poniedziałek, 30 czerwca 2014

Znowu marudzę!!!

Pozwolę sobie jeszcze trochę pomarudzić o Florencji. Dlaczego aż tak fascynuje mnie to miasto? Dwa tysiące lat jego historii już budzi szacunek. Sam Juliusz Cezar przyłożył do miasta rękę zakładając właśnie tutaj, nad brzegiem rzeki Arno, rzymską kolonię wojskową o nazwie Florentia. I chociaż początki osadnictwa szacuje się tu na VIII wiek p.n.e. i Etrusków, powiedzmy, że najwięcej wiadomo o czasach trochę późniejszych. Mnie jednak oczarowało coś innego. Nie ma bowiem na całym świecie drugiego takiego miejsca, które wydałoby na świat tak wielu geniuszy! Nigdzie nie wynaleziono tylu rzeczy co tam! Przykłady? Proszę bardzo!
Choćby banalne okulary lub fortepian. Cała Italia wzorowała się na na jej architekturze i dziełach sztuki. To tutaj Dante i Petrarka zaczęli pisać w dialekcie toskańskim, kładąc podwaliny pod dzisiejszy język włoski. No i Boccaccio. We Florencji urodził się Amerigo Vespucci, który ponoć dotarł do Ameryki przed Kolumbem. Stąd pochodził Niccolo Machiavelli. Może to głupi przykład, ale to tutaj powstała też pierwsza partia faszystowska Mussoliniego. Swoją drogą to ciekawe czy SS wzięła swoją nazwę od tego nazwiska tego dupka?
Jest taki plac przed galerią Ufizzi, gdzie stoją rzeźby najsławniejszych synów tego miasta. Nie liczyłem ich, ale wszystkim zrobiłem zdjęcia. To oszałamiająca ilość postaci z każdej książki o historii.
Mam taką swoją teorię...
Michał Anioł zmarł 18 lutego 1564 roku... Czemu zmarł? Raz, że miał prawie skończoną dziewięćdziesiątkę, a dwa, że czekał..., bo trzy dni wcześniej przyszedł na świat Galileusz i zanim wędrująca dusza Buonarottiego zawędrowała do Pizy, aby znaleźć odpowiednio inteligentne ciało, musiało minąć ze trzy dni!
Wszak i Galileo Galilei miał brodę i obwisły nochal. :)





Swoją drogą to żałosne, że kościół chwali się przywróceniem do łask Galileusza w 350 rocznicę jego śmierci.

"... Jego Świątobliwość nakazał Panu kardynałowi Bellarmino wezwać rzeczonego Galileo do siebie i upomnieć go, aby porzucił rzeczoną opinię; w przypadku odmowy posłuszeństwa, Komisarz ma mu nakazać, w obecności notariusza i świadków, aby powstrzymał się całkowicie od nauczania lub obrony tej opinii i doktryny, a nawet od dyskutowania jej; jeżeli nie zgodzi się on na to, należy go uwięzić."



Jak to miło, że nie uwięziono nigdy Michała Anioła. Dzięki ci o Inkwizycjo! 

Florencją zachwycali się: Niemcewicz i Staszic, Kościuszko i Małachowski. Sławetna Katarzyna Medycejska, matka Henryka Walezego, nauczyła jeść widelcami Francuzów. To pod egidą Medyceuszy rozkwitł talent Michała Anioła i tu, w wielu lat piętnastu, wyrzeźbił swoje pierwsze dzieło: Madonna przy schodach...




On miał wtedy piętnaście lat!!! Ludzie Kochane! Który z dzisiejszych gimnazjalistów byłby do tego zdolny? Ten relief ma pięć centymetrów wypukłości. To porażające! 

Urokowi Florencji w dziewiętnastym wieku poddała się cała ówczesna bohema. Zaglądali tu wszyscy romantycy tamtejszych czasów, od wschodu do zachodu Europy, z każdej dziedziny sztuki. Nie było chyba tylko Chopina, ale List grał tam jego muzykę. 

Dzisiejszy konsumpcjonizm nie jest nawet cieniem geniuszu czasów świetności tego miasta. Ktoś niedawno mądrze opowiadał o modzie na najbliższe lato twierdząc, że raczej nie obejrzymy na ulicach "ostrej miniówy", bo nasze panie za bardzo przedkładają mięso w bułce, colę i lody nad własny wygląd preferując porozrywane portki za 200 zł. Jakby zza nich nie było widać treściwego menu... Cola i komóra jest dziś podstawą egzystencji. Często spotykam na ulicach dziewczyny, które piszą smsy. Trzeba przyznać, że to robi wrażenie. Nie żeby sam sms, ale szybkość walenia w wirtualne klawisze jest oszałamiająca. Krągłe paluszki prawie się rozmazują w tle... Enter, i już po piętnastu sekundach jest odpowiedź. 
Zastanawiam się o czym napisze jakiś bloger-malkontent, o nas, za lat pięćset...
Pewnie, że wtedy wynaleziono komputer, a zmiany genetyczne pozbawiły go sześciu palców u rąk, które okazały się być całkowicie zbędne. I będzie publikował zdjęcia jak wyglądał nasz pięciopalczasty "fakersik" aby mogli liznąć odrobiny historii, bo resztę znajdą na Wikipedii.

sobota, 28 czerwca 2014

tak...

Spoko, żyję, czasem trzeba dać odetchnąć mózgowi. Nabiera się nowej perspektywy. Pisząc książkę czasem zatykam się na jednym zdaniu i nie potrafię go złożyć do kupy kilka dni. Z blogiem jest łatwiej, bo tu angażuję mózg w niewielkim stopniu pisząc to, mi ślina na język przyniesie. Odnoszę wrażenie, że tak jest uczciwiej i mniej mam miejsca na konfabulację. Bywa, owszem, że ciutkę przesadzę, ale robię to w imię ogólnego dobra i ku pokrzepieniu serc.

Słuchając wczoraj radia trafiłem na wywiad z jakimś polskim muzykiem reggae, którego nazwisko całkowicie mi umknęło, ale z opowieści redaktora wywnioskowałem, że to jeden z tuzów tej muzyki w Polsce. W sumie całkiem miły facet. Wywiad trwał godzinę, puszczali jego kawałki i gadali. Wszystko byłoby ok... gdyby nie denerwująca przypadłość owego wirtuoza... W każde zdanie musiał wpleść przerywnik - "tak", czasem po kilka razy. Po pewnym czasie łapałem się na tym, że nie słucham o czym mówi, ale próbuję zgadywać, kiedy to sakramentalne słowo pojawi się po raz setny w jego wypowiedzi. Prawdopodobnie jestem przewrażliwiony na tego typu wtręty w mowie potocznej, ale cóż, taki już jestem. Co pewien czas pojawiają się kolejne, podobne, językowe nowinki, które zaciemniają sens wypowiedzi i straszliwie mnie denerwują.
Klasycznym przykładem jest nagminne: "w tym temacie", które wywołuje u mnie czkawkę i trądzik. Przewodzą tu wywiady z policjantami i biurokratami niższego szczebla, którzy silą się na bycie cholernie konkretnym. Wychodzi z tego jagodowe ciasto na plastrach słoniny.
Może przed miesiącem wysłuchałem podobnej rozmowy z Józefem Skrzekiem, moim idolem z SBB. Pewnie wszyscy go znają. Ten, z kolei, nie powiedział pół zdania bez  - "Wiesz... I wiesz... No i, wiesz..." Osoba że się tak brzydko wyrażę - publiczna, powinna jednak przyłożyć się odrobinę do medialnych występów i hamować emocje nie wplatając do każdego zdania słowa, które niczego nie wnoszą.

Od słowa: "Tak" gorsze jest tylko słowo: "Nie". To kolejny przerywnik, którego nie znoszę w wywiadach. Jest jeszcze: "Słuchaj". Trądzik i czkawka.
W sumie, z wyjątkiem: "w tym temacie", to nawet nie mam wielkich pretensji o nadużywanie przerywników. Sam czasem łapię się na podobnych głupotach. Ale walczę!
O wiele gorsze jest powtarzanie po wielokroć jakiegoś idiotycznego zdania jedynie w celach, że się tak wyrażę, partykularnych... W tym przoduje, rzecz jasna, PiS.
Nie znam większości nazwisk członków owej partyjki, ale, ilekroć słucham wywiadu z którymś z nich, zawsze jest tak:
- Okradli, rozgrabili!
I tu pada sakramentalne: A ma Pan jakieś dowody?
- No nie... nie mam, ale...
Ważne, że padło: okradli, rozgrabili!
Przecież to się powtarza w wywiadach jak Familiada!
A woda na młyn zamulonych fanatyków sterczących pod teatrem z  gromnicą i Matką Boską na ustach, zalewa okolice.

