piątek, 31 października 2014

Topienie Marzanny...

To wcale nie jest tak, że nie chce mi się już pisać bloga! Wręcz przeciwnie. Każdy kolejny dzień bez napisania czegokolwiek jest dniem straconym i pustym. Tyle, że nie mam na to czasu! Łapanie zbyt wielkiej ilości srok za ogony owocuje zwykle rozwolnieniem. Mam właśnie rozwolnienie. Ale obiecuję, że nałykam się jakichś proszków i najbliższy weekend spędzę z laptopem. Choćby na tronie... Ludzie łażą z pieskami po skwerkach, pedałują i wyprowadzają niemowlaki na spacer, szwendają się bezmyślnie po blokowiskach spijając browary w każdej przydrożnej karczmie, a ja zapier...m jak Wincenty Pstrowski. Zaczyna mnie to już nużyć i organizm mi się buntuje. Najwyższa pora wrzucić by już na luz...
Tylko jak się tu zrelaksować siedząc w pracy, lub aucie, przewożącym mnie z jednej do drugiej pracy? Radio? Odpada... Wszędzie dziś tylko Sawicki i jego "frajer". Torsje... A może "Radio Marysia"? To dla tych rozognionych emerytów z różańcem, jedzących sparzone pomidory bez skórki i startujących w środku nocy do kibla z prędkością nartnika? Też nie za bardzo... RMF? Program dla ludzi, którzy wczoraj zapomnieli o przedwczoraj. A może "Trójka" z dowcipnym Mannem i najnudniejszym kawałkiem w historii muzyki grupy "Red Hot Chilli Pepper's - "Californication". Wszystkie radia lokalne nadają kaszanę. Jest jeszcze "Chilli Zet", które gra najspokojniej. Polecam dla naładowanych adrenaliną idiotów mojego pokroju. Podoba mi się program nadawany przez tę stację. Relaksuje.
Tyle napisałem chyba we środę, ale zbuntował mi się organizm i nakazał rzucić to w diabły. Dziś mamy już Halloween i postraszę, ale najpierw...
Nie rozumiem tego święta. Nie rosną u nas dynie, nie mamy w sklepach nawet dynksów do wycinania w nich idiotycznych buziek, aby móc wepchnąć w nie świecznik. To tylko kolejna komercyjna i głupia zabawa. Ale jeśli ktoś chce koniecznie najeść się strachu, to gęby co poniektórych rodaków pasują do Halloween o wiele lepiej i straszą o wiele skuteczniej od najstraszniejszych masek zza oceanu. A może czas przeszczepić topienie marzanny do Kalifornii i Utah? Do odważnych świat należy! Gdyby co, to mój pomysł i chcę udział w zyskach.
Polaczki lubią przejmować zwyczaje innych narodów. Wstydzimy się chyba swoich. Zatłuszczona bułka ze zmielonym ochłapem czegoś, co udaje mięso i plasterkiem sałaty, smakuje wszak o niebo lepiej od kiszonego ogóra z boczkiem z grilla. Powód jest jeden. Nie trzeba robić nic, aby to wmłucić. Wystarczy kilka złociszy i najbliższy Mac Coś Tam... A dupa rośnie. Nie piszę chyba dla nastolatków i mogę się nad nimi popastwić. Nasze ulice zasypały bowiem twory pędzone na hamburgerach i coli o chodzie dinozaurów i rozmiarach spodni nie znanych do niedawna w Europie. A my przejmujemy się modyfikowaną soją... Modyfikacje krawieckich wykrojów to dopiero koszmar! Bo jak tu uszyć gara na studniówkę dla młodzieńca o kształtach nosorożca? Dla dorodnych dziewuszek wystarczy trójka z tropikiem. Jedzcie dzieci hot dogi, pijcie siedem up i kupujcie coraz większe rozmiary ubrań. Kiedyś w końcu krawcy nauczą się szyć i dla Was! Póki co mamy kolejną możliwość nawalenia się na sztywno i wydania kasy na bezmyślne zabawy. Nie żebym był przeciw bezmyślności! Sam uwielbiam udawać idiotę. Tyle, że moje to tylko udawanie. Oni robią to na serio.
Przed laty kolega pracował w Niemczech. W sklepie dla zwierząt zobaczył wołowe flaki. Kupił. Okazały się być wręcz doskonałe. Zajadał się nimi wraz z kolegami do obrzydzenia. Wynajmująca im lokum, szacowna potomkini jakiegoś "von", borykała się połykaniem pawia za każdym razem, kiedy poczuła zapach psiej karmy do czasu, aż kolega dał jej miseczkę ugotowanego kałduna z jakiegoś woła. A może jego pastwiskowej oblubienicy? Na rosołku, z majerankiem i poszatkowanymi warzywami. I ta cała pani "von" zakochała się w psim żarciu. I wcale nie dlatego, że kochała psy, chociaż nie wiem... Dlatego otóż, że flaki mają się tak do hamburgera jak Airbus 380 do pierdnięcia. Niby jedno i drugie utrzymuje się w powietrzu, ale z jaką gracją!
A ja właśnie dziś, a jest tuż przed północą, skończyłem gotować tę potrawę i przez kolejne dwa dni rzucam się w orgię zżerania flaków. Zazdrośćcie albo wpadnijcie, bo ja zawsze gotuję je w moim największym garnku. I nie piszcie mi o smakowitościach rozgotowanej marchewki z brokułem przyprawionych selerem naciowym i pomarańczem!!!

