego nawet książka to oczywiście "każdy ma udział w zyskach..."
Wojsko i przynależna mu głupota, to niezwykle nośny temat. Nie sądzę, aby w czasach "zawodowców" wiele się zmieniło. Nie ma co udawać, zabawa w wojnę nie służy nikomu powyżej szóstego roku życia.
Jak można zrobić stołówkę 3 kilometry od koszar?
Przyjechał kiedyś do nas Jaruzelski. Dwa tygodnie wcześniej malowali trawę. Jeździłem do Poznania po zdjęcia formatu 130 x 260 cm. Całe noce obklejałem nimi paździerze, zrobiłem tego coś około Panoramy Racławickiej zapaskudzając nimi pas startowy, a ten wylądował, podał szacowną dłoń dowódcy pułku, wsiadł do limuzyny i wyjechał drogą przez las.
Mięliśmy raz do zagrania wesele w kasynie w centrum Piły. Przyjechał po nas "Żuk". Zapakowaliśmy manele i jedziemy. Piła się skończyła, a my jedziemy. Lasy za Piłą się skończyły, a my dalej. W końcu drzemy się na kierowcę. No co? Jedziemy do Wałcza.
Były dwa zespoły i wsiedliśmy w inne auto. Zdążyliśmy. Na szczęście, bo najważniejszy w mieście pułkownik wydawał córkę. Zresztą fajną laskę. Perkusista tak się na nią zapatrzył, że zgubił pałeczkę. Ale grać nie przestał. Konaliśmy ze śmiechu. Innym razem graliśmy dla jakiejś sekty rodzin żołnierskich i podawali tam "żołnierską grochówkę". Kpiny. Jadałem takie danie w oryginale i różnica była taka, jak między flakami a pomidorową. Widocznie kucharz nie wyprzedał kiełbasy i majeranku.
Przybył do nas, do klubu, w którym grałem w bilard, jakiś chorąży wywalony za wódę z Gałkówka pod Łodzią. Zwyczajowo jeździłem z nim gazikiem na stację kolejową po filmy fabularne serwowane w klubie. Zawsze w niedzielę rano. I zawsze zatrzymywaliśmy się pod "Pewexem" w centrum miasta, aby ten kupił sobie browara. Rozsiadał się wygodnie i leczył kaca z nogami na desce rozdzielczej. Świetny gość. Natychmiast dali mu trzypokojowe mieszkanie, w którym były panienki i stół do tańczenia. Przezywaliśmy go "Zając".
Tak wiele mówi się o dofinansowaniu naszej armii. Nie sądzę, aby nam coś groziło. Może wystarczą konie i kilka szabelek, bo piwo mamy na każdym rogu.
Nie wiem, czy taki morał jest śmieszny, ale czy zawsze musi taki być?


P.s
Tak, Sławeczku, to byłem właśnie ja!