Opowiem teraz historię koleżanki mojej mamy. To, podobno, niezwykle religijna osoba, dla której Radio Marysia jest wykładnikiem wszechrzeczy. Ilekroć odwiedzała mamę, zawsze przestawiała jej radio na w/w stację i dyskutowała o chrześcijaństwie. Na szczęście mama słuchała raczej tylko jednym uchem nie przejmując się zbytnio jej namiętnością.
A jak wyglądało codzienne życie owej religijnej pani?
Przez wiele lat przyprowadzała do mamy faceta, o którym wszyscy myśleli, że to mąż. Niestety, to był kochanek. Mąż był w domciu. Ten zaś, po wielu latach domyślił się wreszcie, że ma rogi jak Empire State Building i nawet dowiedział się na jakiej ulicy ów kochaś mieszka. To długa ulica. Podobno spędził pół roku na szukaniu. Ale znalazł! Zarządził rozwód, ale mu się zmarło. Zapłakana wdowa urządziła szybki ślub z wieloletnim kochasiem, bo ten odziedziczył duże mieszkanie. Ślub odbył się z pompą. Pech zrządził, że niemłody już osobnik doznał poważnego udaru i zalegiwał łoże nowego mieszkania, a koleżanka mamy zmuszona została do opieki nad zniedołężniałym mężem. Tego nie miała w planach. Postanowiła się rozwieść. I, cholera, znowu klops. Nie dostała rozgrzeszenia na spowiedzi. Ale, jako dzielna potomkini jedynych nieomylnych w naszym państwie, udała się z pielgrzymką do Częstochowy. Bracia Paulini okazali się bardziej postępowi i rozgrzeszenie uzyskała. O ile wiem, do dziś procesuje się w córką kochasia o mieszkanie, bo i ten przeniósł się na łono Abrahama.

Ilekroć słyszę w jakimś medium, tak, czarujący głos Jarka Kaczyńskiego, tak, - oczyma wyobraźni widzę, tak, ową koleżankę mamy, tak, która zrobi wszystko, tak, aby zagasić największy pożar, tak, obojętnie czy to zmysłów czy zwyczajnej, ludzkiej, tak, wrodzonej perfidii. Tak.
Powiem więcej: Yes, yes, yes!

 

wtorek, 24 czerwca 2014

Jeszcze trzy ruchy i Włoszka będzie szczęśliwa!

Dowiedziałem się, że są mistrzostwa świata w piłce nożnej. To taka gra, w której dwudziestu dwóch dorosłych facetów lata za jedną piłką i próbują ją wkopać między połączone poprzeczką słupki znajdujące na krańcach boiska. Założenia są proste jak stylisko. Nie rozumiem dlaczego nasi piłkarze tego nie potrafią? Jeszcze mniej rozumiem ludzi, których pasjonuje maltretowanie swojego organizmu oglądając taką wiochę. Odnoszę wrażenie, że na naszych stadionach jest ze siedem drużyn, z których każda jest wrogiem każdej i najlepszym rozwiązaniem jest ogólny rozejm.
Najlepsze są jednak komentarze sprawozdawców...
- Smolarek krąży jak elektron koło jądra Bońka!
- Trzeciak zdobył gola po indywidualnej akcji całego zespołu!
- Grecy przy piłce, a konkretnie Warzycha!
- Jak Państwo widzicie nic nie widać w tej mgle!
- Bergkamp trafił bramką w słupek!
- Pasiaki remisują w Oświęcimiu!
- Oddajemy głos do studia, bo tam zacznie się gra o złoto!
- Dobre okazje można policzyć na palcu!
- Dobry Wieczór Państwu! Ze stadiony Wembley wita Dariusz Ciszewski! - mówił Dariusz Szpakowski, mój idol.
- To nie był błąd - to wielbłąd!
- Brak wyczucia percepcji prawej nogi!
- Piłkarz polewa sobie wodę głową!
- Widać wielkie ożywienie w kroku Lewandowskiego!
- Na boisko wszedł nierozgrzany Piecyk!
I z innych dyscyplin...
- Szewińska nie jest już tak świeża w kroku jak dawniej!
- Jeszcze trzy ruchy i Włoszka będzie szczęśliwa!
- Ten rok był pełen wyrzeczeń dla Renaty Mauer... W kwietniu wyszła za mąż!
- Podziwiam jego skromne warunki fizyczne!
- W pobliżu jest Jezioro Czterech Kantonów, wielki akwen, pofałdowany, z wielkimi górami!
- Można to wyczytać z twarzy konia, gdy jest zbliżenie!
- Polscy wioślarza są ze sobą tylko cztery miesiące!
- Ta radość jest niesamowita! Ludzie bawią się! Tańczą się!
- Liście zaglądają kolarzom w oczy!
- Nasz narciarz wypadł dobrze, ale wcześnie - już na pierwszych bramkach!
- Oni biegają jak po rentę!
- Swietłana Fomina jest bardzo doświadczona i dużo daje!
- Wszystko w rękach konia!
- I to było dla nas gwoździem do przysłowiowej trumny!
No dobra wystarczy...
Szaranowicz i Szpakowski biją rekordy debilizmu, a reszta im stara się tylko dorównać. Gdy Włodek zaczyna komentować skoki narciarskie, natychmiast przełączam na Eurosport, ale jeśli traktować ich komentarze jako kabaretowe występy, to chłopaki mają dowcip!


Czas płynie...

Rozpocząłem pisać swojego bloga 18 stycznia tego roku. Minęło zatem pięć miesięcy i sześć dni... Właśnie obliczyłem sobie, że otwieraliście mojego bloga 15880 razy. To 3138 razy na miesiąc i 104 razy dziennie! Cholera! Ale jestem dumny! Dziękuję Wam serdecznie! Rozpoczynając swoje pisanie, nawet w najśmielszych snach, nie spodziewałem się takiej ilości czytelników! Przepraszam część czytających za swój mało parlamentarny język, ale jest on wynikiem moich początkowych założeń pisania dla osób, których nie drażni język codzienny i mają w nosie zakłamany bon ton, którego przykłady obserwujemy na co dzień w nadmiarze. Bo cóż z tego, ze z ust naszych prominentnych koryfeuszy płynie miód z cukrem w telewizji, skoro tuż po zejściu z wizji zachowują się jak dostawcy kokainy dla gimnazjalistów? Nie trawię podobnego zakłamania choćby z tego powodu, że miałem okazję poznać część owego establishmentu.

Kilka lat wstecz remontowałem wnętrza dużego budynku, w Łodzi, robiącego za plebanię dla prawosławnych księży. Mieszka tam także biskup diecezji łódzkiej - Szymon Romańczuk, rozciągającej się od Poznania do Tatr. Całkiem sympatyczny jegomość, znający kler każdego autoramentu od podszewki. Kiedyś nasza rozmowa zeszła na biskupa Głodzia, ksywa Flaszka. Tylko się uśmiechnął gdy powiedziałem na głos jego pseudonim. Oglądałem go niedawno w tv... To przerażające, że ten koleś nie wstydzi się wciąż pokazywać na wizji! Szkoda mi czasu na pisanie o tym gazerze w kontekście nowych wiadomości o biskupie Szymonie, jako wtyczce SB o pseudonimie "Marek". Jak nie agent to opój... Katastrofa! Zastanawiam się, jakim cudem uchowałem się przed skaperowaniem mnie do jakiejś siatki informatorów? Miałbym się teraz czym chwalić! Agent Darek, pseudonim "Pawian" - gadatliwy i głupi, trochę krnąbrny, ale po wyrwaniu kilku paznokci i nocy siedzenia na odwróconym stołku - dziwnie spolegliwy. Może to lubi?
Lubię, lubię...
Nie mogę powiedzieć nic złego o prawosławnych księżach. Pędzą szalony bimber, którego nie lubię i są przemili. I mogą się żenić! Niby niewiele, bo małżeństwo przecież nie wpływa na pozytywny ogląd świata, dostarcza jednak frajdy czynienia podchodów, niczym licealista z papierosem w kibelku na I piętrze. Dymu huk, ale... Przecież tu nikt nie pali, Panie Psorze.
Będąc w wojsku dostałem propozycję pozostania w armii na etat. Obśmiałem wówczas niejakiego sierżanta Waszaka za to pytanie. Dziś chyba trochę żałuję, byłbym teraz zapewne wojskowym emerytem i właścicielem firmy ochroniarskiej "Garde du Corps". Bo niby czemu wszystko musi być po angielsku? Miałbym kupę kasy i własną ksywę w SB. I miałbym wszystko w dupie.
 

poniedziałek, 23 czerwca 2014

No i po procesjach...

I proszę mi tu nie imputować, kolego Sławeczku, żebym brał na ryby mydło do umycia rąk, jeśli gówno złowię! Nie miałem wprawdzie na wędce suma, ale tylko z tego powodu, że w tym stawie ich nie ma, ale i tak złowiliśmy dwa i pół kilo ryb, jeden parasol i sporą gałąź. Parasol był zresztą nasz i mieliśmy silną motywację, aby go schwytać, porwanego przez wichurę. Żona i teściem i mamą rzucili się po niego jak lamparty, a ja rzuciłem się po aparat żeby zachować ich wysiłki dla potomności. Niestety, byli odrobinę szybsi od techniki i zdążyłem pstryknąć tylko to:




Za to rybki nie uciekały, bo wcześniej zostały uśpione fachowym ciosem pałki w tył głowy i skończyły na patelni. Największa ważyła może 80 dkg i wyglądała tak:



To ta rybka bez ubrania. Ale ta druga rybka również coś tam złapała...




