niedziela, 31 sierpnia 2014

To be or not to be...

Tusk nie kuma angielskiego, a jeśli kuma, to licho. Obiecał nauczyć się do grudnia. Ciekawe czy ucierpią na tym nasze interesy? Gorzej, że prezydent Francji oznajmił, że Tusk z pewnością nauczy się do grudnia także francuskiego. 98 % Żabojadów kumka jedynie w języku Dumasa, ale ambicje światowe to już jak najbardziej. Skoro połowa Afryki tak gada, to czemu nie cała reszta?
Osobiście nie słyszałem żeby nauka języków stała się tragedią czyjegoś życia, ale dotyczy to wszystkich!
Dawno temu byłem w Czechach i tam, na polu namiotowym, stałem się świadkiem takiej oto sceny:
Blisko wejścia stoją: starszy pan z wnuczką, niemłode małżeństwo, para z kaskami motorowymi pod pachami i jakiś jegomość, który okazał się chwilę potem kierownikiem owego pola. Stanąłem przy owej grupce ludzi, aby dowiedzieć się coś na temat wolnych miejsc. Dziadek rozmawiał z kierownikiem po czesku. Widocznie dowiedział się czegoś konkretnego i przetłumaczył to zaraz starszemu małżeństwu na niemiecki, po czym, owej motocyklowej parze, na francuski. Okazał się być Polakiem. Dziś zakładam, że szansa, aby znał język angielski, była całkiem duża. To nie był nikt z rodziny Tusków.
Historyjka druga.
Polska delegacja pojechała do Francji oddać koronę Henrykowi zwanemu później Walezy. Przybyła z kraju, o którym mówiono, że podobnie do niedźwiedzi, ludzie łażą tam jeszcze na czterech łapach. Jakież było zdumienie, kiedy wszyscy z tych owłosionych prostaków, władają łaciną i francuskim nie gorzej od autochtonów. Tam również przodków premiera nie odnalazłem.
Historyjka trzecia.
W San Vincenzo zachciało nam się kupić toster. Łażę po mieście i pytam Włochów po angielsku i niemiecku o ów siódmy cud świata, ale kontaktu zero. W końcu jeden załapał! A!!! Electric!!! i zaprowadził mnie do warsztatu samochodowego elektryka. Domyślacie się, że tostera nie kupiliśmy. Wracamy odpoczywać. Coś mnie jednak tchnęło i spytałem na stacji benzynowej jakąś babulinkę po angielsku. Znała adres sklepu! Wytłumaczyła mi jak do niego dojechać w języku Szekspira tak dokładnie, że niczego nie zrozumiałem. Ja też nie jestem z domu Tusk.
Mam wielką traumę, że, żyjąc w zatęchłych czasach komuny, nikt nie pokierował mnie na drogę permanentnej nauki wszystkiego, co kiedyś mogłoby mi się przydać. Języki obce to ogromna część owej traumy. Syn i żonusia wyprzedzają mnie w tym o lata świetlne i oboje mają na to papiery. Ja bez gestykulacji, przewracania oczami i robienia min debila - robię z siebie debila w każdym obcym języku. Uczcie się gramatyki i budowy zdań!
Podobnie do Tuska, obiecuję nauczyć się do grudnia co najmniej... angielskiego, niemieckiego, włoskiego, francuskiego, hiszpańskiego i esperanto. Kadencja Donalda trwa dwa i pół roku. To czas, w którym dołożę także węgierski, szwedzki i norweski. I co mi później zostanie? Prezydentura w Unii!
Liczę na Wasze głosy, bo cóż to za sztuka przewodzić? Nawet drut to umie.

środa, 27 sierpnia 2014

Wielka Panda w natarciu

Jakoś przed rokiem zaproszono nas z żoną na firmową imprezę w okolice Krakowa. Muszę przyznać, że jej rozmach robił wrażenie, a firma znakomicie odnajduje się w naszej rzeczywistości i dopieszcza gości w sposób budzący zazdrość w niejednym z imprezowiczów. Wśród zapoznanych ludzi był jeden z pracowników owej firmy, którego, po przyjęciu nadmiernej ilości napojów wyskokowych, naszło na zwierzenia. Okazało się, że jest on namiętnym fanem niejakiej Moniki Brodki i okrąża Polskę wraz z nią nucąc jej pieśni na fali nadciągającego orgazmu.
Zawsze zazdrościłem ludziom tego typu uwielbienia dla osób całkowicie sobie nieznanych. Z tej Moniki bowiem żadna Lopezica, nogi jej nie kończą się w okolicach szyi, a biust cierpi na atrofię. Jej głos nie zapewnia nam pięciu oktaw doznań i raczej nie zaśpiewa "Con te Partiro" w duecie z Bocellim. Ma jednak swoich nałogowych fanów. Ten jeden, którego poznałem, był wprawdzie w stanie całkowitego upojenia alkoholem, ale właśnie ów stan zapewnia maksymalną dozę prawdomówności i wierzę w jego najszczersze intencje.
Od dziś także i ja mam swojego idola. Jest nim członek PiS. Wabi się Krzysztof Szczerski i jest potencjalnym kandydatem na urząd Ministra Spraw Zagranicznych Najjaśniejszej.
Dlaczego?
Bo powiedział on w radio mniej więcej tak:
"Jestem zachwycony, że nareszcie jestem w większości tej części Polaków, którzy nie popierają rządów Platformy."
Jakby bycie przeciw Tuskowi oznaczało popieranie PiS!
Obrzydliwe kłamstwo, które lansują lizodupy ojca Rydzyka.
Nie chce mi się tego nawet komentować, bo uwłacza to mojej godności..
Zakłamanie oszołomów wylizujących jądra Kaczora (wciąż żyje...), jeśli w ogóle je ma, przyprawia mnie o sraczkę.
Także nie popieram Tuska, ale nie dołączam do koalicji z Pislamistami próbującymi wepchnąć mnie w ich gównianą wojnę z Platformą.
Panie Szczerski, idolu ty mój i guru... Wbij Pan sobie w ten zamulony łeb wiadomość, że poczynania Pislamistów budzą we mnie głęboki wstręt i braknie Panu życia aby nawet zbliżyć się ze swoimi poglądami do moich. A wasze idee stawiania łuków triumfalnych są tak żałosne, że nawet pawiany spadają z drzew ze śmiechu słysząc podobne idiotyzmy.
Jeszcze chwila, a Kaczor przywoła do życia Piłsudskiego, który zabierze go na swoją Kasztankę, aby przejechać triumfalnie pod kolejnym plagiatem demokracji.
PiS kojarzy mi się dzisiaj jedynie z chińską Pandą, która, pozorując ciążę, przez miesiąc dostawała ulubione słodkie bułeczki. Mam nadzieję, że my okażemy się mądrzejsi i nie damy zwieść się zakłamanej swołoczy z podgatunku szkodliwych półmózgów. A jeśli tak się stanie, to ja poproszę o azyl w Tajlandii. Mimo, że jedzą tam na obiad krewetki w sosie z ośmiornic.





poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Za późno już dziś na kolację, ale pogadać jeszcze można.