piątek, 9 maja 2014

Podobnie do większości osobników płci męskiej w moim wieku, zaliczyłem służbę wojskową. Z perspektywy czasu uważam, że był to jeden z najweselszych okresów w moim życiu. Z pewnością zaś najbardziej bezstresowy. Jako chyba jeden z dwóch wojaków nie chodziłem bowiem na poranną zaprawę, nie bywałem na apelach, nie stałem na warcie, ba! nie miałem nawet własnego karabinu, a kilka miesięcy i łóżka! Pewnie ciekawi Was dlaczego? Bo zawsze tam, gdzie wszyscy są równi, są także równiejsi. Żeby było jasne! Nie sypiałem z dowódcą pułku przynosząc mu poranną kawusię w różowych kapciach. Moje działania dotyczyły innej sfery duchowych przeżyć. Jako kiedyś pisałem, natura obdarzyła mnie kilkoma idiotycznymi talentami, z których jeden, to tak zwane, "zdolności manualne". Nie rozumiem kompletnie na czym one mają niby polegać, ale spróbuję to opisać. Bierzemy do ręki ołówek i kawał białego kartonu. Siadamy i patrzymy na ścianę. To zwykle prostokąt. Rysujemy go. Cztery kreski i ściana gotowa. Kolejne dwa prostokąty wewnątrz, to okna. Rysujemy. W oknach bywają ramy, a więc kolejne, znów mniejsze, prostokąty. I już jest podstawa do zmiany miejscowości urodzin na Vinci. Zakładam, że wszyscy malowali kiedyś ściany... Uświadamiam zatem niedoinformowanych: Tę z kartonu pomalować łatwiej choćby z racji jej wielkości. Rzecz posuwa się do przodu w tempie zawrotnym, i po chwili wieszamy między rzeczywistymi oknami nasze arcydzieło, cmokając z zachwytu. Z malowaniem innych figur jest tak samo. Trzeba to zaraz obrażać jakimiś zdolnościami?
Przyznaję się. Byłem w wojsku plastykiem pułku, a zakres moich działań skupiał się na bazgraniu na ogromnych paździerzowych płytach haseł typu: Aby Polska Rosła w Siłę..., albo: W Sojuszu z Armią Radziecką i Innymi Bratnimi Armiami, i rozwieszaniu ich po ogromnych przestrzeniach lotniska w Pile. Robota to nudna i nie na pełny etat, miałem więc czas na stworzenie kapeli i obskakiwaniu wesel w kasynie, co było o wiele bardziej sympatyczne. W międzyczasie malowałem portrety dziewczyn żołnierzy, chusty bądź falówki (to taki centymetr krawiecki, który po jednej stronie posiada miarkę, a druga opowiada jakąś historyjkę z wesołego życia obrońców polskich granic), i sprzedawania tego z zyskiem. Resztę czasu spędzałem na graniu w bilard i zbieraniem grzybków w sezonie. W mojej pracowni leżała ogromna piramida desek, z których wymościłem wygodne spanie poprawiające trawienie posiłków w kantynie. Do stołówki były trzy kilometry i idiotyzmem byłoby tam łazić. W klubie były kantyny dla trepów i reszty hołoty. Był tam także dyżurny klubu. Coś jak szatniarz łażący bezmyślnie po korytarzu żołnierz.
Pewnego razu miejsce to zajął mój kolega. Wysoki, w okularach, gość gdzieś znad morza. Jego walorem było rozśmieszanie swoją nieudolnością i wrodzonym pechem. No i nazwiskiem. Kalika. Piotr zresztą. Nie było sensu nadawać mu żadnej ksywy, bo jego nazwisko mówiło tyle, ile trzeba. Jeden dzień Kaliki jako dyżurnego klubu to pasmo kataklizmów. Najpierw dostał w dziób zbyt szybko otworzonymi drzwiami. Później kazali mu myć okna. Oczywiście zleciał rozwalając fotel. Przenosząc skrzynkę z oranżadą, stłukł prawie wszystkie butelki na korytarzu, mimo że miał do przejścia 5 metrów. Jaś Fasola mógłby czerpać z jego przygód. Kiedyś, może na tydzień przed jego wyjściem do cywila przyszła wiadomość, że potrzebni są pomagierzy do szpitala w Pile. Zgłosił się, bo chciało mu się piwa. Wrócił nad ranem zmordowany, bo popsuła się winda i schodami transportował zwłoki z IV piętra do piwnic.
Innego dnia służbę w klubie objął kolega o nazwisku Chorążyczewski. I znów pechowo... zadzwonił dowódca pułku.
- Starszy szeregowy Chorążyczewski, słucham.
- To, k... szeregowy czy jakiś jeb... czeski chorąży?
My się śmiejemy, ale dowódcy pułku trudno w stresie wytłumaczyć taką zagwozdkę.
Inny kolega miał za młodego żołnierza dyżur w kuchni, którą rządził dwumetrowy grubas w stopniu kaprala i handlujący kradzionymi z kuchni wiktuałami przez nieodległą siatkę. Dał młodemu wielką szynkę i powiedział:
- Zapier... pod siatkę i daj to odbiorcy. No to tel leci. Pechowo trafił na oficera dyżurnego. Wracają razem
- Dlaczego ten żołnierz kradnie mięso?
- Nie kradnie! Kazałem mu je przewietrzyć.
Morał będzie wieczorem, bo nie mam już czasu.





