poniedziałek, 28 lipca 2014

Zamach.

Dziś nie będę pisał o wakacyjnych wyprawach.
Sto lat temu rozpoczęła się Pierwsza Wojna Światowa. Trąbią o tym dziś wszystkie media, ale tak niewiele w nich rzeczy ciekawych, że postanowiłem wypełnić małą lukę.
Czy ktoś na przykład powiedział: dlaczego wybuchła? Osobiście nie słyszałem...
Był to otóż wynik głupoty ówczesnych polityków i czegoś, co powtórzyło się później, w byłej Jugosławii, ale na mikroskopijną skalę... Walki Narodów. Wszyscy byli przeciwko wszystkim i każdemu zaczęło to już ciążyć. Europa była wcześniej świadkiem tysięcy konfliktów, z których każdy był konfliktem lokalnym i opierał się na innych zasadach walki. Dwudziesty wiek zmienił diametralnie, ale było zbyt wcześnie, żeby to zauważyć.
Można by powiedzieć, że okropieństwa tej wojny zawdzięczamy dwóm Amerykanom...
Jeden był rolnikiem i wymyślił drut kolczasty, a drugi miał świra na punkcie strzelania i stworzył pistolet maszynowy. Oczywistą oczywistością jest, że takie wynalazki musiały przejąć armie całego świata, a jeżeli dołożymy do tego pewnego Laureata Nagrody Nobla, który wzbogacił się na wymyśleniu gazów bojowych - to mamy prawie kompletny obraz nadchodzącej masakry. No i przed 1914 rokiem, w Europie, nie było wojny czterdzieści lat! Rzecz nie do pomyślenia w umysłach idiotów z rzędami medali na klacie! Każdy z nich zapewniał, że wojna potrwa krótko, że Ruscy rozwalą Francję, Austro-Węgry Egipt, a Niemcy Ruskich. Francja - Anglię, Peru - Boliwię; Burkina Faso dołoży Kamerunowi, a Żydzi zagryzą Hiszpanów. Że każdy rozniesie każdego na szablach.
Niestety, te wyszły z mody.
Wymyślono za to samoloty i silniki mogące napędzać czołgi, CKM-y, ustawione w okopach na flankach, siały spustoszenie wśród pokaleczonych drutem kolczastym żołnierzy, biegnących na oślep przez pola minowe.
Nie czarujmy się... Zamach na księcia Ferdynanda to też splot idiotycznych okoliczności, a nie przyczynek do wojny! Ktoś rzucił bombę do auta księcia, a ten ją odrzucił! Kabaret! Później, w aucie przed dygnitarzem, odpowiadający za jego bezpieczeństwo generał, naraz przypomniał sobie o jakimś niedopatrzeniu i kazał kierowcy stanąć tuż obok zamachowca, który spokojnie podszedł do auta i uśmiercił księcia i jego żonę! I myślicie, że gdyby przypomniał sobie o tym dwie minuty później, wojny by nie było? Zbiór ludzkiej głupoty, zadawnione waśnie i brak perspektywicznego myślenia, doprowadziły nasz kontynent na skraj zagłady. Mamy w tym swój udział. Może nie na najwyższych szczeblach, ale prawie cztery miliony mordujących się wzajemnie Polaków w imię nie swojej sprawy, robią nieliche wrażenie. Wplątani rozbiorami w okupujące nas kraje, często zapominaliśmy w imię czego owa wojna nas tak poróżniła, że czuliśmy potrzebę strzelania do siebie.
I jeszcze jedno...
Legiony nasze ukochane...
A jakiż to mundur nosił Piłsudski? Może Polski? Przeciw komu walczył?
Wiem, że się teraz narażam, ale mam to gdzieś! Przeczytajcie o tym kilka obiektywnych publikacji, a okaże się, że jeśli ktoś jest bez winy... Kamieni nie brakuje.
Dzisiejszy ład w Europie zawdzięczamy, w większej mierze, układom po pierwszej wojnie, niż po drugiej. Powinniśmy to wreszcie zauważyć i przestać roztkliwiać się cudami nad Wisłą.
Brat mojej babci brał udział w tym cudzie... To najpierw my, pod Warszawą, dostaliśmy tęgiego łupnia i to wujo, z resztą naszych żołnierzy, spieprzali jak zające. Często bez stóp, przez miny, do czasu kiedy zauważyli, że ich nie mają. Wtedy dopiero adrenalina przestawała działać i padali wyjąc z bólu.
Nudzi mnie niezmiernie ta nasza narodowa potrzeba martyrologii za wszelką cenę. Sami przekłamujemy historię wplatając w nią jedynie słuszne wątki. Budowanie pomników być może jest spektakularne, ale mało warte. Czy nie lepiej odkłamać historię? Powiedzieć: Tak, my też jesteśmy winni, ale to wina okoliczności, które właśnie chcemy pokazać! Ale my wolimy jak w tym kawale...
Breżniew z Gierkiem ścigali się na sto metrów. Wygrał Gierek. Trybuna Ludu opisała ten bieg i kto zwyciężył, a Ruska "Prawda" napisała: Wprawdzie Breżniew był drugi, ale Gierek przedostatni.
To nasza, również dzisiejsza, prawda, i to jest właśnie to, za co nie cierpię wszystkich polityków. Niezależnie od ich miejsca na planecie polskiej głupoty.
Jutro wracam do optymistycznego obrazu świata. Ma być tylko 32 stopnie i jeśli nie rozpuszczę się w robocie, to wieczorkiem coś skrobnę.