Dawno nie marudziłem o jedzeniu, to pomarudzę sobie dziś. Syn wrócił ze Szwajcarii i przywiózł kilka rodzajów sera. Kurde, trzeba przyznać, że sery mają tam całkiem dobre i choć nie jestem ich namiętnym zjadaczem, to podżeram, po cichu, codziennie kawałek. Diabelnie smakuje mi Le Gruyere i Le Gruyere z dopiskiem Bio, cokolwiek by to nie znaczyło, ale mam jeszcze jakiś Appenzeller, i Emmentaler Dolce, których chwilowo szkoda mi napoczynać, ale jeśli są tak smaczne jak ten Le Gruyere, to kocham Szwajcarię. Nie wiedziałem, że słynie ona także z pierników... A nawet jeśli nie słynie, to polecam ichnie pierniki, bo te co mam, to mistrzostwo świata.
Lubię smakołyki z innych krajów, muszą wszakże spełniać kilka warunków...
Nie mogą mieć pancerza, oczek na czułkach i łazić bokiem po dnie morza. Albo pływać systemem odrzutowym wydzielając jakąś fioletową substancję. Nie powinny także mieszkać w muszlach i mieć wygląd zbyt lekko ściętego białka, które wprawdzie połyka się z ich naturalnym poślizgiem, ale taki poślizg nachalnie przeczyszcza moje kiszki. Dawno temu, na wczasach w Bułgarii, moi współtowarzysze niedoli, nałapali jakichś morskich ślimaków i zaczęli je gotować. Trudno mi opisać smród roznoszący się wokół namiotu z garnkiem pełnym tych specjałów. I chyba dlatego, do dziś, nie mogę przekonać się do frutti di mare.
Kuzynka z mężem zaprosili nas w piątek na sushi. Zapraszajcie mnie na takie jedzenie, bo jestem idealnym gościem! Macie stuprocentową pewność, że niczego nie zjem.
Wszyscy oczywiście wiedzą o mojej miłości do krewetek w ryżu owiniętych jakimś zielonkawym liściem i z pobłażaniem traktują mój do nich sentyment, ale to tylko okazja do dowcipów, a dobra zabawa przy jedzeniu jest równie ważna jak sam posiłek. A zabawa była świetna! Dzięki ci Jolu i Mireczku!
Muszę przyznać, że sama idea sushi bardzo mi się podoba. Wszystko jest pięknie zrobione i podane. Tylko dlaczego nie ma w środku wołowiny?
No, bo weźmy taką krowę...
Nie trzeba dla niej budować kutra, uczyć się rybołówstwa, psioczyć na kiepski połów i tonąć. Krowie daje się kopa i wypuszcza na łąkę. Jedzenie rośnie tam samo. Można co najwyżej wdepnąć na łące w jakieś gówno, ale przecież i z niego wyrasta zaraz pieczarka. Same plusy. Nie wiem ile waży taka krowa, ale gdzież tam takiej królewskiej krewetce do wagi krasuli! Nie wyobrażam sobie całej krowy zawiniętej w ryż. A smak... hmmmm... środkowoeuropejski!
Moda na orientalne smaki przybiera u nas na znaczeniu. Wielu ludziom pasuje ten rodzaj jedzenia. I dobrze.
Nie zwykłem nikogo namawiać do jedzenia tylko tego, co smakuje mnie. To jak z zapachami, modą i wszelkimi rodzajami indywidualnych upodobań. Muszą być. To gwarant postępu, rozwoju i czego tam tylko chcecie. Świat doskonale obchodzi się bez mojej miłości do ośmiornic. Ja lubię jeść krowy. Kupię sobie jutro jakiś kawał mięcha, rosnącego daleko od słonej wody i pędzonego czterolistną koniczyną. Mam ochotę na ozora w sosie chrzanowym. Mniam.



piątek, 22 sierpnia 2014

Jak kradnie się samochody.