czwartek, 8 maja 2014

Nad Łodzią czarne chmury... Maj nie rozpieszcza nas nachalnym upałem. Współczuję trochę ekipie górali, która rozstawiła rusztowanie na naszym podwórku i zabiera się za ocieplanie elewacji. Ale... jak to górale, zaradni. Przywieźli ze sobą odpowiedni zapas śliwowicy i już po krótkiej z nimi rozmowie, zaproponowali mi lufę. A pewnie, że się zgodziłem! Ależ to cholerstwo mocne! Mówili, że 70%. Da się to wyczuć w żołądku. Z pewnością nie zmarzną. Chyba pierwszy raz w życiu spróbowałem ich smakołyku i muszę przyznać, że nie tylko dobrzy z nich drwale. Jeśli Unia zakaże im jej produkcji, pojadę z namiotem do Brukseli.
Nieważne gdzie i kiedy, biurokracja zawsze znajdzie sposób, aby rozwinąć swoje skrzydła poniewierając resztki logiki. Zauważyliście, że od czasu wstąpienia do Unii litr ma pięć ćwiartek? Toż nawet Lenin napisał, że jedyne co może zniszczyć komunizm, to biurokracja. Wiem, że przykład to idiotyczny, a komunizm rozwaliło także milion innych rzeczy, ale to tylko potwierdza teorię. Nie ma bowiem w przyrodzie takiej inteligencji, która wymyśliłaby dające się egzekwować przepisy. Dekalog jest tu fundamentalnym przykładem. Po cholerę więc wymyślać coś, co jest tylko spisywaniem oczywistości? Podobnie mają się sprawy w każdej innej dziedzinie. Weźmy taką plastykę. Każda kolejna generacja próbowała coraz dokładniej przedstawiać rzeczywistość w malarstwie czy rzeźbie do czasu, kiedy nie włączyli się w to "artystyczni biurokraci" redukując przekaz do form coraz prostszych, by wreszcie namalować czarną kropkę na białym tle. Symbol czego? Dla mnie braku wyobraźni połączonego z chęcią stworzenia czegoś, czego nikt jeszcze nie zrobił.
Ale ok. Już to zrobili i nie ma sensu dalej tego ciągnąć.
Biurokracja w sztuce osiągnęła dno i mamy się od czego odbijać. Brukselskie urzędasy wciąż dopieszczają każdy milimetr marmurowego bloku i ani myślą przestać. Dym w wędzonkach, trzydzieści na godzinę w mieście (na którym biegu mam jeździć się pytam?), papierosy slim - out, mentolowe - out. Nawet rozmiar kurzych jajek powinien być... hmmm... kongruentny. Zdobyłem kiedyś książkę pod tytułem "Słownik filozoficzny". Dbam o nią jak o skarb. To totalny chłam z lat pięćdziesiątych, w którym figuruje np. hasło: cybernetyka. Cóż to takiego?
Kapitalistyczna pseudonauka, otóż...
Nie wiem jak długo oszołomy z Brukseli będą nas atakować swoimi fobiami, zapewne aż rozleci się Unia, ale mam do Wszystkich prośbę... Nie wybierajmy tych najgorszych, aby choć kurom pozwolić znosić  jajka w wielkościach, na które mają ochotę i możliwości. To, w końcu my, koguty, powinniśmy rządzić w kurniku.