To leszcz. tamto wyżej - Karaś. Ale ja wiem dlaczego ją złapała! Chciała popełnić morderstwo doskonałe, ale o tym za chwilę. Mało jest smaczniejszych rzeczy do jedzenia od ryb prosto z wody na patelni. Należy je oczyścić, obsypać vegetą i mąką i usmażyć na oleju rzepakowym. Nie mogłem się powstrzymać od narobienia Wam smaczku...



...bo sześć najmniejszych wylądowało na patelni tuż po powrocie. Większe czekają zamrożone. Tak więc wyprawę należy uznać za owocną. Pomijając nieudaną próbę morderstwa... Leszcz został mi podany w niecnych celach i o mało nie zginąłem od zdradliwej ości, która wbiła mi się, na szczęście, tylko w podniebienie, ale na pół centymetra! 

Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę jak męczy siedzenie z wędką na wodą... Po powrocie cała nasza czwórka padała ze zmęczenia. Do leszcza należy zatem dodać jeszcze bardziej skrytego mordercę - tlen. Taka hiperwentylacja nad wodą potrafi zatwardziałego mieszczucha przyprawić o rozstrój całego organizmu. Na szczęście trwa krótko i łódzkie powietrze przywraca utracone siły. 

Aby się nieco odtlenić poszliśmy dziś do parku helenowskiego na imprę po gołym niebem. Zimnica jak na Spitsbergenie, ale muszę przyznać, że z dobrą muzyką. Żałujcie, że Was nie było!





Najlepszy był ten gościu w zielonej bluzie. Wyglądał jak śmierć na chorągwi, ale pary tylko zazdrościć. Spróbuję opublikować film, ale wkradają mi się jakieś błędy i nie wiem co z tego wyjdzie. To świetny materiał na YouTube, bo koleś jest zwyczajnie zajebisty! Miał dobre siedem dych na karku, ale energii jak dziesięciolatek z ADHD. Nie mogę tego opublikować. spróbuję na Fb.



Życząc Wszystkim jego sił spadam do łóżeczka.

piątek, 20 czerwca 2014

Jadę na suma!

Pół dnia zakupów, pół sprzątania i wolne! Jak się jutro pierdyknę na krześle opodal kwiatka, o 8 rano nad stawem, to ruszy mnie dopiero gradobicie. Wyjeżdżając na jeden dzień, należy zabrać tyle wszystkiego, co na tydzień pod namiotem w środku lasu, we dwie rodziny na Mazurach, na pogorzelisku pod czynnym wulkanem w mroźny marzec. Dobrze, że mam busa, bo Cieńkociętym musiałbym obracać na trzy razy. Już czuję... Każdy kilogram ryb będzie kosztował ze 100 złotych. W przypadku olania mnie przez ryby jest to cena karczku za kilogram nie licząc węgla i podpałki. Może się bowiem okazać, że będzie to jedyna zdobycz, którą na dodatek, będę intensywnie wietrzył w drodze na łowisko, boć wiozę to z sobą.. Sztuka zawsze wymagała poświęceń. Po zjedzeniu kaszanki, kiełbasy, karczku, cukini, cebuli i diabli wiedzą czego jeszcze, okraszonego wymyślnym sosem, warzywami i piwkiem z keczupem, wrócimy pod wieczór zamuleni powietrzem, przejedzeni, bez ryb i ochoty na życie. To wędkarstwo może człowieka wykończyć! Jeśli jednak jakaś oszalała sztuka lina bądź szczupaka, zawiesi mi się na haczyku, to... kurde balans... pochwalę się i narobię ślinki łakomczuchom!




Takiego jutro złowię!!!!

czwartek, 19 czerwca 2014

Pomarudzę sobie trochę...

Słyszałem fajny dowcip...
Żona do męża:
- Wiesz, szłam po pokoju, a tuż za mną spadł nasz zegar!
- Zawsze się spóźniał...

Zaczęliśmy oglądać przy kolacji (zrobiliśmy Frittatę) polski film pt. "Wymyk". Pewnie nie taki zły, ale naszą kinematografię owładnęła grupa reżyserów, dla których najważniejsze nie jest to, co mówią aktorzy, ale jakieś idiotyczne dźwięki tła, które paskudzą wszystko inne.
Wsiada dwóch gości do pociągu i jedyne co interesuje reżysera, to:  tu-tut tu-tut, tu-tut tu tut. Gówno tam jakiś dialog!

Moje kontakty z pociągami są sporadyczne, ale jakoś za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, aby turkot kół po szynach zakłócał rozmowy pasażerom. Chyba, że aż tak się pozmieniało, to też możliwe, choć wątpię. Nie jestem fanem polskiej kinematografii, ale jeżeli już ktoś dostanie kasę na film, no to na Boga! Niech go nakręci w przyswajalnej dla widza formie! Co by nie mówić o produkcjach z Hollywood, że są głupie i infantylne, i w każdym musimy zobaczyć amerykańską flagę, że fabuła poraża debilizmem większość dziesięciolatków, to przynajmniej można usłyszeć co mówią. A u nas tu-tut, tu-tut! Jakieś pieprzone epitafium dla Zbigniewa Cybulskiego?

Nie pojmuję także dlaczego wszyscy ci... artyści... nie mogą się golić, muszą mieć podarte buty, zbyt krótkie spodnie, i obowiązkowo, jakiś debilny tużurek. I to wszystko musi być w kolorze czarnym! I czapeczkę zrobioną na drutach w stylu Papcia Smerfa. Może oni żyją wyłącznie sztuką i brak im czasu na mycie?
W XV wieku żył we Florencji poeta - Luigi Pulci, który napisał jakoś tak: "Nie wierzę bardziej w czarne niż w białe, wierzę w ugotowanego albo pieczonego kapłona, a także w masło i piwo (...) ponad wszystko zaś pokładam wiarę w dobrym winie i twierdzę, że kto w nie wierzy, będzie zbawiony."

Cóż... Robienie z własnego życia dobrego teatru poezji udaje się tylko nielicznym, ja przypominam sobie jedynie Oscara Wilde'a. Mamy także w Polsce jednego takiego... Andrzeja Poniedzielskiego mianowicie, któremu udało się ze swoich słabości uczynić kawał dobrego kabaretu okraszonego świetnymi tekstami.

Trudno nie wspomnieć teraz o okropieństwie dzisiejszych czasów, jakim są tzw. Celebryci. To taka nowa forma zarabiania na życie poprzez rozwody i rozchylanie ud przy wyjściu z taksówki.

Porąbało mnie kiedyś i oglądałem Big Brothera z tą... jak jej tam... Frytką. Nos jak ręczny hamulec od Żuka, IQ (jeśli coś takiego rzeczywiście istnieje...) - rozjechanego pawiana. Za to stopień bezczelności tego, który nasrał pod drzwiami, zadzwonił i poprosił o papier. No, ale jeśli komuś się to podoba i chce za to zapłacić...
Nie wiem do czego dziś zmierzam. Jest weekend, a my do kolacji wypiliśmy winko. W sobotę uciekamy na ryby, ale jutro, niestety, żonka zapowiedziała, że ma ochotę umyć okna. Umyje... moimi rękami. Jaka szkoda, że nasze zegary, chociaż punktualne, albo wiszą nad szafką, albo stoją na półkach... Hi hi hi





Durny kucharz

Zawsze siebie podejrzewałem o posiadanie świra. Objawia się on pod różnymi postaciami. Dziś naszło mnie na zrobienie gołąbków. Zacząłem o 21,00... Właśnie minęła północ. Gołąbki się gotują i nie wiem, czy mam siedzieć do drugiej i ich pilnować, czy pozwolić im pyrkać się do rana? Gośka powiedziała, że zrobiłem ich dla pułku wojska, ale to nieprawda, bo wyszły tylko 32 sztuki.




Wykonałem, przy okazji, artystyczny bajzel w całej kuchni, ale farszu było dokładnie tyle, co liści kapusty. Zakładając, że jemy na obiad po 2 sztuki - mam osiem obiadów. Porozprowadzam po rodzinie, bo chyba najpierw mi zbrzydną, zanim zjemy. Nie wiem dlaczego kucharzenie mnie odpręża... Nawet nie chodzi o jedzenie, bo po kilku godzinach przy garach wcale nie chce mi się zjeść tego, co zrobiłem. Czuję jedynie jakąś dziką satysfakcję. 
Idę robić pizzę :)
Nieeeeeeeeeeeee...
Żartuję. 
Wpadnijcie do mnie na gołąbki.


wtorek, 17 czerwca 2014

Florencji kawałeczek

Pomarudzę dziś o historii Florencji. To miasto, które trzeba umieć zwiedzać i lepiej przygotować się na miesiąc pobytu, bo inaczej zaledwie liźniemy to wszystko, co zamierzamy zjeść. Moje dwa wypady to tego miasta były jak oglądanie spadających meteorytów. Przemknęły z drugą prędkością kosmiczną. Nawet tysiąc zdjęć, które zrobiłem, nie może tego zmienić i napędza jedynie złość, że byłem tak blisko, a nie widziałem... No, bo wicie, rozumicie... Inaczej zwiedza się Pałac Kultury w Warszawie, który didko Josif Wisarionowicz kazał wznieść ku swojej chwale, i tyle ma wspólnego z historią, co ja z koloratką, a inaczej każdy kamień przesiąknięty dwoma tysiącami lat wzlotów i upadków kultury, która zmieniła Europę w to coś, w czym dzisiaj żyjemy. Dlatego serdecznie odradzam wyjazd do Florencji bez uprzedniego przeczytania kilkudziesięciu książek, bo... To miasto jest jak inne... Stoją tam domy, kościoły, są muzea i McDonald's. Można zjeść kawałek pizzy na każdym rogu i wypić kawę za 10 Euro wpatrując się w kampanilę Giotta z początku XIV wieku.