Kolega napisał na Fb o nowym pomyśle kradzieży aut. Przyklejają oni otóż jakiś papier na tylnej szybie, na parkingu, który dostrzegamy dopiero przy cofaniu. Oczywiście wysiadamy, aby go zerwać, w międzyczasie złodziej wskakuje do auta i odjeżdża. Pomysł niezły, ale niestety, nie nowy... W Rzymie przerabiają to od wielu lat w podobnej wersji..
Stoimy sobie na światłach, na skrzyżowaniu... Upał, a my bez klimy, wszystkie okna pootwierane, w aucie tylko kierowca... Podchodzi facet, wyjmuje wacka i leje na tylną kanapę z prawej strony. Szarpnięci do żywego wyskakujemy aby go zabić. Gość zaciska zawory i daje rurę. My za nim. Reszta to banał. Drugi spokojnie wsiada i, pokazując nam fakersika, odjeżdża ze śmiechem. Taka italiańska fantazja...
Może to i dobrze, że istnieją nacje, które ukierunkowują światowe trendy na drogi rozwoju. Może kradzieże aut to nie to, o czym myślę, ale zaproszenie na kolację od Włocha należy bezwzględnie przyjąć. I wcale nie dlatego, że może należeć do mafii, a następnego dnia, w przypadku odmowy, obudzimy się przytuleni do odciętej głowy naszego ulubionego konia za trzy miliony dolarów. Nie wolno im także próbować narzucać swojego zdania, a złośliwości z ich strony bywają często zapowiedzią pozytywnego końca negocjacji. No i uwielbiają się targować! Jak Turcy! A cena jest najważniejszym warunkiem dobicia interesu. Co tu dużo mówić, Włosi to nie jest najsympatyczniejsza nacja w Europie. Dla siebie również. Mają jednak tę zaletę, że umieją być mądrzy, ale o tym za chwilę.
Angole chwalą się, że wymyślili właściwie wszystko. Mam co do tego masę wątpliwości. Zidiociały grubas, Henryk VIII, wymyślił wprawdzie rozwód bez zgody papieża, ale zrobił to jedynie na własny użytek, bo doskwierała  mu ochota na amory. Jakby nie mógł robić tego bez ślubu... Będąc królem! Olał zatem Papę i mianował się głową kościoła na Wyspach. Decyzja ze wszech miar słuszna, bo na watykańskim tronie zasiadała cała masa różnej maści złamasów, którzy byli zwykłymi tyranami, posiadali żony, dzieci i trudno by nazwać ich świętymi nawet w dzisiejszej terminologii.
Anglicy zaś musieli czekać do końca szesnastego wieku na takiego Szekspira, aby dowiedzieć się jakim terminem określić ukochane dziś w Polsce określenie: kierownik, sorry - manager, i jaki jest wynik kaca o poranku - puke (rzygać).
Jak wieść niesie wymyślił on prawie dwa tysiące nowych słów i trudno zrozumieć jakim cudem rozumieli go jemu współcześni? Może napisał jakiś słownik wyrazów wymyślonych?
Zresztą część języka angielskiego wymyślono także i u nas...
Wraca rolnik z pola i spotyka sąsiada, który pyta?
- A gdzie ty był?
- A jam oroł.
- A gdzie ty oroł?
- Tum oroł.
Głupi i stary dowcip, wiem.
Wracając jednak do Italii...
Fascynuje mnie w nich jedno. To najbardziej kreatywna część ludzkości. Już od zarania dziejów. Tam urodzili się najwięksi twórcy wszech czasów. Także dziś najwięksi kreatorzy mody wywodzą się właśnie z Włoch, najlepsi kucharze, winiarze, artyści, producenci samochodów, nawet najwięksi gangsterzy. No i dokąd jeździmy najczęściej na wymarzone wakacje?
Pomysł z sikaniem do samochodu także jest genialny!
W trakcie wycieczki autem do Rzymu zabierajmy więc ze sobą bejsbola do przetrącania im jąder z pozycji kierującego, albo auto z klimatyzacją, nauczmy się kilku słów po włosku, bo szalenie ich to ujmuje i zwiedzajmy Italię do bólu. Do bólu!


czwartek, 21 sierpnia 2014

O tym, jak to barany dorabiają się złotych cielców...

Wyobraźmy sobie, że Tusk zapowie dziś pogodę zamiast Kreta i powie, mniej więcej, tak:
"Na szczęście końca lata nie widać. Wprawdzie ogromne upały nam już nam nie grożą, ale śmiało możemy cieszyć się temperaturami powyżej dwudziestu kilku stopni. Ciśnienie także nie będzie nam dokuczać, wiatr słaby lub umiarkowany, wiejący z południa, ochłodzi pobyt plażowiczom nad Bałtykiem, w którym temperatura wody stale się podnosi."
A teraz pomyślmy co odpowiedziałyby różne partie polityczne na spicz Pana Premiera...
Na początek wysłannicy Pislandii:
- Premier Tusk jak zwykle mija się z prawdą po raz kolejny udowadniając jak nieudolnym rządem kieruje i jak mało wie o naszym kraju. Wszak my, od samego rana twierdziliśmy, że będzie padać i co? Nie mamy racji? Prezes Kaczyński już podjął działania w celu powołania sejmowej komisji do spraw oszukiwania społeczeństwa w temacie pogoda. Działania Pana Premiera destabilizują coraz wyraźniej i tak już tragiczną sytuację polskiej gospodarki. I co to znaczy: "powyżej dwudziestu kilku stopni"? To może być przecież nawet trzydzieści! Nie możemy pozwolić sobie na taki szantaż! Tragedia smoleńska nauczyła nas uważnego przyglądania się pogodzie, która często jest wynikiem manipulacji sił zbliżonych do Moskwy.
A teraz SLD i ironiczna mina Millera, który mówi:
- Premierzy wszystkich krajów - łączcie się!
Ocena koalicyjnych buraków wydobytych dynamitem z pól mazowieckich wyglądałaby pewnie jakoś tak:
- PSL nie będzie komentować niewielkiej pomyłki w tak błahej sprawie. Są dziś ważniejsze sprawy dla Polski. Przekopanie gabinetów naszych posłów było nierozważnym aktem napaści, a konsekwencje tych działań będziemy odczuwać wiele najbliższych lat, bo pozostawione otwarte okno w pomieszczeniu posła Burego zniszczyło setki dokumentów. My jednak, mając jedynie na względzie dobro Polski, nie myślimy o wyjściu z koalicji.
Czas na Palikota...
- Należy wykorzystać chwilowe załamanie się pogody na zbiór papryki i przerobienie jej na dobrze znaną na świecie "Paprykówkę" To wódka podnosząca doznania posła Grodzkiej o połowę. Drugą zapewnia, potrzebująca stałego nawilżania, uprawa marihuany.
Dość, bo zaczyna mnie to już denerwować!
Wiem, że przesadzam, ale właśnie tak robi się politykę w naszym kraiku. Temat obojętny - odpowiedzi zawsze takie same.
Jeszcze jedno mnie zdumiewa.
Zawsze prawica była tubą dla bogatych przemysłowców i obszarników. Dziś płacze nad losem robotników, za wszelką cenę chce poprawiać losy małorolnych z kielecczyzny i roztkliwia się nad nieszczęściem czternastoletniej ciężarnej z Supraśla. Za to SLD brata się z milionerami wyjmując kamyczki z opon ich Bentleyów. To pokręcenie pojęć jest u nas tak naturalne, że tylko patrzeć jak byki zaczną się cielić a samoloty latać na wstecznym.
Dobranoc Państwu...

wtorek, 19 sierpnia 2014

Złudzenia

Od zawsze ludzie zabijali się o to, co stanie się po ich śmierci. Ten całkowity brak logiki zawsze mnie wkurzał, bo jeśli ktoś nie może doczekać się swoich wyimaginowanych kontaktów z Bogiem, to droga wolna! Wymyślono tyle możliwości odwiedzenia raju, że aż wstyd nie skorzystać w którejś z nich nie wadząc nikomu... Może poza najbliższymi... Całkowity brak konsekwencji takiego myślenia jest plagą ludzkości. Z którego końca by nie spojrzeć na nasz świat, zawsze ktoś kogoś morduje w imię czegoś, co i tak nie nastąpi. Jestem pewien, że w trakcie pisania przeze mnie tych trzech zdań, jakaś banda oszołomów zastrzeliła, zadźgała, powiesiła, albo otruła dziesiątki ludzi tylko dlatego, że żyli; że ich istnienie PRZESZKADZAŁO jakiemuś idiocie, który przypadkowo uzyskał dostęp do karabinu albo maczety, a wraz z nim prawo do bycia Bogiem. Może byłoby to nawet i śmieszne, gdyby nie było aż tak tragiczne.