wtorek, 14 października 2014

Octopusy sote

No wreszcie!!!
Po dziesięciu miesiącach pisania bloga ktoś mnie wreszcie zj..ł. Rzecz dotyczyła stareńkiego wpisu o wegetarianach. Z pewnością nie była to osoba wcinająca golonkę i tatar, ale... żeby było jasne...  Nikomu nie nakazuję jedzenia mięsa! Nikomu nie każę także chodzić do pracy piechotą ani wyć do księżyca. Nigdy nie napisałem, że musicie pochwalać moje poglądy, grać w tenisa czy mieszkać na ul. Żeromskiego. Nikt jednak mnie nie przekona, że, jakkolwiekby przygotowana marchewka przestaje mieć smak marchewki, w czymkolwiek by nie ugotować selera - przestanie smakować jak seler; jabłko zawsze będzie jabłkiem, a arbuz arbuzem. Dla mnie są to jedynie dodatki. Nie umiem się zachwycać ich smakiem i napychać nimi żołądka w imię jakichś ideałów maltretując organizm idiotycznymi pastylkami w celu zrównoważenia ilości witamin czy niedoboru białka. Ludzie zawsze jedli i będą zawsze jeść mięsko, bo jest smaczniejsze od kalafiora, papryki i czarnej rzepy. I wspaniale zapycha kichy! Uwielbiam zupy warzywne, ale ugotowane na samej wodzie smakują jak nieosolony gumofilc. Nie rozumiem powodów, dla których mam uprzykrzać swoje życie zjadając takie paskudztwa. 
Kupiłem niedawno chleb w pewnej ekologicznej piekarni. Sprzedająca mi go pani twierdziła, że tylko ich pieczywko zapobiega wrzodom żołądka, które niebawem mnie dopadną jeśli będę zaopatrywał się u konkurencji. Ów chleb kosztował trzy razy więcej, wyglądał nieapetycznie i smakował jak ten od konkurencji, ale po tygodniu od wylądowania na sklepowej półce. Może dlatego kosztował trzykrotnie więcej, bo jedzenie go zajmowało trzykrotnie więcej czasu? Każdy kęs tej cudowności rósł mi w ustach i zatykał przełyk. Był robiony na jakimś zakwasie, który jest rękojmią jakości, zdrowia i... niepotrzebnych kosztów przy zakupie. Jakoś, cholera, nie słyszałem, aby Francuzi padali jak muchy z powodu obżerania się pieczywem pszennym, a my dożywalibyśmy dwustu lat na zakwasie. Dziękuję owej ekologicznej pani z piekarni - nie kupię więcej jej wypieków. 
Mam niewiele kulinarnych fobii. Nie jadam tylko tego, czego nie uważam za jedzenie. Nie wepchnę także w siebie potraw, które na mnie patrzą z talerza albo mają konsystencje strawionego do połowy budyniu. Mam jeszcze czas na obiady wsysane przez słomkę, wolę gryźć.
Znalazłem dziś w lodówce jakieś cholerstwo pachnące octem a wyglądające jak zgniły śledź. Był to, ponoć, jakiś wymiatający smakiem bakłażan. To jedno z warzyw, których nie jadam, podobnie jest z cukinią. Wygląd ogórka, smak niczego, nie rozumiem zachwytu... 
Słuchałem audycji o przygotowywaniu ślimaków. Najpierw się je kilka tygodni głodzi, później wrzuca do jakichś trocin aby wyczyściły się ze śluzu. Opowiadający przyznał, że sam ślimak jest kompletnie bez kalorii i smaku, a ten nadają mu dopiero przyprawy. Tak sobie myślę... To po cholerę się męczyć? Może same przyprawy by wystarczyły? Podobnie jest z większością jedzenia z gatunku "frutti di mare". Zdumiewa mnie apetyt na takie potrawy...