środa, 7 maja 2014

Kolejny raz zaznaczam na początku, że nie lubię polityków. Ich kameleonowate duszyczki wiecznie  próbują dopasować się do tła tak, aby schwytać jęzorem zbłąkane stworzenia przecinające im drogę. Brak pożywienia to śmierć, a na nią nikt specjalnie nie czeka, zaś istoty, lubiące pływać w sokach trawiennych, muszą spełniać kilka warunków. Muszą być na tyle małe, aby zmieściły się do pyska, na tyle głupie, by zbliżyć się do swoich oprawców na niebezpieczną, dla siebie, odległość, i na tyle smaczne, aby taki jaszczur mógł je strawić bez strachu o to, że przyprawią go o rozwolnienie. Ale...  Skoro podmioty wciąż żyją, to raczej im się to udaje. Prawa natury działają, jak widać, także w polityce. W tym przypadku zwierzyna, niestety, często, sama szuka myśliwego zajadając się dla niego suplementami i malując swoje tyłki w takim kolorze, który kameleonom smakuje najbardziej. To mnie właśnie przeraża! Bezkrytyczne identyfikowanie się z kimkolwiek jest oznaką własnej małości i przyznaniem się do braku swoich poglądów. Czy jednak sami politycy je mają? Może tylko dostosowują je do chwilowych koniunktur? W pierwszym sejmie po wolnych, jak to mówią, wyborach, Pan Niesiołowski był w ZChN i nocował pod drzwiami zakrystii liżąc sandały każdego wikarego, który akurat wychodził. Dziś jest demokratą. Kaczor wiecznie psioczy na okrągły stół, choć sam był jego częścią. Putin zrobił wodę z mózgów stu milionom rodaków i tylko Amerykanie są durni na własną odpowiedzialność. Przypadki można by mnożyć, ale po co? Powiedzcie z ręką na sercu... Czy spotkaliście kiedykolwiek człowieka, który ma identyczne poglądy z Waszymi? Ja spotkałem tylko raz... To, rzecz jasna, moja najukochańsza żonusia, która osładza mi każdy dzień życia.
I jak tu można nie nie taplać się czasem w polityce? :)


wtorek, 6 maja 2014

Jedna z moich najukochańszych książek, "Paragraf 22", którą kupiłem spod lady w roku bodaj '78, za jakąś kosmiczną cenę w antykwariacie, jest już tak zaczytana, że wylatują z niej kartki. Nie przeszkadza mi to wcale i wracam do niej w przypływie złego humoru przynajmniej raz w roku. I zawsze odkrywam coś, co mnie śmieszy na nowo. Nie tylko zresztą śmieszy, bo doskonała literatura ma tę magiczną właściwość, że porusza na wiele sposobów. W tym przypadku kanwą jest druga wojna światowa. Podstawy są więc... jakby to ująć... marne, dla skrzącej się dowcipem opowieści o ginących całymi tabunami amerykańskich lotnikach. A jednak taka właśnie jest! Nieprzyzwoicie inteligentna i atakująca dosłownie wszystko w swoim zasięgu. Z akcentem na tępienie ludzkiej głupoty. I to mnie urzeka najbardziej. Tę głupotę widzimy bowiem na co dzień. Epatują nią wszystkie media, reklamy walczą na śmierć i życie, aby sprzedać nam kolejny chłam za wszelką cenę, politycy mówią wszystko, co tylko chcemy usłyszeć nie przejmując się konsekwencjami, bo wiedzą, że rozliczenie, jeśli kiedyś przyjdzie, będzie wyłącznie echem dzisiaj wypowiadanych nonsensów. Bezkarność!
Polskie prawo może skazać za obrażanie tak zwanych... uczuć religijnych (Cóż to za idiotyczne sformułowanie!?) jakiegoś prostaka, może nam nałożyć mandat za parkowanie na chodniku przed naszym domem (A niby gdzie mamy to robić?), a nie może skazać na czterdzieści batów jakiegoś oszalałego prokuratora, który po chamsku wjechał w rowerzystę i ma jeszcze czelność oskarżać go o zamordowanie mu auta. Nie możemy także kopnąć w d... żadnego zidiociałego propagatora Pis za taką np. wypowiedź:


w tei sytuaci nie widze innei alternatywy jak pis bo najpierw trzeba zrobic porzadek ze zlodziejami klamcami i tymi co za niemieckie i rosyiskie pieniadze niszcza polske i wysylaja na banicje narod polski bo w polsc naigozej zyje sie polakom