niedziela, 27 lipca 2014

Madziary

Polecimy dziś na Węgry. Kiedyś był to kraj mlekiem i miodem płynący. Dla Polaków. To właśnie tam mogliśmy kupić gazowane napoje o smaku truskawki i pomarańczy, mogliśmy zjeść zupę gulasz zerkając na Dunaj i marząc o wolnym świecie w pobliskiej Austrii. W każdym markecie półki uginały się pod ciężarem niedostępnych w Polsce, i nikomu niepotrzebnych artykułów, w postaci proszków do prania czy płynów zmiękczających. W samym Budapeszcie można za to było kupić rosyjski kawior i kukurydzę z grilla, która miała smak przechodzonego kalosza, a jej smak odbija mi się do dziś. Podobnie jak kawior. Kupiłem raz malutką konserwę z tym czymś... Po skromnej degustacji puszka wylądowała w śmietniku.
Co ja poradzę, że mam jakiś organiczny wstręt do tego typu jedzenia? Tak czy owak amatorom rybich jajek życzę smacznego...
Pojechaliśmy raz do Budapesztu na kilka dni, na tak zwany voucher. Stołowaliśmy się w restauracji o swojskiej nazwie: "Berlin". Aby tam dotrzeć, musieliśmy ją najpierw znaleźć. W kraju Ferenca Liszta nie było to proste, a zwariowany język naszych bratanków za diabła tego nie upraszcza. Byłem tam wówczas z mamą i kolegą, który skończył liceum z rozszerzonym językiem niemieckim. Słyszeliśmy, że Węgrzy posługują się owym językiem, pytaliśmy zatem po niemiecku. Zero kontaktu. Aż w końcu...
Pewien Madziar, płynną niemczyzną, wytłumaczył nam drogę, a my zrozumieliśmy tyle co nic. Koniec końców, zapamiętałem to do dziś, restauracja po węgiersku to: Itterem. W Itterem Berlin podawali schabowego z surówką, ziemniakami i ostrą papryką, od której rozregulowałem swoje podroby w sposób absolutnie dramatyczny zostawiając zwiedzanie na inny wyjazd. Niestety, moja słabość do pikantnego jedzenia bierze górę nad rozsądkiem.
Inne wyjazdy zakończyły się zresztą podobnie.
Moje wyprawy na Węgry zwykle kończyły się klapą; handel nie szedł, węgierska "Palinka" miała smak bezołowiowej benzyny, a węgierscy celnicy za cholerę nie mogli zrozumieć po co wieziemy trzysta kremów Nivea i cztery tysiące drutów do dziergania szalików.
Oglądałem niedawno dokumentalny film o węgierskich punkach. Jeden z nich powiedział, że współczesne Węgry to kraj, w którym prawica chce dbać o interesy robotników, a lewica skłania się ku najzamożniejszym... Przypomina Wam to coś?
Wjeżdżając kiedyś od strony Ukrainy oszołomił mnie gładki i pięknie wymalowany asfalt, przydrożne miejsca do odpoczynku i smak Europy. W porównaniu z dzikim wschodem był to ogromny dysonans. Szkoda, że równamy w dół, bo to naprawdę bardzo ładny kraj i dał nam Stefana Batorego. Ale nie jedzcie cuszki!!!!
Jo eiszakat...znaczy:
Dobranoc