My mamy i tak sporo szczęścia, że urodziliśmy się w kraju, w którym debilizm nie przesłania żądzy mordu za bycie odrobinę innym od potencjalnego mordercy. W Polsce, na szczęście, ludzie odchodzą w spokoju trafieni jakimś niespodziewanym zawałem, udarem czy inną cholerą zmuszającą wątły ludzki organizm do poddania się na zawsze i powolnej zamiany w tak zwany proch.
Dziś właśnie zmarł mój kolega z podwórka. W samotności, ze śrubokrętem w dłoni. Zakładam, że wcale tego nie chciał, że miał plany na przyszłość, że chciał jeszcze pojechać na swoją działkę i wyjść z psem. Wypić ze mną lampkę wina przy kiełbasce z grilla i pogadać o dupie Maryni; że chciał się jeszcze opalić w sierpniowym słońcu i skończyć remont kuchni; dostać kilka uczciwie zapracowanych emerytur. Niestety. Nic z tego nie wyjdzie. Nie był człowiekiem, o którym trąbiły by dziś media, nie zobaczycie jego czarno-białego zdjęcia na koniec niusa w TVN, ale miał tylko jedno własne życie, które było dla Niego wszystkim co miał. Bo reszta to tylko złudzenia.
Mirek! Będziemy o Tobie pamiętać!

sobota, 16 sierpnia 2014

Jazda konna leczy...

Pogoda powoli przechodzi zapachem jesieni i niedługo zaczniemy się witać ze szkołą, co ma swoje dobre strony dla tych rodziców, których dzieci już z niej wyrosły.
Pojechaliśmy wczoraj połowić rybki, niestety, bez oszałamiających efektów, ale na dzisiejszą kolację wystarczy. Dowiedziałem się także ile jest rodzajów ryb o nazwie Karaś. Jest ich do cholery otóż! Co złapałem to Karaś, a każdy całkiem inny, ale o tym dowiedziałem się dopiero na końcu. Moja znajomość gatunków ryb jest podobna do znajomości gatunków drzew... Te mają igły, a tamte liście. Podobno tuż przed naszym przybyciem ktoś złapał szczupaka o wadze prawie 9 kilogramów, w ustach innego ten sam szczupak ważył ok. 6 kilo, ale to w szalonym świecie wędkarzy sprawa normalna. Jeśli go rzeczywiście wyjął z wody, to była to jedyna cokolwiek warta sztuka w piątkowych połowach. Moje sześć rybek ważyło pewnie z 80 dkg, ale co się nawcinaliśmy kiełbas, kaszanek i karczków to nasze.
Zawsze zastanawiałem się dlaczego, jeśli na ryby wybiera się czterech facetów, to wystarcza im po 0,7 na głowę pewnego bezbarwnego napoju, 16 sztuk bąbelkowanego napoju o barwie porannego moczu i czipsy? Napojów czasem zabraknie, ale czipsów nigdy.
Jeśli natomiast zabieramy żony, to należy mieć ze sobą wszystko to, czego nie wymieniłem, a zwykle wypełnia nasze lodówki. Z moich orientacji wynika, że zapasy pozwalające zdobyć Biegun Północny zimą, nie wpływają na ilość złowionych rybek 15 km od Łodzi, ale może się mylę. Toż nawet trzy Cyganki z jednym niemowlakiem, nie wyłowiły prawie nic... Zatem... Ani zaklęcia, ani cygańska sztuka robienia z wszystkich wałów, nie pomaga na nakarmione ryby.
No... dość już o rybkach!
Byliśmy kiedyś we Florencji i syn z żoną poszli szczyt kopuły Duomo, a my ze szwagrem czegoś się napić. Widok z dachu jest ładny, ale pokonanie przeszło czterystu stopni  mocno mnie od tego widoku odstręcza. Odwiedziliśmy niewielką knajpkę z widokiem... Ponieważ nie piję kawusi, wziąłem piwko, szwagier dostał zaś filiżankę wielkości naparstka i setkę wody. Rachunek: 18 euro. Tam to dopiero mieszkają mistrzowie rąbania ludzi z kasy! Nie mam danych ile można zaparzyć kawy za 8 euro w termosie, ale piw miałbym ze sześć litrów za swoją dychę.





Smaczku tej opowieści dodaje historia pewnego 45-letniego Hiszpana, ponoć mistrza w piciu piwa, który po sześciu litrach właśnie, w czasie 20 minut wyzionął ducha. W Polsce nie dożyłby nawet dwudziestki. Być może południowcy mają gorętszy temperament, ale ich głowy nie są wiele warte. Na takim Oktoberfest pije się także sześć, ale milionów litrów piwa i wszyscy przeżywają. Hiszpanie to cieniasy! 
Wracając jeszcze do niezapomnianych widoków... 
Podobną niechęć do ich oglądania miałem kiedyś w Hamburgu i pięknym kościele z rzeźbą Marcina Lutra blisko wejścia, nie pamiętam pod czyim wezwaniem...