To ogromna budowla, która rzuca się w oczy z daleka. Rzecz w tym, że zbudowali ją o okresie panowania w Polsce Władysława I Łokietka, którego syn, Kazimierz Wielki nawet nie przymierzał się do zostawienia Polski murowanej. Warto to wiedzieć patrząc na ogrom czwartego do do wielkości kościoła na świecie, którego budowa rozpoczęła się w roku 1294... Warto także wiedzieć, że budowniczy owej katedry, Brunelleschi, zaprojektował największą kopułę od czasów starożytnych, i nie ma do dziś, wyższego budynku we Florencji. Czemu także nie możemy wiedzieć, że on, jako jedyny, został pochowany, dla uczczenia jego geniuszu w krypcie, która skrywa fundamenty jednego z pierwszych kościołów w historii chrześcijaństwa, Santa Reparata, z przełomu IV i V wieku naszej ery. Oglądanie tych wspaniałości, połączone z odpowiednią wiedzą, daje całkowicie inną perspektywę obcowania z zabytkami. Wchodząc na szczyt kopuły Duomo pamiętajmy, że po tych samych 414 stopniach wspinał się największy artystyczny geniusz wszech czasów - Michał Anioł! Musimy to wiedzieć, inaczej cała opowieść o Florencji będzie jak zwiedzanie blokowiska w Katowicach. Nie możemy także nie wiedzieć, że blisko znajduje się Galeria dell'Accademia, do której, po 369 latach przeniesiono Dawida, dłuta Michała Anioła...,


...i którego stworzył na dzisiejszym zapleczu Duomo, pracując cztery lata na rzeźbą o wysokości 4, 34 metra.
Wiem, że brzmi to wszystko jak przewodnik po mieście. Niech brzmi, ale to clou zwiedzania. Zaliczanie kolejnych miejsc na reklamowanej trasie turystycznych przewodników nie jest dla mnie. Im więcej wie się o rzeczach, na które się patrzy, tym bardziej się nam podobają. Kopia Dawida na placu nie robi żadnego wrażenia, w sali zaś ogromne. Wyobraźcie sobie... To był tylko kamienny blok, na dodatek z duża skazą i tylko Michał Anioł umiał w nim dostrzec to coś, co powala swoim ogromem od pięciuset dziesięciu lat. Oglądając katedrę z zewnątrz zauważyłem na niektórych detalach podpisy ich twórców.




I choć nie wiemy kim był ów Bartoli, to jego nazwisko nie zaginęło i zapewne teraz uśmiecha się do mnie z zaświatów. 

Zerknijcie na drzwi baptysterium, te naprzeciw katedry, które Michał Anioł nazwał Drzwiami Raju. Oryginalnie są z brązu, pozłacane i nabłyszczane rtęcią. Wyznaczają także początek renesansu w historii Europy - rok 1401. Myśmy wtedy kłaniali się Krzyżakom w pas... Niestety, mało kto wie, że na owych drzwiach...



...To mały ich fragment... Znajduje się także autoportret ich twórcy: Lorenzo Ghibertiego 




Przepadam za takimi szczegółami. Dla nich mógłbym przeprowadzić się do Florencji i bez końca po niej łazić. Nie będę już dłużej zanudzać Was swoimi pasjami, chcę jedynie o nich napisać. Chyba mi wolno? :)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Na ryby!

Muszę napisać o czymś przyjemnym. Obcowanie ze stęchlizną powoduje u mnie wzdęcia.
Już pojutrze wyruszamy obładowani sześciopakami i habaniną sikać po krzakach i zapomnieć o żyletkach. No, chyba,  że trafi nam się jakiś zbłąkany węgorz na wędce i trza go będzie czymś oprawić. Syn kiedyś złapał węgorza. Ja też, na spółkę z kolegą, nie chce mi się tłumaczyć... W wersji żywej to obrzydliwe stworzenie i przypomina mi polityków. Można go złapać za ogon i walnąć łbem o kamień, a to bydlę tylko się otrząśnie i spieprza do koryta. Pojadę sobie na rybki. Kałużowy ze mnie wędkarz, ale siedzenie nad wodą tak mnie odpręża, że jakby mnie tak nie odprężało, to jak był tę wędkę pier.....ął!!! Kiedyś złowiłem dwa jesiotry. Nie spróbowałem żadnego, bo zamiast ości miał jakieś rurki, których wygląd mnie zbrzydził okrutnie i nie mogłem się przemóc. Ryby są drogie, a takie złowione samemu, to chyba potrójnie. Zawsze mnie śmieszą ci oszaleli wędkarze, którzy marnują całe wypłaty na wypasiony sprzęt, nie wysypiają się, przemierzają kraj nocami tylko po to, żeby niczego nie złowić i walczyć z kacem trzy dni po powrocie. W międzyczasie żony zdradzają ich z każdym napotkanym roznosicielem ulotek. Pewnie dlatego ich ryby przekraczają rozmiary znane przyrodzie.

Mnie najlepiej smakują niewielkie okonie przysmażone na chrupko w mące na głębokim oleju z przyprawami. Wprost z patelni. To ci wyżerka! Szkoda tylko, że, mimo zamieszkiwania w Łodzi, okoni nie uświadczysz nawet w rybnym.
Proponuję zatem, bo jeszcze jest czas, wdepnąć do sklepu wędkarskiego i posłuchać baśni Tysiąca i Jednej Nocy panów w zielonych kapeluszach z obwisłymi rondami, kamizelkach z kieszeniami nawet na plecach i wodołazach do jajek. Wystarczy wtedy rzucić "na rybkę": A jak ja byłem nad Śniardwami...
I macie popołudnie z głowy. Nic tylko wyjąć dyktafon.
Wszystko to nie zmienia faktu, że nad wodą posiedzieć przyjemnie, obojętnie czy się coś złapie na haczyk, czy nie. Szemranie fal koi zszarpane nerwy, piwko zapewnia konieczną dawkę ruchu, żony wołają nas tylko na posiłek, a  więc ogólnie jest git. Wieczorem, po całodziennych połowach, możemy przysmażyć karczek i grzanki, zaśpiewać: Góralu Czy Ci... i, po powrocie. napisać na blogu:
Ty słuchaj! Było tak...
Siedzę w łódce... Ty! Warmia, jezioro Ilińskie. Pamiętasz? Blisko tego mostka. No nie tak blisko, po drugiej stronie jeziora, sam jak palec. Ty! Nic nie bierze, w mordę! Ściąga mnie trochę w trzciny, bo kotwica na długim sznurze. Ty! Ale wczoraj to brało! A dziś nic! W mordę! Już się miałem zwijać, ściągam żyłkę, a tu jak nie pieprznie coś po łódką! Wędka wygięta, ja wprost przeciwnie, i siedzę. A lać mi się zachciało! I nagle kręci łódką w stronę brzegu, na tej wędce, rozumiesz? Ja nic. I kręci mnie znów na jezioro, ja nic.
I tak z pięć razy, w mordę! Nie mogę zwinąć żyłki, bo cienka, a tam jakieś bydle siedzi i jaja robi z człowieka. Trochę odważyłem się zwinąć, a lać mi się chce! Dupa... Znaczy nie! Zawory wytrzymały, ale żyłka puściła.



Jezioro Ilińskie...



Coś się tam jednak złapało...

Folwark Zwierzęcy

Diabli mnie biorą! Chcę popisać o czymś normalnym i bez bluźnierstw, a tu masz! Co chwila jakaś nowa afera w polityce. Teraz jakaś taśmowa. Taśmowo to nas wszystkich robią w bambuko! Przestańcie się wreszcie nabierać! Polityk to zwyczajna k...wa, która daje na prawo i lewo puszczając się z każdym, kto ma więcej niż 25 centymetrów. Mniejszy nie ma jej nic do zaoferowania. Ona przecież tego potrzebuje, uwielbia to i ciągle chce jeszcze! To jedno...
Drugie jest niemniej oczywiste.
Siedzi w knajpie trzech facetów. Na stole zmrożony litr "Pana Tadeusza", chrupiące golonki i jakieś sałatki dla zwiększenia kolorystyki, które i tak pójdą do kubła, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zakąsza wódy lodową sałatą polaną winnym octem. Każdy z nich ma na koncie bańkę Zielonych i kierowcę pod drzwiami...

Załóżmy, że macie fermę drobiu... Obchodzi Was co o Was myślą hodowane kurczaki lub kury? Jedne mają dać szyję, a drugie znosić jaja ku chwale Waszych kieszeni. I szlus!