czwartek, 24 lipca 2014

Pan Samochodzik

Zaczynam czuć się jak starszy brat od tych... z braci Grimm, bo ciągle zaczynam od: Dawno temu... Trudno. Zasuwamy dziś na Mazury. Najpierw moim pierwszym Maluchem...
Pewnego lata pokonałem dystans do Ostródy w dwadzieścia jeden godzin. Kolażom z Tour de France zajęłoby to góra sześć, ale nasza ówczesna motoryzacja rządziła się swoimi prawami. Bolidy marki Fiat 126 P były w tej grupie klasą samą dla siebie. Nie cierpiałem organicznie tego fajansu, pokonany dystans 100 km powodował w moim organizmie wrażenie dalszej jazdy, który zanikał dopiero po wypiciu piwa. Również w Maluchu przeżyłem swój jedyny, poważny wypadek, na szczęście bez ofiar, i przyrzekłem sobie nigdy nie w życiu nie wsiadać do tej trumny na kołach.
Ujeżdżałem jednak toto dobrych kilka lat i moje podróże na Mazury, a właściwie Warmię, zawsze były jakąś pieprzoną gehenną z tysiącem awarii.

To jednak nic w porównaniu z nauką pływania na desce z żaglem. Zanim straciłem odruch dygoczących łydek po wyciągnięciu z wody żagla, zdążyłem się przeziębić. Zanim zaliczyłem trzciny na odległym o 150 metrów przeciwnym brzegu, przeziębienie minęło, a zanim zrozumiałem cokolwiek - skończyły się wakacje. Trzeba jednak przyznać, że kolejne lata na desce to frajda jak mało co i naprawdę trudno mnie było ściągnąć na brzeg.
Któregoś razu halsuję sobie obok jakiejś łajby z motorem, zakotwiczonej blisko trzcin, na której dwóch gości ostro drinkuje. Wiecie... ja w samych gaciach, niczego do picia, a ci mnie wołają... W końcu i tak pływa się zygzakiem...
Warmia i Mazury to wspaniałe krainy, które koniecznie trzeba poznać. Ileż to razy wędrowałem po niej wraz z Panem Samochodzikiem i Zbigniewem Nienackim po jego ukochanych Mazurach. To właśnie On wpędził mnie w miłość do historii i wędrówek. Wszystkie "Przygody Pana Samochodzika" czytałem setki razy, za szczawika, i znałem je prawie na pamięć. Był jeszcze James Oliver Curwood... Szara Wilczyca, Włóczęgi Północy czy Łowcy Złota...
Ileż nieprzespanych nocy! Jakie przygody! Ci, których nudzi czytanie książek, tracąc wyobraźnię - tracą ogromną część przeżyć, które takie opowieści świadczą nam w ilościach nieosiągalnych dla innych mediów. Ja wiem... komputer, tv, jakiś smartfon czy galeria sklepów umie nakarmić nas odpowiednią ilością piguł na tyle, abyśmy poczuli się syci, tyle że żadne z nich nie opowie nam historii, dla której warto zarwać noc i mieć co pamiętać przez kolejnych dwadzieścia lat.
Jedźcie nad Jeziorak, zobaczcie XIV wieczny kościół w Borecznie, kupcie wykrywacz metali i poszukajcie skarbów Templariuszy! Korzystanie z dżipiesa i Wikipedii nie jest konieczne. Wystawienie nosa poza komputer nie boli! Poczujcie smak przygody na własnym tyłku. Przygody w najczystszej formie, w środku lasu nad jeziorem, w ruinach krzyżackiego zamku, w jednej z siedemnastu wsi o nazwie Borki na Mazurach. Podejrzyjcie płynącego jeziorem zaskrońca i obejrzyjcie świt nad jeziorem bez kaca! Zaręczam, że spotkanie z prawdziwym żubrem jest bardziej ekscytujące.
Mazury to najciekawszy rejon w naszym kraju, fundujący darmowe przygody dla ludzi z wyobraźnią. Ale jeżeli upieracie się nabijać kasę fast foodom szalejąc w tacinej beemce - to proszę bardzo. Wierność zawsze była pożądana.
Przyjechała z USA moja koleżanka i stwierdziła, że coraz więcej chodzi po ulicach ogromnych grubasów. Też to widzę, ale dyskretnie przemilczam. Może niedobrze. To oczywiście wynik stylu życia, ale raczej nie w grubasach nasz problem. O wiele gorsi są ci, którzy robią z mózgu wodę, a my dajemy się na to nabrać, bo brak nam chęci do inwestowania w siebie niczego poza michą, gówno wartymi gadżetami i światem z ekranika. Ten poza nim ma znacznie więcej pikseli! Podnieście zatem wzrok i... dupy!