Gdzie za kilka ojro można było nacieszyć wzrok prospektem na żurawie. Nie wlazłem, ale żona owszem. Teraz to nawet żałuję, bo na górze okazało się, że można tam dojechać windą... Ale to Niemcy... A piwo obok kościoła kosztowało tylko cztery! Niemcy zresztą też nie umieją się bawić. W czasach, w których bakterie glinne nawet nie myślały przekształcać obumarłej karbońskiej roślinności w węgiel kamienny, byłem na wakacjach w Milelenku. Bystry umysł dociecze, że to wiocha pod Mielnem. Poznaliśmy tam trzy siostry, Niemki, przybyłe z tatą, pasjonatem striptizu, który co wieczór znikał na dancing do Mielna oglądać gołe baby. Podobne rzeczy działy się zresztą na polu namiotowym z córkami owego pana. Ale nas nie było stać na bilety i musieliśmy jakoś sobie radzić. Któregoś wieczora urządziły ognisko. Poszedłem z gitarą. Było ze dwadzieścia pięć osób, z czego trzy czwarte to Niemcy. Otworzyli wino i ja, jako nadworny grajek, pierwszy dostałem otwartą flachę. No i ile by tu upić? W łódzkich bramach piło się po pół, pod palec, ale że towarzystwo międzynarodowe... upiłem łyka. Flaszka zatoczyła pełne koło i wróciła upita do połowy. Podziękowałem, bo chyba więcej było w niej śliny niż Rieslinga. Co innego Polska centralna. Pod koniec liceum zacząłem jeździć konno. W Bogusławicach, blisko Łodzi. Coś około 170 samych ogierów. Pojechałem tam na tzw. waleta, gościa objeżdżającego dwa razy dziennie konie, aby nie dostały w boksach fijoła. To wystarczało abym mógł mieszkać za darmo. Przyjeżdżali tam zwykle studenci, pasjonaci obijania tyłków o siodła, było kilka domków letniskowych i parę namiotów. Wśród nich stał stół pod drzewem nazywany Szubienicą, bo kiedyś, ktoś, powiesił na na owym drzewie sznur z pętlą i tak już zostało. Wieczorem, po obowiązkowym objeżdżaniu koni, zaczynała się biesiada. Była zagrycha, jeden kieliszek i jedna flaszka. Pierwszy nalewał drugiemu, drugi trzeciemu itd. Zmieniały się tylko butelki, do czasu aż ostatni imprezowicz nie runął pod stół. Kaca wytrząsało się od 6 rano w siodle.
Wciąż ktoś przynudza o naszym byciu, czy nie byciu, w Europie...
Ileż ta EUROPA może nauczyć się od nas? No bo co taki nasączony piwskiem Bawarczyk wie o waletowaniu w Bogusławicach?

środa, 13 sierpnia 2014

Wszystko z nudów!

Jedna prośba na początek... Kobitki kochane! Czy Wy naprawdę musicie blokować każde wąskie przejście w każdym markecie? Czy wyszukiwana kawusia zawsze stoi na półce przy słupie? Rozumiem..., takie na przykład, ogórki konserwowe firmy Rolnik, to zawsze rozwalają się dokładnie w miejscu niewypakowanych konserwowych groszków obok palety z kukurydzą, ale dlaczego resztę przejścia blokuje wypięta damulka wpatrzona w datę ważności patisonów, to już nie rozumiem. I dlaczego zrozumienie tak krótkiego tekstu musi zająć kilka minut, i, do jasnej cholery! Brnięcie w zagmatwaną plątaninę niezrozumiałych słów i dat aż tak bardzo odgradza od świata zewnętrznego, że nie sposób dojrzeć niemogących przejść ludzików, którzy wchodzą do sklepu na zakupy? Dlaczego zawsze zdążę obejść cały market, wyjść zapalić i zwiedzić dwanaście sklepów, zanim zobaczę choćby minimalny ruch wózka zatykającego dostęp do dezodorantu marki Old Spice? Każdy z nich jest identyczny, wierzcie mi, bo używam. I co Wy robicie w samochodzie po jego zatankowaniu przez piętnaście minut pod dystrybutorem? Szukacie przedniej szyby? A jeśli już ją znajdziecie, po serii nieudanych prób, to UWAGA! ona jest przezroczysta i wszystko przez nią widać, nie ma zatem żadnego powodu taranowania barierek przy wyjeździe. Zwykle przemieszczam się po Łodzi busem, który ma przeszło pięć metrów i dwa wysokości. Czy tej wielkości bydlę, cofające się z prędkością zatwardzenia nie sposób zauważyć przechodząc pół metra obok?
Ja wiem, że konflikt płci jest dramatem ludzkości. I będzie! Do czasu, aż Wasz wzrok nie zacznie obejmować kąta większego niż piętnaście stopni, a mózgi blokować się na każdej etykiecie z białym barszczem w proszku. Chyba dlatego tak lubicie spać przed telewizorem, bo to i ruchów nie trzeba wykonywać, i telewizor wciąż w tym samym miejscu, i ekran nie zawala całej ściany zmuszając do wyczerpującego ruchu szyją na boki. I potem się dziwią, że facet wyjmuje z lodówki browara! Ty tylko byś chlał to piwsko! To z nudów kochane nasze...

wtorek, 12 sierpnia 2014

Robin Williams

Nie wiem jak zapatrujecie się na działania Putina, ale mam wrażenie, że należy się zacząć go bać. Uważam, że to niebezpieczny psychopata, a tacy mają w dupie rozsądek. I, jak to zwykle bywa z ludźmi jego pokroju, nie chce, i nie umie, zauważyć jednej rzeczy...
Powiedzmy, że uda mu się zaanektować Ukrainę, do czego zmierza. I co?
Ukraińcy to nie jest naród, który za rok zapała do niego namiętną miłością. Będą go nienawidzić i chwycą za broń. Zapowiada się kolejny konflikt na całe dziesiątki lat. Ten kutas, Żyrynowski, już pieprzy o III wojnie światowej, ale ponieważ to kutas, możemy go, częściowo, olać, nie można go jednak ignorować, bo to taki polski Macierewicz, którego zadaniem jest wróżenie z gówien.
Dlaczego ci "wielcy" są takimi debilami i pakują świat w konflikty, które jedynie wyniszczają? Nie umieją niczego tworzyć, umieją jedynie niszczyć!
Ale to zmora wszystkich, którzy mienią się STATYSTAMI.
Dawno temu, kiedy byłem w wojsku i mieliśmy zajęcia na czymś, co teraz pamiętam jako lekcje prowadzenie wojen, mieliśmy wykład o tym, jak to należy je prowadzić. Jakiś pułkownik próbował nam wytłumaczyć, że prawą flanką pójdzie sto tysięcy wojska, lewą sto tysięcy, a środkiem oba czołgi. Po pół godzinie takiego pieprzenia spytałem:
A gdzie obywatel pułkownik ma jakikolwiek szacunek to tych dwustu tysięcy ginących ludzi? Bo jeżeli to tylko liczby...
Dla nich właśnie to tylko liczby! Każdy z tych niedopieszczonych palantów jest zbyt głupi i zbyt mocno zachłystuje się swoją pozycją, aby zobaczyć, że to nie jest żadne dwieście tysięcy! To ludzie! Każdy ma rodzinę, jest ojcem, bratem, synem, ma swoje życie, które jest mu dane tylko raz i nie powinien się z nim żegnać na rozkaz jakiegoś piździelca cierpiącego na brak wytrysku, wystawiać swoje płuca na postrzał w imię chorych ideałów oszalałych kretynów.
Nie przypominam sobie w historii ludzkości nikogo, komu wyszłaby na dobre próba opanowania świata. Może porządzili sobie kilkadziesiąt lat jakimś większym obszarem, może nawet nie dożyli końca jego rozpadu, ale zawsze ten koniec nadchodził.
I na to nie ma siły.
Właściwie to jest...
Niech Imć Putin pokaże światu jak to cudownie żyje się Rosjanom pod jego panowaniem. Niech zrobi z Rosji kraj najszczęśliwszych ludzi na świecie, do którego każdy chce się zapisać i osiem razy dziennie żreć kawior, niech każdy, w każdym kołchozie, ma Rolls Roysa i sra studolarówkami. Wówczas słowo: wojna
wypadnie z obiegu i Obama pocałuje Putina w gołą dupę, w świetle kamer, na Placu Czerwonym. Do tego czasu będziemy brnąć w bardziej, bądź mniej, lokalne konflikty z winy bardziej lub mniej lokalnych oszołomów.
I w tym, przekornie, widzę szansę na położenie kresu takim zachowaniom, bo to nieliczna garstka i można ich łatwo wypieprzyć! Pod warunkiem, że cała reszta będzie normalna.
Marzenia ściętej głowy.
Głupota fruwa nad nami na każdym rogu ulicy, rozbija się o samochodowe szyby, atakuje z mediów i drapie nam tyłki na kiblu. Jestem wściekły!
Niech wreszcie do wszystkich tępych głów dotrze, że nie ma takiej siły, która zdjęłaby z nich wszystkie troski tego świata i otuliła samym dobrem! Nie wolno oddawać się we władanie kacyków żadnej maści. Nie bądźcie idiotami!!!
Wiem, że moje pisanie niczego nie zmieni, ale sobie pomarudziłem i przynajmniej ja się lepiej czuję. Szkoda, że Robin Williams nie pisał bloga...
Cześć Jego Pamięci!
 