Mam złe mniemanie o nas. Czasem także żałuję, że wymyślono internet. To pole działań ogromnej rzeszy debili niemających niczego do powiedzenia, nie umiejących nawet pisać i szczycących się tym przed całym światem, bo tylko tutaj mają szansę, aby ktoś ich przeczytał. Ale tylko powiedz takiemu, żeby wziął szpadelek i poszedł się zakopać... Sąd i Prokuratura czuwa! Daj na ulicy w mordę  młodzieniaszkowi na spidach, który atakuje cię nożem, a jesteś sadystą i zwyrodnialcem. Takie odwrócenie pojęć w "cywilizowanych" krajach.
U nas jeszcze tego nie ma, ale załóżmy, że dościgniemy zaraz, powiedzmy... Szwecję. Miałem sposobność krótko tam pracować. I czego się dowiedziałem? Otóż... Młodzież nie chce się tam uczyć! Nie chce kończyć studiów, rozwijać się. A dlaczego? Bo to się im zwyczajnie nie opłaca! Lekarz zarabia tam niewiele więcej od kopacza dołów, więc po cholerę im męczyć mózgi nauką? Wykopią co swoje i żyją jak pączki w maśle. Zbierają się wieczorami na kilku działających jeszcze stacjach benzynowych w swoich tuningowanych gablotach i szaleją po pustych ulicach. Kiedy wracałem do kraju, a był to sobotni wieczór, przyjechałem pod prom i poszedłem odebrać do kasy zabukowane bilety. Była dwudziesta druga piętnaście. Prom wypływał ok, północy. Kasy pozamykane, ale paniusia jeszcze siedzi więc pukam w szybę...
- Too late!
- Jakie k... Too late? Mam czekać dobę na następny?
- Too late!
Kupiliśmy 0,7 Smirnoffa u polskiego tirowca i przeczekaliśmy. Dzięki szwedzkiemu socjalizmowi poznałem lepiej zadupiaste Ystad.
Dziwny kraj... Na stacji Shell nie było ropy, bo się skończyła!
Nie jadam tzw. frutti di mare. Wybaczcie, ale mnie to brzydzi. W Szwecji prawie każdy jeździ jeździ na ichnie lunche i ma trzy potrawy do wyboru. Jedną z nich jest ryba. Dwa inne jadłem wcześniej. Skusiłem się na trzecią. Coś jak zwinięty dorsz z czymś w środku. To coś cholernie mi nie smakowało. Nie mając pojęcia, czym jest owa wkładka, zjadłem bez zachwytu. Później doczytałem się, że były to krewetki. Zjadłem je pierwszy i ostatni raz w życiu. Mam widocznie zwichrowany smak, bo krewetki smakują mi jak kora z buka.
Po co to wszystko piszę?
Ano po to, żebyśmy może tak, w końcu, odważyli się krytykować to, co krytyki wymaga, zachwycali się pięknem, kiedy na nas działa i nie poprzestawali na kopaniu dołów podjadając kanapką ośmiornicą, bo tak jest trendy.