wtorek, 22 lipca 2014

Baca na Świnicy

Jeżeli już musicie pokazać swojemu dziecku jak wygląda swobodny lot w drodze na Zawrat, to polecam Tatry. Nie wiem czy żyje tam jakiś baca, który wie ile jest tam stawów ze słowem "Zmarzły" bądź "Czarny" w swojej nazwie. Nikt także nie zrozumie czy Byrcyn od Bachledów to też Gąsienica, czy może jakiś Córuś-Bułecka-Ciaptak z Karpielów. Boliwijska telenowela.
Wszedłem do jednej knajpy na Krupówkach, stare czasy...
Z zewnątrz: ciężka rudera, zamiast drzwi kraciasty koc, wewnątrz fruwające ciupaski, za kontuarem janosikowa Maryna po zbiorowym gwałcie murgrabiowych hajduków. Poczułem się jak hrabia Horvath w objęciach Walusia Kwiczoła, ale cóż, należało zachować twarz. Siedliśmy z kolegą przy czymś, co, od biedy, można było nazwać stołem, i zamówiliśmy po piwie. Na chwilę zrobiło się cicho. Jeden zbójnik, zdaje się, że to był Gąsior, z twarzą poharataną czekanem łypnął na nas złowrogo i ruszył w naszą stronę. Przeleciał mi cały siedemnasty i ostatni, jak mniemałem, rok życia. Ten jednak przysiadł się do nas, oparł łokcie o stół i chuchnął. W sumie to już byłem po jednym piwie. Nie opowiem o czym mówił, bo ani on nas, ani, tym bardziej, my jego, nie kumaliśmy ni w ząb, ale, na wszelki wypadek, śmialiśmy się kiedy on rechotał. To historia bez morału, ale rozumiem strach weneckich kupców przemierzających bursztynowy szlak bez obstawy.
Przelazłem całe Tatry kilkukrotnie i cholernie lubię ich survivalowe ciupaski. I pizzę w Białce Tatrzańskiej. Ich dwulitrowe kufle z podwójnym uchwytem wypełnione schłodzonym piwem z dębowej beczki, które po szybkim wypiciu kołysze się w rytm kroków do kwatery. Tak, przepadam za górami, ale tylko latem, bo żaden ze mnie narciarz.
Kiedyś, dawno, zsunąłem się zimą po kilku zboczach i uważałem się za, jakże by inaczej, Bachledę. Mój ostatni wypad do Zakopca, wczesną wiosną i sztucznym śniegiem na Szymoszkowej, omal nie przypłaciłem życiem. Co? Ja nie zjadę z samej góry? Ja?
Na widok przepaści, syn wziął deskę pod pachę i zaczął schodzić.
Ja nie zjadę?
Jeden nieudolny drift w prawo - gleba, drugi w lewo - gleba. Po godzinie mordęgi zatrzymał się koło mnie jakiś staruszek i mówi: Panie! Jadę tu trzeci raz, a Pan wciąż w tym samym miejscu?! O! Ładna rana na dłoni!
I pokazał mi jak się skręca.
Mój wrodzony geniusz, strach przez zmrokiem i obawa przed szlochającą do telefonu żoną, wzywającej GOPR do idioty, pozwolił mi się nauczyć kilku manewrów i ocalić resztki honoru, bo dziadek czwarty raz mnie już nie przegonił. A może skończył mu się karnet na wyciąg?
Obśmiałem trochę wakacje nad morzem, ale to nie jest mój żywioł, podobnie jak narty. Nudzę się nad Bałtykiem jak diabeł na pokucie, wszędzie płasko i głośno, a z ryb to najbardziej karczek.
Płynęliśmy przełomem Dunajca i flisak, czy jak mu tam, opowiedział historię jednej wycieczki. Szli i szli aż w pewnym momencie do Dunajca spadł im przewodnik. Nie było tragedii, zeszli z gór i w kiosku kupili nowy.
Takich historii nie usłyszycie od ratownika.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Flądra