niedziela, 10 sierpnia 2014

Pod słońcem Toskanii

Uciekamy do Włoch. Tam, mimo że temperatury do tych panujących ostatnio w Polsce są zbliżone, oddycha się o wiele łatwiej. Także świadomość, że nie musimy oglądać rano tych samych źródeł stresu, nastraja bardziej optymistycznie.
Zakończyłem na wieczornej sjeście przed klimatyzowanym domkiem i rozbieganymi oczkami żonusi po spożyciu taniego toskańskiego winka w odpowiednio dużej butelce. To żaden rarytas, ale kosztuje tyle co polski "Patyk", a przegania go w przedbiegach. Zresztą... Wszyscy je tam żłopią na potęgę i należy iść za tryndem. Nie ma też sensu kupować wody w marketach, bo w każdym miasteczku są głębinowe studnie skąd płynie źródlana woda, z której korzystają miejscowi. Wystarczy się rozejrzeć. Polecam za to toskańskie oliwki w termozgrzewalnych foliach. To produkty okolicznych wytwórców, mordujące smakiem najdroższą ofertę naszych supermarketów. Po powrocie z Włoch przez pół roku nie mogę patrzeć na marketowy szajs. W Venturinie jest market Coop, w którym sprzedają najlepsze oliwki jakie kiedykolwiek jadłem. Szkoda, że nie zawsze można je kupić.
Jest to rejon Toskanii zamieszkiwany przez Etrusków i wszędzie można odnaleźć ich ślady. Początki kultury tego ludu datuje się na X wiek przed naszą erą. Niestety, mięli tę słabość, że przedkładali wygodne życie nad wojny. Rzymianie nie mogli zaakceptować i starali się jak mogli, aby ich zniszczyć, co, w okolicach tzw. Naszej Ery, udało im się dokonać. Odeszli w niebyt. Wielka szkoda, bo to lud kładący na łopatki rzymskich idiotów. Pewnie kiedyś o tym napiszę.
Jedna rada...
Toskańskie, większe, miasta są imponujące, ale zwiedzanie tych mniejszych, sprawia o niebo większą frajdę. Zwiedzanie Campilia Marittima na wzgórzach obok Venturiny, to poezja dla oczu...





Na tym słupku budowniczy napisał datę jego powstania.  Nie pamiętam dokładnie, ale to XI wiek.





Kiedyś pojadę tam i kupię mieszkanie z tym balkonem. Ale patrzcie dalej...







Można się zakochać?
Miasteczko liczy pewnie ze trzy tysiące mieszkańców. 
Nic tylko wyłamać kawałek marmuru z Carrary i do końca życia rzeźbić.
Mam teraz ochotę pokazać fotkę z widokiem na Żeromskiego, ale oszczędzę Wam stresu.
Być może udało mi się odrobinę wytłumaczyć dlaczego akurat w Toskanii żyli i tworzyli najwięksi artyści wszechczasów. Jeśli nie, to mamy czas, bo Toskania, choć niewielka obszarem, funduje nam co krok taki ładunek zachwytu, że tylko idiota nie może tego dostrzec. 

sobota, 9 sierpnia 2014

Ach te peptydy!

Zawsze bawiła mnie nowomowa. Przeróżne zawody mają swój język, skróty myślowe i takie tam, inne, dziwaczne powiedzonka, właściwe tylko dla swojej branży. Wyśmiewam się z tego czasem, bo wolę jednak język zbliżony do literackiego. Wczoraj jakiś gość z kręgu poławiaczy ryb na Bałtyku, przekonywał w radio, że oto w naszym morzu pływa, choć rzadko, świeży dorsz. Ponieważ jednak zapotrzebowanie na świeżego dorsza jest spore, a każdy rybak i wędkarz chciałby złapać świeżego dorsza - złapać świeżego dorsza nie jest łatwo. I to jest prawda.
Bo tak na mój głupi łeb...
Jeśli w Bałtyku pływa ostatni świeży dorsz, a codziennie polują na niego tabuny morderców, to ja, na jego miejscu, spieprzałbym co sił w płetwach na wschód, bądź zachód, na akweny przyległe, w celu przydybania przystojnej dorszycy. W celach prokreacyjnych chociażby.
Nam zostaną połowy dorsza wędzonego, gotowanego, bądź z grilla, bo rozumiem, że i takie nasi rybacy wyławiają w czasami. Dla przypomnienia. Dorsz wyglądał tak:




Ten przedostatni głupek złakomił się na przynętę i wyglądał już tak:




By po chwili zamienić się w dorsza w pierzynce...