Ich język jest adekwatny do sytuacji. Sytuacji w liczbie mnogiej. Każdy już dawno zapomniał o ideologii, posłannictwie i tym podobnych bzdetach. Muszą utrzymać przewagę nad wirującym stadem sępów, które wyje z łaknienia nad ich głowami. To wojna. Każde świństwo jest dozwolone. Ba! wręcz konieczne, aby utrzymać się przy żłobie.
Dlatego zalewa mnie krew słuchając, nie mogę użyć innego słowa, pieprzenia kogokolwiek w ich obronie. Rozumiem atakujących, bo to ta niedokarmiona masa paskudztwa, która tylko czeka na śmierć, aby złożyć jaja na padlinie.

Doskonale potrafię wyobrazić sobie kraj, w którym nie ma żadnego rządu. Ktoś, kiedyś, ustanowił doskonałe prawo, które egzekwuje policja i sądy. Koniec! A politycy, skorą są tacy wspaniali, niech pokażą jak zarabia się miliony handlując marchewką, a nie wyżerając marcepany za pieniądze emerytów!

Pamflet

Wierszyk jest wynikiem dwugodzinnego zastępstwa mojej mamy w pewnym sekretariacie i bezmyślnego gapienia się na kserograf.

Żył sobie pan Macierewicz,
Najgłupszy na świecie chyba,
Wszystko już poznał i widział,
Z wyjątkiem wieloryba.

Pan Macierewicz był mały,
Lecz wielki ideowiec,
I wzrok miał jakiś taki...
Jak ten... z "Milczenia Owiec"

I przypominał kobietę,
Nie z twarzy lecz w dół, od pasa,
Dlatego dostał ksywę
Zidiociałego Złamasa.

Lecz co mu tam jakaś ksywa!
Wszak tyle miał do zrobienia!
I musiał przekonać naród,
Jak schizofrenii wyjść z cienia.

Więc kombinował codziennie
Przed lustrem, wkładając stanik,
Jak udowodnić jakoby
Przez Tuska zatonął Titanic.

Dlaczego kot Kaczyńskiego
We wtorek zaszedł w ciążę?
A przez Millera zginął
Ferdynand, Arcyksiążę.

Już nie wspominam o Rosji...
Z jej smoleńskimi mgłami,
I atak na salonkę
Zgniłymi kartoflami.

Dziś Antoś ma dużo pracy,
A przed nim więcej chyba...
Bo wciąż biedak nie widział,
Nie widział wieloryba!

Nie zbudował łódeczki,
I nie wystrugał wiosła...
Ale zobaczył przez okno,
Jak mrówka słonia niosła!

I nie miał czasu się przyjżeć
Bo mu puściły zawory,
Bo oto, niedawno, w Polsce
Pofałszowano wybory!

A tylko on mógł to dostrzec,
Bo wzrok ma jak ta sowa!
Że w środku Europy
Udaje się tak fałszować!

Lecz dzięki temu Antoś,
Najgłupszy na świecie chyba,
Może nam jeszcze oczszędzi
Jednego wieloryba!

Zatem... Drodzy Czytacze!
Odpalcie drukarki i ksera,
Ażeby dodać plusik,
Do chwały tego Zera!


czwartek, 12 czerwca 2014

Prawda jest zabójcza!

Każdy taryfiarz w Kalifornii pisze scenariusze filmowe, tak mówią...  I pewnie jeden na milion jest całkiem do rzeczy. Jednak wściekły kapitalizm Hollywood miażdży je zwykle w zarodku, a śmietniki producentów wypełniają tony makulatury mniej lub bardziej oszalałych wizji taxi driverów, marzących o randce z Sharon Stone i drinku z De Niro. Ten napór na szkło owocuje jednak czasem jakimś ciekawym pomysłem i daje szanse jego autorowi na spełnienie jego marzeń. Wczoraj oglądałem film oparty na doskonałym pomyśle. Wykonanie tragiczne, ale temat oskarowy. Równoległy świat, wszystko dokładnie jak u nas, z jednym wyjątkiem... Ludzie nie umieją kłamać! Są niczym dzieci we mgle i żyją w świecie skończenie doskonałym. Wśród nich jest także główny bohater. Mało przystojny nieudacznik z branży filmowej, wywalony na początku opowieści z pracy. I on to właśnie wpada na pomysł, aby zacząć kłamać. Ponieważ nikt oprócz niego nie wie, że istnieje na świecie kłamstwo, zaczyna bezkarnie oszukiwać na potęgę, czerpiąc z tego kolosalne zyski. Każda z jego idiotycznych opowieści brana jest jako prawdziwa i wzbudza sensacje w całym kraju. Nie chcę opowiadać całego filmu, bo jest raczej nudny, ale do łez rozśmiesza mnie sama idea. Wyobraźcie sobie zaręczyny...
Zestresowany absztyfikant przychodzi z kwiatkami dla teściowej, flaszką ku ogólnej radości i zaręczynowym pierścionkiem dla oblubienicy. Przyszła teściowa jest bezzębną i tępą jak obuch, spasioną lochą, a teść zgrzybiałym pantoflarzem na miesiąc przed śmiercią. Narzeczony zaczyna się witać słowami:
- Dobry Wieczór... Ależ z Pani wstrętne babsko! Zbiera mi się na wymioty. Mąż chyba zamówił już trumnę, bo wygląda jak kojot po spotkaniu z tygrysem?
- Zapraszam! - odpowiada przyszła teściowa - myślałam, że córka ma lepszy gust i nie zwiąże się z takim ćwokiem. Mówiła mi także, że sprzęt masz jak koliber i musi zawsze po tobie sama poprawiać. Jakie liczne kwiatki!
- Wziąłem z cmentarza.

Nie sądzicie, że to wspaniały pomysł na film lub sztukę? Kontynuowanie go doprowadziłoby mnie do napisania czterech aktów w godzinę i noszę się od wczoraj z takim zamiarem. Zupełnie poważnie! Mówienie całej prawdy przeorganizowałoby życie na naszej planecie i, albo, wszyscy byśmy się pozabijali, albo zaczęli zwyczajnie kłamać, bo życie w permanentnej prawdzie nie jest możliwe. Nie powstałby żaden film, nie napisana byłaby żadna książka, wszystkie reklamy opisywałyby jaki to ich produkt jest obrzydliwy, a jedyną prawdę wypisywałoby się na nagrobkach. Żył lat 96. Czego Wszystkim Serdecznie życzę.

środa, 11 czerwca 2014

Jeszcze raz upał!

Dręczący upał przeorganizował stroje pań. Każda wyciągnęła co ma najlżejszego i najbardziej prześwitującego z tego, czego nie ma, i bose wyruszyły w miasto, aby nas dręczyć swoimi kształtami. Sadystki. Ja wyruszyłem także. Niestety, górale zblokowali rusztowaniami moje auto na podwórku i musiałem turlać się transportem publicznym. Przyznam, że jazda autobusami i tramwajami stanowi miłą odmianę dla uwięzionego w samochodzie kierowcy. Nie musi lawirować, zmieniać biegów, rzucać mięsem ani zważać na rzesze samobójców...

Dawno temu, w drodze do szkoły, stałem na przystanku w wielkim tłoku. Kiedy nadjeżdżał tramwaj, na jezdnię wyskoczył jakiś szajbus i zaczął w jego stronę biec miedzy torami. Wszyscy zamarli. Korbelkowy zaczął hamować co sił, a ten biegł wyraźnie po to, aby się zabić. Opanował się w momencie, w którym ludzie w tramwaju leżeli pokotem jedni na drugich. Stanął może pół metra przed tramwajem. Motorniczy otworzył drzwi i wysiadł z wajchą do przestawiania szyn w dłoni. Chyba go nie walnął, ale w oczach miał mord. Nie dziwię się, odebrał mu z pół roku życia, a każdemu z patrzących, przynajmniej miesiąc. Długie lata za kółkiem nauczyły mnie, że trzeba patrzyć nie tylko na auta, ale także w oczy przechodniów, bo tam czai się największa bezmyślność.

Wróćmy jednak do plusów pokonywania miasta w trzewiach grzechotników. Największym jest oczywiście ilość skąpo odzianych lachonów. I, jak to mówili W Kabarecie Moralnego Niepokoju... Jeden lachon wsiada, drugi wysiada, trzy lachony stoją, cztery siedzą, normalnie - lachonarium! Poezja dla oczu. Przetrwałem jakoś tę lachonowo-tramwajową nawałnicę, ale kiedy wysiadłem... Przechodziła chyba miss Polski, w czerwonej sukience i na takich szpilkach, że mogłyby śmiało robić za szczudła. Nawet dziewczyny się za nią oglądały... Dżizus... W takich warunkach nie można się skupić!
Dziewczyny! Jeżeli już musicie nas tak dręczyć, to nie chodźcie z głową zadartą jak indor udając, że nie widzicie jak na was patrzą. Głowę daję, że ta misska nie może znaleźć sobie chłopaka, bo wytwarza wokół siebie taką aurę niedostępności, że każdy facet woli walnąć w knajpie dwa drinki więcej, niż narażać się na wasze dumne spojrzenie. Czy aby na pewno chcecie podzielić losy Marylin Monroe, którą każdy miał za jednorazową przyjemność, aby później chwalić się swoją zdobyczą?