Zrobiło się piękne lato, którego mamy już serdecznie dosyć. No, chyba że przypadkowo, przebywamy na wakacjach z łatwym dostępem do wody, możemy zjeść świeżą flądrę i poszpanować nieopalonymi sznureczkami po bikini. Podtatusiali amatorzy przyplażowej gastronomii zamęczają wątroby olejem rzepakowym suto zakrapiając go browarem. Ale tylko do szesnastej. Później już tylko wóda. O dziwo! Żony stają się o niebo bardziej tolerancyjne i powroty bladym świtem z bilarda kwitują odwróceniem się na drugi bok, a nie przynależną wiąchą i wymachiwaniem patelnią. W większym towarzystwie przypominamy sobie nawet a-moll na gitarze i słowa "Domu Wschodzącego Słońca", "Dzikich Plaż" i "Dziewczyny z Albatrosa", wyjąc niemiłosiernie upaprani kiełbasą z patyka. Zawiązujemy dozgonne przyjaźnie bez wymiany adresów i pstrykamy setki zdjęć. Wakacyjny relaks doprowadza organizmy do granic wydolności, a kaca leczymy sikając do morza. I jak tu się dziwić, że co mniej odporni na wakacyjny stres wpadają swoim bolidem marki Fiesta na sopockie molo taranując co popadnie i ratując, jeszcze tych nie przepitych, wygodnym pobytem w klimatyzowanych szpitalnych salach z długonogimi pielęgniarkami i telewizorem za dwa złote na godzinę? Może, zamiast dręczyć ciałka zachodami słońca i narażać się na przychylność naszych żon, zasymulujmy jakiś uraz kręgosłupa... Przecież nawet świeżo złowiona flądra, upieczona na jakimś extra virgin to wciąż tylko pół ryby. Jak nasze wyśnione wakacje.
Chciałbym dać jakąś radę tym, którzy  nie smarują się jeszcze mleczkiem z filtrem i nie dygają przez wydmy objuczeni jak wielbłądy, aby wśród huku fal oceniać większą, bądź mniejszą, klepsydrowatość nie naszych połowic, bo prawdopodobnie i one oceniają Was. Na wszelki wypadek leżcie wyłącznie na brzuchu!
Amen

niedziela, 20 lipca 2014

Japonia....

Jest w Europie pewien kraik, w którym zdecydowana większość z nas miała... tu właśnie nie wiem, czy napisać "szczęście", czy też "nieszczęście" się urodzić. Jakkolwiek by tego nie określić, jesteśmy zakładnikami kultury, która dywersyfikuje nam poglądy i wtłacza w konformizm. Moja wątroba zawsze burzyła się przeciwko ugrzecznionemu niwelowaniu ryzyka, a na potencjalne zwiększenie zysku zawsze reagowałem zgagą. W dzisiejszym świecie to niewybaczalny błąd, bo ja nie umiem turlać się w grupie powiększających się śnieżnych kul, które kiedyś staną się bałwanami. I, mimo że pewna część owych pozlepianych mrozem struktur, broniąc się przed roztopieniem, przesiada się w klimatyzowane wnętrza Bentleyów i obwiesza łańcuchami pereł, jakoś niespecjalnie robią na mnie wrażenie. To kolejny błąd, bo nasze czasy wymagają zachłystywania się dokonaniami innych i podążania ich drogą. Dziś nazywamy to wyścigiem szczurów. Dodałbym jedynie - osranymi kanałami. W jednym z moich ukochanych filmów: "Skazani na Shawshank", z doskonałymi rolami Tima Robbinsa i Morgana Freemana, ucieczka kanałem pełnym ekstrementów jest wybawieniem,  a u nas, w sumie, także... Jeśli tylko polubimy ten zapach.... Mnie on doprowadza do wymiotów.

Są jednakże tacy, którzy doczekali się swoich pięciu minut w najnowszej rzeczywistości. Weźmy choćby takiego Kurwina-Mikke, który grzecznie czekał dwadzieścia dwa lata, wpierniczając ochłapy, aby wreszcie walnąć w pysk pana Michała Boni za jakąś pradawną potwarz na swoim jąkającym się i rozregulowanym nerwicą ciałku. Teraz wreszcie mógł, bo został ełroposłem. Klasyczny przykład staczania się po równoległym  zboczu w nadziei dostania marchewki zamiast nosa. Intelektualne dno. Mam wielką nadzieję, że zrobi coś, co pozwoli innym posłom wywalić go z ełroparlamentu z wilczym biletem, bo zasługuje na to jak mało kto. I jeszcze ten jego język, od którego Szekspir, nawet po śmierci, zagryza szczęki ze zgrozy.
Dobra, pomarudziłem sobie trochę, ale jest to przyczynek do optymistycznego ciągu dalszego. Jak się pochwaliłem w krótkim wpisie na fb, mój syn zakończył dwa dni temu studia broniąc tytułu magistra.
Młodzi ludzie, na szczęście, o wiele lepiej radzą sobie w naszej gównianej rzeczywistości. Jeśli idzie za tym także odrobina zdolności połączona z odpornością na łzawe zrzędzenie prawicowych bubków, to z pewnością ich życie rysuje się w bardziej kolorowych barwach. I właśnie o to chodzi. Brednie o utracie tożsamości narodowej być może łapią za serce tych, którzy z własną tożsamością nie umieją sobie dać rady. Młodzież ma ją w głębokim poważaniu.  No... może z wyjątkiem bandy zakapturzonych łysoli, którzy okrywają łby czapeczkami pod kapturem w strachu, aby resztki ich ptasiego móżdżka nie porwał pierwszy przeciąg. Jestem jak najbardziej za tymi, którzy wyjeżdżają z Polski w nadziei normalnego życia. Znają języki, są młodzi, energiczni i mają w dupie kretynów pokroju Kaczora (Niestety, żyje...). Taką drogą podążył mój syn. Wrócił po dwóch latach z Uniwersytetu w Virginii z pełną sakiewką, skończył celująco studia i za niecałe trzy miesiące jedzie pisać doktorat do Anglii. I wszystko to za pieniądze, o których 70% Polaków nawet nie marzy? Aplikując do Japonii zwiedził Okinawę, przeleciał połowę świata za pieniądze ichniego instytutu, a 200 baksów, które wydał, to prezenty... I właśnie dzięki synowi mam okazję spróbować oryginalnej sake... :)