...co dla takiego smoka, który go złowił, wydaje się być przegryzką pod pierwszą lufę.
Z drugiej strony... Jak to upojnie brzmi: ...w pierzynce! Gdyby tak w pierzynce była np. jakaś Kasia... Kulinarnych skojarzeń miałbym o wiele mniej, a ciuchranie się po spienionych falach zalanej północy naszego kraju byłoby ze wszech miar niewskazane, a wręcz niegrzeczne.  
Wracając do meritum...
W morzach zwykle pływają ryby, nie ryba, raczej żywe niż świeże, i nikt nie połamie sobie języka używając liczby mnogiej. Dbajmy o nasz język ojczysty, bo ten akurat, jest jeden. A my zaśmiecamy go w sposób wręcz obrzydliwy. Udając snobów silimy się na bycie oryginalnym, mądrzejszym i bardziej wykształconym od innych. Po co? 
No, ale jeżeli już... to proszę bardzo... To też będzie po Polsku...

"Struktura i funkcje genu dusky-like z organizmu Drosophila melanogaster i innych genów kodujących peptydy z domeną ZP w procesie morfogenezy wierzchnich struktur komórkowych"
Niby słowa znajome, ale gdzież nam do zrozumienia!!!
Wiecie co to za bełkot? 
Tytuł pracy magisterskiej syna. 
Stawiam kolację każdemu, kto to powtórzy. 
A on o tym napisał małą książkę...
Jestem pod wrażeniem!
Jutro dalej zwiedzamy wybrzeże Toskanię od struktur glebopodobnych w górę. Wiedząc dokładnie, że granica pomiędzy peptydem a białkiem nie jest dokładnie sprecyzowana i rozróżnienie jest oparte na masie cząsteczkowej klasyfikowanego związku, możemy się w spokoju uwalić na plaży, albo zakopać się w piasku po uszy i podglądać plażowiczki.


piątek, 8 sierpnia 2014

Szlakiem Mafii 2

Na zachodzie Ligurii, przy granicy w Francją, leży ugłaskane San Remo, kraina zblazowanych pederastów z jachtami po milion baksów i promenadami dla mężczyzn noszących różowe stringi, popijających Dom Perignon do krakersów z rybimi jajcami, które mnie, jako prostakowi, smakują jak rozgotowany paździerz w kleju do tapet. Odbywa się tam także festiwal dla wyżej wymienionej śmietanki towarzyskiej, z akcentem na śmietankę. Spadamy z San Remo do miasta Lukka, w północnej Toskanii. Urodził się tutaj Puccini. Jego problem. Komplikacja miejskich uliczek zamorduje w Lukce najlepszego biegacza na orientację. GPS nieodzowny. Broń Was Boże próbować tam wjeżdżać autem. Lepiej połazić, bo centrum nie zmieniło się od czasów Boccaccia, czyli od panowania w Polsce dynastii Piastów. Blisko Lukki znajdują się złoża najbardziej cenionego na świecie marmuru, z którego Michał Anioł, Brunelleschi czy Bernini tworzyli niezapomniane dzieła. Ich problem. Co kilka kilometrów napotkamy tam hurtownie tych ciężkich kamorów, którymi zachwycają się wyżej wymienieni, ocierając opalone na jachtach pośladki, o chłód historii. Trzeba to zobaczyć! Oczywiście nie opalone pośladki, a wydłubane góry skrzące się w zachodzącym słońcu.
Ominiemy dziś Pizę. Zasuwając na południe snującą się po wybrzeżu drogą, miniemy nieładne Livorno. W weekendy owa droga zablokowana jest milionem skuterów i tysiącami aut zaparkowanych na poboczu. Livorno słynie ostatnio także z odholowanego niedawno wycieczkowca leżącego na mieliźnie. Bystre oko dostrzeże między skuterami niewielkie rezydencje sprzed wieków. Warto się rozglądać!
Niedaleko leży Cecina z niezłym Aqua Parkiem, gdzie za 18 ojrasów od łebka można się fajnie wypluskać.






Ten palant na pierwszym planie to niestety ja.
Wykąpani możemy spadać dalej. Malutkie San Vincenzo i pobliski Park Albatros to nasze dwukrotne wakacje w tym rejonie.






Można się oczywiście smażyć cały wyjazd na pobliskich plażach lub basenach, ale okolice są tu tak urocze , że aż wstyd byłoby ich nie zwiedzić. Najbliżej jest Populonia ze średniowiecznym zameczkiem i oszałamiającym widokiem na zatoczkę poniżej...




Piękna trasa etruskim szlakiem oprowadza po okolicy, ale biegnie z dołu do góry i trzeba się zdecydować gdzie zostawić auto. Zawsze zachwycał mnie widok drzew piniowych, które tworzą wielkie parasole, a las tych parasoli wygląda z góry niczym kobierzec, po którym można spacerować. Kudre... Dojechaliśmy dziś do celu, zwiedziliśmy okolice i czas na wieczorną sjestę. W parku Albatros podają wspaniałe Spagetti, chyba najlepsze jakie zjadłem we Włoszech. Można także zasiąść w fotelu przed domkiem z odrobiną winka...


Za to zdjęcie dostanę op..., ale czy nie dostrzegacie w twarzy żonusi tej błogości lenistwa? 


środa, 6 sierpnia 2014

Szlakiem mafii

Polecimy dziś przez trzy granice na południe, ale na chwilę skręćmy do Niemiec, którzy to, w trosce o swoje autostrady, wprowadzili winiety. Cały rok zasuwania po ich autostradach kosztuje tyle, co przejazd jedną naszą, z Warszawy do Świecka, jeden raz. I jak to delikatnie skomentować? Dzisiejszy Tusk rozpuszczał się w zachwytach nad udostępnieniem bezpłatnego przejazdu autostradą do Gdańska w sierpniowe weekendy. Ma to kosztować polski budżet 20 milionów złotych. Policzcie szybko ile ta swołocz zarabia na wszystkich bramkach przez cały rok! Nic tylko jeść jabłka. Chociaż nawet te, biedne owoce, rozdawał rząd za darmo swoim uśmiechniętym ministrom. Ciekawe z jakiego kawałka budżetu napychają się te ospałe ćwoki? Wystarczyłby jeden Tir od bramki do bramki, aby wprowadzić w stan długotrwałej sraczki cały ministerialny gabinet.