poniedziałek, 5 maja 2014

BBC jest producentem programu motoryzacyjnego o nazwie Top Gear. Jeśli nie znacie to polecam, bo okazało się właśnie, że jeden z jego twórców, Jeremy Clarkson dostał ultimatum od szefów telewizji, że zachowuje się nieładnie i grozi mu ekstradycja z programu. Możemy zatem być świadkami końca czegoś, co od dłuższego czasu powstrzymuje mnie przed wywaleniem telewizora przez okno. A to wszystko jest wynikiem kilku jego słów, zresztą poza wizją, zaczynających się na "F".
Co by złego o Anglikach nie mówić, trudno nie oddać im palmy pierwszeństwa w prześmiewczej roli opisywanego świata, rozpoczętej, chyba, przez Monty Pythona...
Taka "Cienka Niebieska Linia" z Rowanem Atkinsonem; "Co ludzie powiedzą?" i Patrycja Routledge jako Hiacynta Bucket.  Jej telefoniczna rozmowa z kapitanem statku, który kazał jej dogonić okręt w następnym porcie i usłyszał tekst:
- Młody człowieku! Wprawdzie moja pozycja w lokalnej społeczności jest duża, ale nie pozwala mi jeszcze chodzić po wodzie!
Trudno to przebić... Bardzo trudno!
Top Gear podtrzymuje konwencję wyśmiewania się z głupoty, nawet własnej, a że przy okazji zaklną, albo powiedzą o baranie, że to baran, irytuje jedynie głupców opętanych bon tonem i niezdających sobie sprawy z tego, kto na kogo zarabia.
Jakże mierzi mnie tytułowanie w polskiej TV ministra sprzed piętnastu lat: Panie Ministrze... Jak długo można dopieszczać Kaczorą martyrologią? Kiedy wreszcie odważymy się powiedzieć o Wałęsie, że to zwyczajny burak?
Przed tym wszystkim powstrzymują nas idiotycznie pojmowane konwenanse i eliminowanie wszystkich, którzy ich już nie trawią. Na cholerę mi wiadomości, że Lis startuje w maratonach, a jakaś tam... Popek włożyła nowe buty? Wolę śmiać się z głupoty policjantów z jakiegoś zadupia, przed posterunkiem których zasadzono setki krzewów marychy i zrobiono zdjęcie, kiedy wyrosła na dwa metry w górę, prawie zasłaniając im wejście. Ci przynajmniej do końca życia będą wiedzieć jak wygląda nieususzony dymek fanów lepszego samopoczucia.
Wszystko to przypomina mi tułaczkę królewskiego dworu w szesnastowiecznej Francji, przemieszczającego się z zamku do zamku tylko z jednego powodu... Ponieważ nie znali toalet, załatwiali w kominkach i wyganiał ich w końcu smród roznoszący się po komnatach. Podobnie zachowujemy się dziś. Brniemy po gównach aż do wymiotów uśmiechając się czule, by wreszcie, wynurzając z nich głowę powiedzieć: A może by tak umyć zęby?
Top Gear i trójka prowadzących go dziennikarzy, różnią się od większości telewizyjnych nudziarzy tym, czym różni się kupiona przeze mnie kaszanka od pewnej babinki na rynku, dziesięć dni temu, od marketowej: wciąż zachowuje świeżość. A próby powstrzymania języka Clarksona, muszą dla niektórych skończyć się zmianą pałacu!

niedziela, 4 maja 2014

Tak przeraźliwie zimnego i bezpłciowego majowego weekendu chyba nie pamiętam. Jak nie szaszłyki to rosół. Spanie i żarcie na przemian. Można dostać skrętu kiszek. Nawet mój laptop chodzi dziś o połowę wolniej niż zwykle. Uciekliśmy w końcu do Ogrodu  Botanicznego. Przed obiadem. Przy kasie czułem obijający się o kolana żołądek, który z czasem zaczął się unosić, aby powrócić na swoje miejsce przy wyjściu. Cóż z tego! Znów obiad, spanko, a na kolację tarta, bo żonusia musiała wypróbować nową foremkę! Popchnąć trza było, rzecz jasna, browarkiem. Wątroba napuchła, kolacja obija się o migdałki... Samo zdrowie. Jak we fraszce o zdrowym kotku... Pamiętacie?
W ramach rozrywki poczytałem sobie wiersze Andrzeja Poniedzielskiego, którego zblazowany dowcip szalenie mnie śmieszy. Pisze podobnie rozleniwiająco, ale to oczywiście pozory. Świetny facet! Chciałbym go poznać.
Ostatnie dni chyba większość z Was ma podobnego lenia do mnie. Sądząc choćby po ilości wpisów na Fb, także przedkładacie michę nad intelekt. Jak to mówił imć Zagłoba... Zjem wszystko, byle dużo!
To waśnie się stało w mijający weekend, czy aby tylko mnie?
Z kolejnych smętnych wiadomości...
Tulipany w Botanicznym więdną.




Rzeźby rdzewieją.




Kaczor żyje.
Zauważyliście, że ostatnio nie pojawia się w tv Macierewicz? Szuka nowych okoliczności...
Pewnie wystrzeli niedługo z sensacyjną wiadomością o odnalezieniu cukru w paliwie Tupolewa i braku wycieraczek na bocznych szybkach salonki. To zmieniło współczynnik Cx samolotu, współczynnik Sp paliwa i zawartości Wk lewym kole pod skrzydłem. 
Mam nadzieję, że debilizm Pismenów zwyczajnie nie przekroczył granicy zniechęcania Polaków do epatowania jego gębą w mediach przed Wielkim Żarciem. 
Dobra, idę, trzeba coś zjeść.