A także zobaczyć tą znaną z historii wyspę...





I zobaczyć japońską wódę z węża :)






Albo chociaż fragment lotniska w Tokio...



Zatem....
Do czasu kiedy nie wypieprzymy z kraju debili zatruwających nam mózgi ideologią, będzie jak teraz...

Kraj to obywatele i to im ma być dobrze. To jest baza. Ideologię, do czasu dobrobytu, wsadźcie sobie w dupę, Panowie...


piątek, 11 lipca 2014

Protestujący na start!

Nawet krótki urlop od czegokolwiek odpręża. Od pisania bloga również. Nadchodzi jednak chwila, że czas powrócić. Nie zaglądałem do kompa równy tydzień i zacząłem się czuć trochę jak narkoman bez towaru, tym bardziej, że kilka dni temu doznałem olśnienia. Sprawił to pewien facet, który napisał mi na fb żebym odczepił się od profesora Chazana. Jego argumenty były stekiem bzdur, ale to właśnie ów kawał niewysmażonego mięcha sprawił, że mam dziś temat.
Zawsze zastanawiało mnie kim są ludzie, którzy sterczą pod teatrem klepiąc paciorki? Myślałem, że od tego są kościoły. Jestem w stanie zrozumieć również jakiegoś "paciorkowca" w pidżamie zapiętej na ostatni guzik, na klęczkach, przed własnym łóżkiem, dziesięć minut przed zaśnięciem. Jeśli mu to pomaga, to ok. Cóż jednak chcą nam owi obrońcy wiary przekazać modląc się na środku ulicy? Że znają na pamięć paciorek? Że znaleźli jeszcze paru, którzy znają go również? Że oto właśnie manifestują ową znajomość ogółowi pragnąc wywołać rumieńce wstydu na twarzach niedouczonych niewiernych? I dlaczego są to zwykle ludzie pamiętający dzieduszkę Stalina? Chyba nie on ich nauczał...
Niezrozumiała konstrukcja mózgów owych ludzi była dla mnie niezgłębioną tajemnicą. Ale w końcu wiem! Uświadomił mi to ów jegomość, karcący mnie za utyskiwanie na wielkiego psora Chazana pytając: A dlaczego nie protestowałem kiedy jakiś Xksiński powiedział to... a Igrekowski tamto. Czemu nie krzyczałem na Zetowskiego, kiedy powiedział sramto?
Domyślacie się już kim są owi protestujący przeciwko czemukolwiek? To zawodowi protestanci! Gotowi ruszyć do boju na każde pierdnięcie, zamalować ostatnie prześcieradło i grzmieć przez megafony swoje "Ojczenasz" do obrzydzenia.
Spełniają się w tej roli niczym Szpakowski na Mundialu.
I wciąż widzą przy piłce Maradonę...
Jest to rodzaj tępoty, którą się brzydzę, która wywołuje u mnie syndrom nadwrażliwego jelita i młodzieńczy trądzik, niekoniecznie na policzkach.
Nie ma możliwości uciec od takich typów, są wszędzie, wywlekają swoje rozmodlone organizmy z domów obwieszonych Madonnami z jasnogórskich kramików i jeleniami na rykowiskach, śpią na siedząco pod pierzynami, bo zawsze im zimno, nie cierpią TVN (tu się akurat z nimi zgadzam), rozumieją religię jako krucjatę przeciwko wszystkiemu, co ich religią nie jest.
Jakie to żałosne, że najmniej o owej religii wiedzą właśnie ci, którzy mają najwięcej do powiedzenia.
Nie żebym się chwalił, ale ja... typowy przykład niemal walczącego ateisty, zaginam większość z nich swoją wiedzą na ten temat. I wcale nie dlatego, że należy znać poglądy swoich wrogów, choć to z pewnością przydatne, ale dlatego, że mnie to bardzo interesuje. Czasem wręcz fascynuje, bo to kawał naszej historii, która nauczyła nas jedynie tego, że nikogo, niczego, nigdy nie nauczyła. Zaczynam się nakręcać, więc będzie lepiej, jak pójdę już spać. Amen.