Droga do Italii wydaje się monotonna. Zakorkowana "Gierkówka", przeraźliwie nudne Czechy, długachna, ale urocza i krajobrazowo nie do przebicia, przynajmniej za Wiedniem, Austria, zaczyna nastrajać optymistycznie. Powód jest prosty. Oddalamy się... I wreszcie granica z Italią, skąd już rzut beretem do Wenecji, która przypomina Disneyland i, albo będziemy umieć wyłowić z niej kilka perełek, które nas zachwycą, albo obleziemy ją bezmyślnym krokiem z jednego końca na drugi robiąc w spodnie w zachwycie, że każdy wielki tego świata bzykał tu jakąś swoją kochankę. Jeśli ktoś nie był to służę fotkami...






I może jeszcze osławiony plac św. Marka...


I co najbardziej rzuca się w oczy? Gigantyczna reklama zegarków Breitling z twarzą Travolty, której nie sfotografowałem. Jeśli potraktujemy ów plac jako miejsce docelowe, to mamy kilka opcji. Wrócić urokliwymi uliczkami, wzdłuż kanałów, do pozostawionego na peryferiach auta...






Wydać krocie na nikomu niepotrzebne gadżety w sklepach typu:




Bądź stwierdzić rzeczowo, że jeśli nie mamy na koncie miliona wolnych baksów, to czas się ulotnić.
Mógłbym oczywiście napisać o historii Wenecji spory przewodnik po jej najciekawszych miejscach, ale te sprzedają w każdym kiosku. 
Lepiej się zawinąć na zachód i pojechać do Ligurii.



Wpaść do Zatoki Poetów...



Lerici lub La Spezia...


...gdzie bez przeładowanego portfela można nacieszyć wzrok podobnymi widokami.
Włochy to jedno z niewielu miejsc, które koniecznie trzeba zobaczyć i będę o nich przytruwał jeszcze kilka razy. Mamy początek sierpnia i jeszcze czas na zweryfikowanie swojej wakacyjnej marszruty. 


Major... de Coverley

Pisanie bloga trochę zaczęło mi kuleć, wiem. Są ku temu trzy powody... Jest za gorąco i mój iloraz inteligencji spada z każdą godziną popołudnia do zera po dwudziestej, kiedy to zwykle zasiadam do kompa. Praca w tych warunkach także nie sprzyja koncentracji, no i mamy w końcu lato... Sezon ogórkowy, w którym nawaleni turyści codziennie widzą potwory z Loch Ness, Yeti, Wielką Stopę i psy wielkości niedźwiedzi, wypijające krew kozom w Boliwii.
Ale to poza granicami naszego kraiku.
U nas tematami zastępczymi są zwykle gradobicia w Małopolsce, pijani kierowcy i wypowiedzi batmanów o Owsiaku.
Tak się składa, że słucham ostatnio sporo radia, ale tylko tego "państwowego", bo komercyjne nie jest dla mnie...
Pracowałem kiedyś całą zimę w podłódzkiej miejscowości, w której działało jedynie Radio Zet. Byłem tam sam i Zetka była jedynym czymś, co mówiło. Właściwie to należałoby napisać: "przynudzało", bo systematyczne słuchanie tej stacji, i jej podobnych tworów, wzbudza we mnie mordercze instynkty. Pioseneczka, dowcip, dziesięć minut reklam, lans jakiegoś przeboju, o którym, za kilka miesięcy, nikt nie będzie pamiętał, dziesięć minut reklam, sponsorzy prognozy pogody, będzie słonecznie, dziesięć minut reklam, dowcip.
Rozumiem, że ich żywot zależy od reklamodawców, ale to żaden powód, abym tego musiał słuchać. Omijam ich wielkim łukiem.
Tam nie miałem takiej możliwości... Po siedemset piętnastym razie wysłuchania Ronana Keakinga i jego covera "Time After Time", radio dostało celnego kopa i zamknęło się na wieki spadając na parter. Zapadła błoga cisza. Na miesiąc. Przyniosłem inne w nadziei, że odbierze dodatkowo jakieś Radio Marysia. Kręcę gałkami i nagle! Ronan Keating..., dowcip, 10 minut reklam. Wiem, że są tacy, którzy to wytrzymują, a nawet im się podoba. Współczuję im.
O czym to ja miałem...? Aha!
Od kilku dni w Trójce i Jedynce uwzięli się na gadanie o jakimś księdzu, który krytykuje purpuratów, że są starzy, debilni i niereformowalni. Ale mi nowość! Są jak jeden piesek, którego mam nieprzyjemność słuchać w pracy codziennie, przez kilka godzin, a który umila sobie życie bezmyślnym ujadaniem na balkonie na wszystko, co się rusza... I nie rusza także. O ile jednak psa mogę odrobinę zrozumieć, mimo że wkurza mnie niczym Ronan Keating w willi pod Łodzią, o tyle ofenzywa czerni jest działaniem ze wszech miar przemyślanym. To chyba jakoś niedługo rozpoczyna się przecież festiwal "Przystanek Jezus", a drogi do Częstochowy zawalają roześmiani pielgrzymi czekający z niecierpliwością wieczora, aby się nawalić i zbybać jakąś pielgrzymkowiczkę w kupie siana.
Pisałem niedawno o deklaracji wiary lekarzy. Debilizm tego pomysłu zatacza coraz szersze kręgi. Nauczyciele już tyż powinni się zaczynać deklarować. Zaraz przyjdzie czas na budowlańców, fryzjerów i stypendystów, bo komornicy, prawnicy i notariusze, jako ludzie ze wszech miar uczciwi i zawsze w zgodzie z obowiązującymi tyndami, już dopowiadają: "Tak mi dopomóż..." do swoich przysiąg.
Jak to możliwe żeby taka zidiociała Ameryka Północna wciąż dawała sobie radę bez notariuszy???????
Joseph Heller w "Paragrafie 22" napisał, mniej więcej, tak:
"Major... de Coverley ze zdumieniem stwierdził, że wejście do stołówki blokuje mur oficerów, czekających na podpisanie deklaracji lojalności. Na drugim końcu, grupa wcześniej przybyłych, z tacami w jednej ręce, ślubowała wierność sztandarowi, żeby móc zająć miejsce przy stolikach. Ci, co przybyli wcześniej i już siedzieli, śpiewali Gwiaździsty Sztandar, żeby móc skorzystać z soli, pieprzu i ketchupu".
Ciekaw jestem czy znajdzie się w Polsce jakiś major...de Coverley, który rozpieprzy tę krucjatę lojalności słowami:
Dajcie wszystkim jeść!