Kobiety to bardzo specyficzny odłam ludzkości. Jeśli piękna, to zbyt dumna, jeżeli natura poskąpiła jej urody - to uległa, ale tylko do czasu, kiedy nie złapie faceta na stałe. A później wychodzą wszystkie kwiatki... Nie żeby mnie to jakoś kręciło... ale czasem naprawdę rozumiem homoseksualistów. Może by tak coś po środku? I tym optymistycznym akcentem...

wtorek, 10 czerwca 2014

Trochę o UFO.

Nie znam chyba nikogo, kto nie mógłby w przeciągu dwudziestu sekund pstryknąć dziś zdjęcia. Każdy posiada urządzenie, które to umożliwia. Obojętnie gdzie jesteśmy, zawsze kieszeń albo torebusie wypełniają nam coraz bardziej zaawansowane gadżety, pozwalające zachować po wsze czasy każdy łyk napoju w barze, liźnięcie loda czy namiętny pocałunek z najświeższą dziewczyną. Namiętnie utrwalamy na filmikach naszą bezdenną głupotę w walce z grawitacją. Rozsyłając je po różnych You Tubach promieniujemy szczęściem, że oto znaleźliśmy jeszcze głupszego, którego to bawi. Wspaniałymi obiektami fotek są nasze zwierzątka, zachody słońca, zasypany śniegiem park, albo BMW M3 parkujące przed naszym domem. Zdjęć przyrasta z prędkością reakcji jądrowych, zapychamy nimi pamięci telefonów i komputerów. Mam ten sam problem. Każdy mój wyjazd na wakacje to kolejnych tysiąc fotek minimum, które oglądam zwykle tylko raz po powrocie. Ważne, że są i przysparzają nam odrobinę nieśmiertelności. Jest jednak pewna sfera naszego życia, która z tego powodu ucierpiała. Mamy coraz mniej opowieści o UFO. Wszak w dobie tak banalnie łatwego dostępu do mediów powinno ich przyrastać równie lawinowo. I tak właśnie jest! Tylko szukamy nie tam gdzie trzeba. Oglądałem niedawno jakiś program o różnych 'bliskich spotkaniach"... Śmiać mi się chciało z nadętych opowieści o światłach w ciemności, gęstych lasach i latających spodkach, w których, rzecz oczywista, przybyli kolejni najeźdźcy-krwiopijcy, aby zgwałcić wszystkie krowy.
A nasi, wyhodowani na piersiach naszych matek, zadomowieni przedstawicie obcych cywilizacji, dyktują nam swoją wolę i nie dość, że znikąd nie przylecieli, to jeszcze nigdzie się nie wybierają. A wielka szkoda, bo z przyjemnością dofinansowałbym powrót na planetę ZetaS4/12 w gwiazdozbiorze Oriona większości prawej części naszej sceny politycznej, których przodkowie zasiedlili Ziemię próbując wprowadzać zasady z miejsc zupełnie nam obcych, i którzy mącą w głowach ludzi starszych i bardziej podatnych na hipnozę.
Przecież to oczywiste, że są to zdjęcia kosmitów, których, jak to zwykle bywa, szukamy nie tam gdzie trzeba.
 














Uważam, że nauka powinna ruszyć natychmiast w inną stronę i skoncentrować się nie na szukaniu obcych, ale zbudowaniu pojazdów, które odesłałyby tychże w miejsca należne ich pochodzeniu. Będę drążył ten temat niczym Erich von Daniken nawet wówczas, kiedy wystraszony Antoś dorwie mnie nocą w krzakach pod Wrocławiem i powie całą prawdę o Smoleńsku i oszustwach wyborczych. Bo że sprawcą obu byli przybysze poruszający się spodkami, to już jest pewne. Ja osobiście stawiałbym na północne Koreanki, którym nie straszna nawet grawitacja i z łatwością mogły opanować lecącą salonkę.








Na nic wysiłki siedzących w klimatyzowanych namiotach Amerykanów, nie mają szans. Pochodzą z innych planet o mniejszym ciążeniu i jedzą bardzo niezdrowo...




 Piją jeszcze gorzej...




 A później chcą pilnować porządku na świecie...




 Jak widzicie, w starciu z kosmitami, nie mamy specjalnych szans, ale naszym obowiązkiem jest ich piętnowanie. Wkrótce nowa porcja moich odkryć. Dobranoc


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Gorąco!!!

Coś mnie dziś podkusiło... Jakiś chochlik zakręcił moim mózgiem i wymyśliłem, aby pojechać na rowerach do potencjalnego miejsca naszego wypadu w długi weekend od 19 czerwca. Nie dość, że bezwietrznie i gorąco, nasze wytrenowanie na tak długich trasach beznadziejne, to jeszcze cały czas pod górę! GuPi S pokazywał ok. 24 km, co nie brzmiało jakoś dramatycznie, a więc w drogę! To ustrojstwo może i pokazuje nieźle trasy dla samochodów, ale rowerzystów wyprowadza w takie dziury, że jechaliśmy z pewnością 5 km. dalej, po totalnym zadupiu i ścieżkach wydeptanych przez łosie. Skąd on ma taką wiedzę?
Jednak już po kilku godzinach i odpoczynkach w nieodpowiednich miejscach - dotarliśmy do celu...






...umęczeni i z jęzorami długości krawatów. Wszystko fajnie, ale jeszcze trzeba było wrócić...
Na samą myśl miałem drgawki. Wypite po drodze napoje, różnego autoramentu, nawet nie zbliżyły się do mojego pęcherza parując bezlitośnie uszami w drodze przez krtań, tyłek przypomniał sobie ostatni gangbang z czterema murzynami, a dwie kanapki wypociłem przed ich zjedzeniem. Olaliśmy GPS rowerzystów i wracaliśmy trasą dla samochodów, która ciągnęła się chyba po Tatrach, bo byłem dziś na Świnicy. Zgierz przywitał nas nie tylko rozpuszczonym asfaltem i smogiem rodem z Tokio, ale i nadzieją na tramwaj. Szczęśliwie spotkaliśmy się z jednym grzechotnikiem, ale ten po czterech przystankach się popsuł. 
Jest taka górka na Zgierskiej, przy parku Mickiewicza, która leczy najwytrwalszego kolarza z samozadowolenia, i której nie cierpię każdym nerwem. Dzisiejszy podjazd mało nie przepłaciłem trzema kolejnymi zawałami. W sumie... tuż po dziewiętnastej, wróciliśmy po ośmiu godzinach zjeść obiad, opaleni w narodowe barwy, odwodnieni, bez śladu inteligencji w oczach. Ale to wszystko ma swoje dobre strony. Żonka, która przechodzi przed właściwym zaśnięciem, kilka faz pośrednich, gustownie je dziś ominęła, ja przespałem dwa filmy i teraz mnie, w mordę, nosi. Mierzcie zamiary na siły! My dziś przesadziliśmy. Pięćdziesiąt kilometrów po dziurach i w oparach czterdziestostopniowych spalin to katorga! Jakże ja dziś zazdrościłem właścicielom klimatyzowanych wnętrz wygodnych autek, które zatruwały mi niedzielny relaks sportowca masochisty. 




sobota, 7 czerwca 2014

Smakowitości...

Od wielu lat chodzi za mną takie małe pragnienie. Chciałbym wynaleźć drinka nad drinki! Nie musi być z alkoholem, ale musi spełniać jeden warunek... Musi mieć taki smak, do którego ciągle chce się wracać. Nie umiem takiego zrobić. Próbuję czasem różnych wynalazków, ale to wszystko nie jest to. Ładnie wyglądają, ale smak wciąż tylko niezły. Wyobrażam sobie, że powinien być mocno gazowany, zimny i z cytryną. Pisałem niedawno o swojej wyprawie po gitarę do Pragi. Sprzedawali tam w sklepach coś niezwykle gazowanego i chyba na bazie cytryny, nie pamiętam. Nazwaliśmy to "bomba", bo ilość gazu była niezwykła i każde otwarcie butelki wiązało się z wybuchem. To mogłaby być podstawa mojego drinka. Chciałbym do tego dolać soku z ananasa, ale nie żadnych popierdółek z kartonu, bo to lipa, ale takiego prawdziwego! Ale jak, do diabła, wycisnąć sok z ananasa? Powinien być także czerwony grapefruit i przesłodki sok z arbuza. Nie wiem co by z tego wyszło, ale będąc w Bułgarii na wczasach, piliśmy jakiś aperitif o nazwie "Bademow". Najbardziej smakował z colą, ale chyba on by właśnie się nadał. Syn był nie tak dawno w Bułgarii i poprosiłem żeby przywiózł. I oczywiście to zrobił, ale powiedział, że "Bademowów" są tam teraz trzy rodzaje i nie wiedział którego wybrać.
Każdy producent musi czasem wprowadzać jakąś nowość na rynek, rozumiem i popieram. Dawnymi czasy w Pewexach stał mój ukochany kosmetyk Old Spice. Old Spice i tyle. Pachniał jak dzisiejszy Oryginal, ale jak użyłem go raz o poranku - pachniałem nim do wieczora i chodziłem jak oszalały skunks w jego obłokach szpanując zagramanizmem. Dziś mamy Matterhorn, Fiji, Cyprus, Denali, Aqua Reef, After Hours i cholera wie ile jeszcze innych i żaden nie umywa się to zwyczajnego. A ten zwyczajny, najładniejszy ze wszystkich, wietrzeje w przeciągu łazienka - przedpokój i jedynie psy mogą go wyczuć po godzinie. To samo jest z "Denim", który pachniał obłędnie i laski mdlały jak się mijaliśmy. Dziś to kolejna marka marnująca linie produkcyjne na coś, co sprzedaje tylko Biedronka za 5,99.
Ale wracam do drinka...
Jestem smakoszem. Jakimś zidiociałym smakoszem. Muszę w potrawie wyczuć dokładnie tyle ile chcę, ale nie mam pojęcia co chcę wyczuć w moim wymyślonym dawno drinku. Ciekaw jestem czy piliście coś, co Was kompletnie powaliło swoim smakiem? A jeśli tak, to dajcie mi na to przepis, a, słowo honoru, spróbuję to zrobić i... usiądziemy na kibelkach, aby zapijać się tym do bólu, nie tracąc czas na wychodzenie do łazienki.