piątek, 4 lipca 2014

Gratulacje!!!

I co? Jesteś Pan z siebie dumny Psorze Chazan? Że podarowałeś Pan kilka miesięcy cierpień komuś, kto nawet nie wie, że żyje? Że jeśli coś pozna, to jedynie obezwładniający ból każdej swojej komórki? Szczycisz się Pan ideologią, która pochłonęła w historii najwięcej ludzkich istnień i, jak widać pochłania kolejne.
Podrzucić Panu kilka linków o maszynach do tortur wymyślonych w czasach totalnej obrony Pańskiej wiary? A może chociaż kilka zdjęć, które, przy całej swojej okropności, nie umywają się do tych, które miałem dziś nieprzyjemność zobaczyć, czyli zdjęć narodzonego dzięki Panu dziecka? Nie ośmielę się ich publikować, ani nawet pisać o tym co zobaczyłem. Jest mi niezwykle żal tego dzieciątka, współczuję rodzicom, a Pan? Jakaż to miłość bliźniego każe się Panu znęcać nad rodzicami? Napisz Pan o tym jakąś książkę, a z pewnością przeczytam. Może zmądrzeję.
Pisałem niedawno o kretynach-lekarzach odczuwających potrzebę przedkładania swojej wiary nad prawa ludzkie. Szydło z tego worka zaczyna kłuć. Jestem wściekły! Kolejna banda oszołomów, w imię jakiejś ideologii, morduje kolejny skrawek, wydawałoby się, oczywistej ludzkiej solidarności.
Ten wpis będzie krótki, bo moja miłość bliźniego została dziś wystawiona na ciężką próbę i trudno mi nie zacząć rzucać zgniłym mięsem. Zadam tylko ostatnie pytanie. Chamskie i wredne. Czy święta rodzina jest wniebowzięta?

Optymistycznie będzie...

Mam taki dyżurny sen, który śnił mi się już wiele razy w podobnych kombinacjach. Zawsze dotyczy podobnej sprawy. Rozmowy. Ale nie rozmowy z byle kim. To zwykle jakieś hmm..., gwiazdy, np. Rolling Stones, albo dziennikarze prowadzący Top Gear: Clarkson, May i Hammond. Nie przeprowadzam z nimi wywiadów, łazimy gdzieś i gadamy o niczym. Okazują się być doskonałymi kumplami, i, jeśli na początku, onieśmielają mnie lekko, to po pierwszych zdaniach lody pękają, zaczynamy sobie dowcipkować, opowiadać o swoim życiu łażąc zwykle po jakichś korytarzach. Może sam sen jest głupi, ale najważniejsze, że budzę się odprężony i wypoczęty. Piszę o tym dlatego, że właśnie dzisiejszą noc przegadałem z Ronnim Woodem ze Stonsów. Widziałem z nim kilka wywiadów. W każdym z nich był niezwykle miłym i uśmiechniętym gościem z duszą zdziwionego światem kilkunastolatka. Mam wrażenie, że podobny charakter ma np. docent Miodek. Szalenie lubię tego typu osobowości. Nie pamiętam już czy to Pan Miodek, czy prof. Bralczyk opowiadał jak to kiedyś, po roku wykładów w studium języka polskiego dla cudzoziemców ci, ramach podziękowania za naukę, kupili mu wieńce z napisem: "Ostatnie Pożegnanie". Cóż, niuanse naszego języka bywają zwodnicze... Miałem w liceum o rok starszego kolegę, z którym zawsze na przerwach prowadziliśmy surrealistyczne dyskusje w stylu: Ty, poznałem wczoraj twojego kolegę! Tak, a po czym? Po oczach.
Bylibyśmy o niebo szczęśliwsi bez wrodzonego Polakom charakteru nadętego do granic wytrzymałości balona. Niemal każdy wywiad z którymś z Pislamistów to walka na śmierć i życie, pierwsza linia frontu. Olać ich!
Rozbawił mnie do łez tekst opublikowany na Fb, który muszę tu przytoczyć...