Czujecie to co ja? :)

piątek, 6 czerwca 2014

Co lepsze?

Mówiłem tej żyrafie żeby zamieszkała ze mną, może nie jest to Wersal, ale do michy znacznie bliżej. 





Opole atakuje!

Kaczora wzięli do szpitala, zapłakał się bidula. Pislamiści zapewniają, że nic mu nie jest co znaczy, że przegrywa walkę ze schizofrenią. Taka była jakaś blada jego mać ostatnio. Niestety, muszę z bólem napisać: Kaczor wciąż żyje. Podobnie do mojego drugiego idola - Kurwina, dla którego wszyscy jesteśmy agentami, faszystami i powinno się nas powywieszać. A ja mam lepszą i tańszą wersję. Zróbmy z niego pokarm dla rekina i wszystkie sprawy rozwiążą się natychmiast, łącznie z nakarmieniem jednej ryby do syta. Kościste to jakieś, ale żarłacze nie są wybredne.
Idzie ku lepszemu! Nasi piłkarze wygrali dziś jakiś mecz, tak słyszałem. Nie wiem z kim grali, ale tamtych była chyba połowa, a nasi pewnie pogryźli murawę do rurek nawadniających ją od spodu. Czy nie można by raz wyłonić jakiegoś mistrza i dać sobie siana? Na mojej stronie ciągle mnie pyta Fecebook jakie lubię drużyny piłkarskie? Czemu wszyscy zakładają, że muszę jakieś lubić? Ogłaszam wszem i wobec! Nie lubię żadnej drużyny, są mi tak obojętne jak kawa i gdyby jedno z drugim zapadło się za godzinę pod ziemię - nie zauważyłbym tego przez kolejnych dziesięć lat. I tak oto, zgrabnie, załatwiłem dużo spraw w kilku zdaniach. Szkoda, że dziś nadają Opole. Kolejna porcja nudziarstwa i dlatego muszę Was gnębić swoimi wypocinami. Zaczynam już pieprzyć jak ten Kurwin! Nic mi się nie podoba, wszyscy są głupolami i na wszystko mam odpowiedź przeczącą. Zaraziłem się chyba. Tylko patrzeć jak założę Partię Szajbniętych Troglodytów (w skrócie PSYT) i po przegranych wyborach skoalicjuję się z Chrześcijańską Unią Jedności (w skrócie ....), w celu zdominowania polskiej sceny politycznej w obszarach wolnych, czyli jakieś 80% społeczeństwa przylgnie do mnie jak ośmiornica. Zdobędę mandat ełroposła i wszystkich Was oleję. Bo świat zdobywa się chamstwem. A jeśli jeszcze ktoś tego nie dostrzegł, to gratuluje spostrzegawczości. I jak to między nami, nazistami... Dobranoc.

Górol ci ja, górol...

Siemanko!
Zauważyłem, że nigdy się nie witałem pisząc posta. Nadrabiam zaległości :)
Ktoś, kiedyś, opowiadał o swojej wizycie w Nowym Jorku... Z lotniska pojechał taksówką do centrum i był świadkiem strzelaniny gdzieś na obrzeżach miasta. Mało nie narobił w portki, kiedy jakiś murzyn przeleciał obok auta z giwerą w ręku chroniąc się przed kulami. Takie lokalne smaczki. Strzelaniny w Polsce pozbawione są tego wdzięku, palną komuś w łeb ciemną nocą i uciekną, nudy. Może jeszcze tylko górale kultywują resztki tradycji po jakiejsik zabawie...
- Kruca fuks, ni moge zdjońć kosuli!
- Ni możesz zdjońć, bo mas ciupaske w plecach!
- A! Władek od Gąsieniców z Giewontu zlecioł i cholera go nasła! Wiedziołek, ze nawywija! Hej!
Zasik moi górole hałasują teraz za oknem okrutnie pogrubiając mury kamienicy dziesięcioma centymetrami styropianu. Mury mają coś koło metra grubości, a dziesięć centymetrów styropianu ociepli je w dwójnasób, wychodzi więc na to, że muszę pozbyć się okien na zimę, żeby nie skisnąć z gorąca. Są teraz plany, aby na podwórku zasiać trawę i zrobić pole do mini golfa; i koniecznie jakieś miejsce na grilla, bo część sąsiadów rozrywkowa.
Wracając jeszcze do górali...
Byłem kiedyś w Tatrach i wracaliśmy z kolegą do Zakopanego jakimś asfaltem z góry. Przed nami szedł nawalony jak śmieciarka baca, i całą drogę śpiewał drąc się wniebogłosy. Nie zrozumiałem ani jednego słowa! W samym Zakopcu był wówczas duży dom handlowy w centrum, a po dachem świecił się neon z napisem "WITOJCIE". Cholernie mi się to podobało! Kiedy dziś słyszę, że Unia zabrania wędzenia kiełbasy czy oscypków - zwyczajnie mnie trzęsie i zaczynam rozumieć tych, którzy olali wybory. To piękne, że możemy wsiąść dziś do auta w Estonii i dojechać na Gibraltar wyskakując po drodze jedynie na siusiu, ale matołki z Europarlamentu mogliby czasem pomyśleć zanim walną jakimś gównem o szybę.
W nieistniejącym już domu mojej cioci na wsi, krytym oczywiście prawdziwą strzechą, wisiały na strychu rzędy wędzonych kiełbas, surowych mięs, szynek i boczków, roznosząc upajający zapach najsmaczniejszego jedzenia na świecie. Na dole piekł się chleb, zawijany później w lniane ściereczki i chowany do pojemnika po łóżkiem. I chociaż nie miała papierów mistrzowskich, jej chleb był tak samo smaczny po tygodniu jak w dzień upieczenia. Dziś kupujemy wyroby chlebopodobne tylko po to, aby następnego dnia nakarmić nimi gołębie. Nie żebym był jakimś wrogiem nowoczesności, ale pewne tradycje musimy kultywować, aby nie zgłupieć do reszty. A tej mamy dziś pod dostatkiem, i to na własne życzenie.
Obejrzałem w necie cykl programów pod tytułem "Matura to Bzdura". Moja wytrzymałość obcowania z niewiedzą wyczerpała się po kilku minutach, ale później dorwał mnie jakiś atawistyczny  masochizm, który nakazywał mi tylko patrzyć na jeszcze... i jeszcze... Młodzi ludzie, wyglądający nienormalnie zwyczajnie, ładnie ubrani i bez najmniejszego szaleństwa w oczach, byli niemal dumni z odpowiedzi, że Amerykanie pod Grunwaldem walczyli po stronie polskiej, Australia leży w Afryce, Monę Lisę namalował Picasso, a Jan III Sobieski pozował do portretu Matejce. No i... Malujący malarz pokazuje kciuk, bo miesza nim farby!
W dobie zasypywania nas programami, w których ludzie, na własną prośbę, robią z siebie palantów, byleby tylko pokazać się w telewizji, mało mnie dziwi. Dążymy do unifikacji naszych potrzeb, próbujemy wszystkim wmówić, że Hiszpan musi jeść to samo co Norweg oglądając XFactora. Nie chcę tak! Chcę przemierzać Europę smakując regionalne dania, bo to na nich opiera się nasza tożsamość. We włoskiej sieci COOP sprzedają oliwki wyprodukowane w najbliższych okolicach. Przejdźcie całą Polskę i wszystkie jej sklepy, a nie znajdziecie takich smakołyków. Niby tylko oliwki... Aż się pośliniłem na samą myśl. Mało tego... Te wyroby leżą prawie na każdej stacji benzynowej! A u nas? Croissant pogania pieczoną od wczoraj parówkę o wyglądzie wacka faraona z Doliny Królów. Żenada.
Jedyna rada to odkopać nasze ciocie zakopując niektórych w ich miejsce. Sztuka jest sztuka.
Nie pisałem dwa dni i chyba dostałem jakiegoś szwunga. Trza skończyć, bo zanudziłem już chyba wszystkich naśmierć. Hej!