PRZED ŚLUBEM:
Ona: Ciao...
On: No nareszcie, już tak długo czekam!
Ona: może chcesz żebym poszła?
On: NIE! Co ci przyszło do głowy? Sama myśl o tym jest dla mnie straszna!
Ona: Kochasz mnie?
On: Oczywiście. O każdej porze dnia i nocy!
Ona: Czy mnie kiedyś zdradziłeś?
On: NIE! Nigdy! Dlaczego pytasz?
Ona: Chcesz mnie pocałować?
On: Tak, za każdym razem i przy każdej okazji!
Ona: Czy byś mnie kiedykolwiek uderzył?
On: Zwariowałaś? Przecież wiesz jaki jestem!
Ona: Czy mogę ci zaufać?
On: Tak.
Ona: Kochanie...
30 LAT PO ŚLUBIE [czytać od dołu]:
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


Nie żebym generalizował, ale w każdym z nas jest coś z tej opowieści. Czyż nie byłoby miło wyzwolić się wreszcie z okowów własnych słabości i czytać wszystko jedynie o góry?

wtorek, 1 lipca 2014

Japońska bajka.

Oglądałem niedawno program o stosunku dzisiejszej młodzieży do czytania książek. Wypowiadali się kilkunastolatkowie, dla których trzysta stron tekstu jest jak wejście na K-2 zimą. Jeden chłoptaś wręcz chwalił się, że nie umiał przebrnąć przez pierwszy rozdział jedynej książki, za jaką się zabrał, a świadomość, że zostało ich jeszcze kilkadziesiąt odebrała mu chęć do życia. Obok siedziała ironicznie uśmiechnięta dziewczyna potwierdzając mimiką słowa swojego guru. Chciałoby się rzecz: jaki guru - taka nauka. Całe szczęście, że rzecz działa się w USA, o którym to państwie nigdy nie miałem dobrego zdania. Od razu powiem... Znam Stany jedynie z filmów i wiadomości, ale ich wspaniały system edukacji, opiewany w tysiącach filmów i bazujący na... Jakby to ująć... partyzantce nauczycieli, uważam za kretynizm.

Rozumiem, że uczniów należy czymś zainteresować, podrzucić im jakiś lotny temat, który byłby w stanie ich ująć, wbijając do amerykańskich łbów świadomość o istnieniu czegoś poza bejsbolem, Fast foodem i czerwonymi kubkami do piwa. Ale po co to robić? O wiele łatwiej rządzić głupolami. Chleba i igrzysk! - główne hasło starożytnego Rzymu wróciło w glorii chwały. Rzym przetrwał w owej glorii z górą siedemset lat, mamy zatem trochę czasu aby się opamiętać. Wątpię jednak.

Chyba gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych, rozpoczął się w Polsce etap telewizyjnych reklam, teledysków i informacji w stylu Teleexpressu. Każdy zaczął połykać łatwostrawną pigułę z poślizgiem. Mógł zobaczyć "Boney M" i "Abbę" na żywo, zachwycić się takimi nowinkami jak Blue Box i pierwsze Atari. Sam wpadłem w ten żywioł. Jestem gadżeciarzem do dziś, rzecz w tym, że jak otwieram dobrą książkę... to tonę. Nie ma bowiem bardziej intymnego stosunku autor-czytelnik, od doskonałej literatury.
Zamiast więc kupować dziesięciolatkom kolejny tablet czy wypasioną komórkę, która myśli za nich, nauczmy "JE" myśleć. To nie boli! Tylko jak można wymóc na młodych rodzicach podobną troskę o swoje dzieci w sytuacji, kiedy zaaferowany czymś tatuś zostawia własne dziecko w pięćdziesięciostopniowym upale, w samochodzie na parkingu, pod robotą? Boję się, że gdyby go spytać kim był Kopernik - odpowiedziałby, że wynalazł kopertę. Uderzmy się w pierś. To my doprowadziliśmy to takiej destrukcji intelektu, to my włączamy dziecku debilne bajki z Japonii, aby na drugim ekranie zobaczyć "Taniec z Gwiazdami". W sumie to nie wiem co gorsze...
Trudno mieć pretensję do producentów cudownego środka na profilaktykę przeciw hemoroidom. Z tego żyją, ale my wcale nie musimy smarować swoje dupy jakimś paskudztwem, profilaktycznie, tylko po to, aby na łożu śmierci wyznać: Ale dupę mam zdrową! Może nie siadajmy zimą na kamieniach?