wtorek, 3 czerwca 2014

Zamsta fryzjerów

Tylko 2% lekarzy podpisało lojalkę. Niby niewielu... Statystycznie. Statystycznie Polacy zarabiają prawie cztery tysiące miesięcznie, nic tylko się cieszyć. Czemu mają służyć takie deklaracje? Jeżeli religia przeszkadza ginekologowi wykonywać swoją pracę, czemu nie został okulistą? Tam też dobrze płacą. Jeżeli strażakowi religia zabrania trzymać sikawki - niech leje na siedząco. Ma zgasić pożar i tyle. Do tego się najął i wyszkolił, a wszelkie intelektualne dąsy może sobie schować w d... Nie kupuję ani jednego tłumaczenia żadnego medyka o jego poglądach pozazawodowych. Nie pomaluję Pani tych dwóch procent ściany, bo koliduje to z moim światopoglądem. Wysadzę Pana dwa procent wcześniej z taksówki; zaszyję mu tylko 98 procent rany; przyniosę całą porcję, ale można zjeść 2 % mniej niż porcja na talerzu; zakopiemy tatusia bez dwóch procent, będą wystawać tylko buty! Tylko 2 procent szczurów roznosi dżumę! Rozpoczęta przez lekarzy plaga trafi niebawem na żyzne poletka polskiego debilizmu, i tylko patrzeć kiedy kolejna grupa zawodowa każe oglądać nam świat przez pryzmat swoich fobii. Piszą: 2 %. Kpina! A ile z tych 2 procent to lekarze zajmujący się ginekologią, in vitro i okolicą? O tym jakoś cicho. Kościelni już zacierają wypielęgnowane opuszki paluszków węsząc optymistyczny ciąg dalszy. Tych akurat mogę zrozumieć, bo nie wynaleziono jeszcze takich grabi... Ale dlaczego lekarze? Nie należę do 2% grupy hipochondryków, którzy po jednym kichnięciu spędzają dwa dni pod gabinetem, kolejne trzy przyjmują, wąchają i zakrapiają, cztery o tym gadają, a piątego wracają po kolejne sześć paczuszek. Mam gdzieś ich obsesje. Obsesje lekarzy mnie martwią. Wychodzi na to, że zbyt długi procent życia, przeznaczonych na naukę, odbija się czkawką w wieku późniejszym. A jeżeli już się zdeklarowali zamanifestować własne poglądy, niech napiszą o tym na drzwiach gabinetów, abyśmy wiedzieli komu zawdzięczamy cudowne uzdrowienia!
Jutro chcę iść do fryzjera i jeżeli mi powie, że zostawi mi ten loczek na środku mojej bańki, bo miał nocne widzenie, to obetnę mu jego 2 procent ciała między podbrzuszem a udami.

Darostramus401. Przepowienia pierwsza...

Nie może inaczej być! Ogolę na łyso łeb, kupię ciuchy z gatunku: afrykański gej na paradzie w Berlinie, turban i kryształową kulę. Do tego jakiś niewielki stolik, dla jaj talię kart do Tarota. I to właściwie wszystko, aby rozpocząć karierę jasnowidza. A... Telefon z siódemką na początku. 9 +VAT za minutę. No przecież... co napiszę to się sprawdza! Zaczynam być przerażony. Wymyślam jakieś głupoty, po czym dowiaduję się, że tak właśnie ktoś robi! Palnąłem coś o lekarzach i tego samego dnia podpisali lojalkę w Częstochowie, Macierewicz działa jakby czytał co piszę, Pislamiści (jakież to jest piękne słowo!) wykonują wręcz moje polecenia, media podobnie. Straszne rzeczy! Boję się czegokolwiek napisać! Wczoraj trząsłem się z zimna w domu i przekląłem kaloryfery, a dziś zaczęli grzać. Normalne, w końcu mamy czerwiec.
Tak sobie pomyślałem... A może dostałem jakiś dar od losu i powinienem jednak zająć się tym na poważnie? Wymyśliłem nawet sobie ksywę. Darostramus401. Zanim jednak przejdę do jasnowidzenia przyszłościowego, opowiem co dzieje się w tej chwili, otóż... Kaczyński właśnie wyczesuje swojego kota płacząc rzewnymi łzami, że to nie on będzie obwozić Obamę po Warszawie, Antoś odbiera poranną porcję biczowania pod czujnym okiem Silasa, a posłanka Klempa, przeżuwając maniok, płodzi kolejny list do Maryl Streep z oskarżeniem, że ta ma jakiś blender. Palikot kombinuje nową fryzurę w nadziei spodobania się Biedroniowi, który woli przebywać na Grodzkiej, a Miller próbuje dopasować koloratkę. Dzieją się zatem rzeczy ciekawe, których konsekwencje muszą być spektakularne. Oto bowiem, w niedalekiej przyszłości...

Książę Ciemności (Tusk), który Tron swój dzierży w bólu, osłabiając go nieustannie, a ulicami przelewając wodę (szczególnie po Głuchołazach), będzie panował po raz ostatni. Wojna toczyć się będzie lat dwadzieścia i siedem (niedługo już, bo mamy wszak dwudziestopięciolecie). Kraina Wygasłych Wulkanów, jako zwą Kaczawskie Góry, zaleje Dolny Śląsk gorejącą lawą topiąc heretyków martwych i żywych, a Wielki Wikariusz Kapy (papież) zamelduje się w warszawskim Mariocie paląc Testament Stary i Nowy. Aż nastanie epoka wspaniała i złota, w której to kaczka złotodziobna zasiądzie na tronie podejmując za żonę dużą panią w peruce i okularach seksownych, o imieniu Anna i tracąc z nią wreszcie cnotę w locie koszącym nad Belwederem. Sinogęby zastępca jego przesadzi z biczowaniem w niebyt odchodząc i zobaczymy ojca Klimuszki wzrokiem Polskę w ziołach całą, a Wielki mąż z Ameryki roztoczy nad nią przemożną opiekę, pod którą w wielkiej szczęśliwości królować będzie ode Dniepru, aż po Tamizę. To wszystko sfilmuje z lotu ptaka Radio Marysia, użyczając ode ojca swego helikopter.

Dobra, wystarczy na dziś tych przepowiedni.

niedziela, 1 czerwca 2014

Pod wiatr...

Wyprowadziliśmy dziś na spacer rowery, przewietrzyły się i są jakby spokojniejsze. Co za cholera z tym wiatrem! W którą stronę by się nie jechało - zawsze wieje prosto w twarz. Przecież nie przekraczam setki nawet z górki, a jeżeli jadę na północ, a wieje z południa, to powinno wiać mi w tyłek. Czyżbym się mylił? Zasunęliśmy może ok. dwudziestu kilometrów, co jak na pierwszy wyjazd w roku, i tak uważam za sukces. Kości miednicy też mają swoją wytrzymałość, a takie stare jak moje tym bardziej. Miło mi także, że mój oddech po zimie się nie skrócił i targanie pod wiatr zniosłem mężnie. No i obiad smakował lepiej. Mówiłem. Jest git. Dla zalegających dziś cały dzień fotel i międlącym piloty, przypominam, że rowery na spacerze wyglądają tak:




Zaraz powiecie... Pierwszy raz pojechał i się mądrzy! Ale to jak z cnotą, pierwszy raz boli najbardziej, a im dalej, tym przyjemność większa. Idę pomiędlić pilota.

Krzysztof Kamil Baczyński żyje!

Żył niedawno pewien młodzieniec, który bazgrolił jakieś idiotyzmy w swoich zeszycikach w nadziei, że jego dziewczyna go za to bardziej polubi. I tak się stało, polubiła. Niestety, trafili na kiepski okres dla amorów i zabrakło okazji, aby mogła nam dziś powiedzieć, jak bardzo. Tym niemniej zostało po chłopaku kilka zwrotek wierszydeł, dość chętnie wciąż publikowanych. Oto fragment jednego:
  

Niebo złote ci otworzę,
w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.
Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.
I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal - różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.
Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.

Dziś także mamy poetów. Świat nieco się zmienił, opisy jego także, ale młodzież mamy wykształconą i palącą się do pisania. I znów niestety... W czasach laptopów, palmtopów, tabletów... zdobycie kartki papieru graniczy z cudem, a długopisy znamy ze starych sztychów. Elitarne jednostki jednak, niczym resztki warszawskich powstańców, dobywają skradzionych pradziadkom nieznanych powszechnie mazaków kreśląc po ścianach nowe strofy. Wracając do domu natchnąłem się na jedną z takich prób współczesnego Baczyńskiego. 
Czekamy z utęsknieniem na rozwój talentu. Potencjał nieco mniejszy niż u Kamila, obiekty westchnień się zmultiplikowały, ale czuć tę pasję do pisania, no i, ma pisaka! A nie może biedak pisać w zeszycie, bo zdobył niewłaściwy kolor atramentu zatem...
Drodzy włodarze naszego miasta! Malujcie kamienice na biało!