Jedząc ośmiornicę bałbym się cały czas, że jej macki zalepią mi przełyk i zamordują w odwecie za próbę ich konsumpcji. Brrrr...
Czytającym mnie wegetarianom proponuję przestać mnie czytać, bo będę się do Was przychrzaniał i nic na to nie poradzę. Taka natura malkontenta. Ktoś mi kiedyś napisał żebym się nie podniecał, bo mam tylko kilkuset fanów. Jezusowi wystarczyło dwunastu. Amen 

  

niedziela, 12 października 2014

Secesja to jest to!

Fakt, że nie kręci mnie futbol, jest już ogólnie znany i nie widzę sensu go drążyć. Wielogodzinne wydzieranie się w jakimś Pubie: "Polska, Biało-Czerwoni!", przypomina mi pojenie się Colą w celu uzyskania sraczki. Omijam wielkim łukiem ludzi, którzy preferują ten rodzaj rozrywki. Poza tym... Każdy mecz, z udziałem Polaków, który oglądam, jest zazwyczaj ich sromotną klęską i mam wręcz wyrzuty sumienia, że to przeze mnie... Olałem wczorajsze spotkanie z Niemcami jak najbardziej świadomie i wybraliśmy się z żoną na festiwal światła. Niedoinformowanych śpieszę poinformować, że chodzi w nim o to, aby zachwycać się komputerowo wygenerowanym obrazem zmieniających się wizualizacji istniejących budynków. To całkiem efektowne i chwała twórcom, że to robią. Pokazanie architektury secesyjnej Piotrkowskiej jest warte zadanego sobie trudu i wypada ją umiejętnie podsuwać ludziom, którzy na co dzień nie zadzierają głów powyżej parteru. Rzecz ma się podobnie z "Nocą Muzeów", które świecą zwykle pustkami. Wczorajsza próba ukazania urody jednej z najważniejszych ulic w Polsce, była ze wszech miar udana. Może z wyjątkiem... dzikich tłumów, które, darmowe obcowanie ze sztuką potraktowali nad wyraz poważnie, zawalając Piotrkowską do granic przyzwoitości. Aż dziw bierze, że jej szerokość nie uległa zmianie! Perełką na torcie był koncert Urbaniaka. Niestety, podany w oparach dwutlenku węgla z tysięcy wydechów oglądających i setek zapachów perfum z szyj ufryzowanych dam - trudny do zniesienia. Szukając wytchnienia udaliśmy się do strefy restauracyjnej znanej jako Off Piotrkowska. Niestety, każdy dostępny tam taboret i krzesło ogrzewał już jakiś tyłek, aż wreszcie... Usłyszeliśmy dziwne brzmienia z knajpy o wdzięcznej nazwie "Mec Mu". Były tam trzy rodzaje piwa i Senegalczyk za kontuarem. A może nie był to Senegalczyk? Afryka mi to wybaczy. Zaś owe dźwięki wydawał z pewnością Senegalczyk Mamadu z gitarą. Towarzyszyło mu dwoje Polaków wystukujących performerskie rytmy na dziwacznych garnuszkach z muszelkami i dzwoneczkach afrykańskich owiec. Puściłbym Wam próbkę ich muzyki, ale nie umiem jej wgrać. Ów afrykański rastafarianin z czarującym uśmiechem, siwą brodą i wagą oscylującą wokół marzących o podobnej wadze kobiet, wydawał z siebie dźwięki przypominające mi język francuski połączony z wyciem rodzącej pod wodą słonicy. Sądzę, że było to suahili, a może jednak rodząca słonica? Tak czy owak biłem mu brawo nawet gdyby okazało się, że w każdym słowie mnie obrażał. I jak to pisał Kurt Vonnegut: trio to wyglądało tak:




Cholernie podobał mi się ich występ! 
Zwiedzając różniste kraje wiemy, że należy jadać w knajpach, w których stołują się autochtoni. To gwarancja jakości. U nas jest inaczej. Preferujemy żarcie z niezrozumiałymi opisami, najlepiej w dziwacznych językach czując się dowartościowani, że oto, w krainie schabowego z mizerią, uraczymy się czymś wykwintnym rodem z Tunezji czy Zimbabwe. Mamy głęboko w dupie pomidorową z ryżem i naleśniki z grzybami. Czemu, jestem niemal pewien, że żaden Florentyńczyk nie przyszedłby do polskiej knajpy powstałej na Piazza San Giovanni na bigos i mielonego? 
I tu muszę opowiedzieć pewną historię. 
Bodajże w roku 1976 postała w Łodzi pierwsza pizzeria Papa Lolo. Nowość. Na pizzę czekało się w kolejkach wychodzących na zewnątrz. Byłem tam częstym gościem. Któregoś razu wszedł do niej pewien wygłodniały rolnik z pytaniem co może zjeść... Pizzę... Zamarł. Jego małorolne zwoje mózgowe zostały przeładowane. Pizza? Co to do diaska? Kojarzy się jakoś erotycznie więc pyta: A jaki bigos jest? 
Papa Lolo się zejszczał w najnowszą linię marszczonych jeans baggy boyfriend biodrówek w kolorze wiśni. Tyle razy chrzanię moim braku poszanowania dla tego, co szumnie nazywamy polskością... Ja o tym tylko chrzanię. Ale my przecież wcale nie chcemy w Polsce czuć się Polakami. Chcemy zatruwać nasze wątroby jakimś importowanym świństwem od MacDonalda i żłopać Colę patrząc jak nasze najukochańsze kobiety obrastają w amerykański tłuszcz! Wszak kochanego ciałka nigdy dosyć! O sole mio! 
Już wolę wyciućkany maniok z sałatką z jąder wielbłąda.


czwartek, 9 października 2014

Miód i Wanilia

Zdecydowanie zapuściłem się w pisaniu bloga. Wiem. Ale mam usprawiedliwienie od mamy. Bolał mnie paluszek i nie mogłem stukać w klawiaturę. No i jutro przyjeżdża do Łodzi Prezydent RP, który będzie biesiadował w "Anatewce", a ta wymagała pilnego remontu.
Nie ma to jak niedzielna noc pod kuchennym sufitem!
Dość narzekań!
Jedzenie podają tam całkiem smaczne. Trochę  rozśmieszył mnie w żydowskim menu "tatar", ale się nie czepiam, bo lepszy niż niejeden domowy.
Tak na marginesie...
Dodają do tatara trochę wody mineralnej... Nie żeby z oszczędności! Słowo daję: poprawia smak! Muszę kiedyś spróbować. Póki co, spłodziłem właśnie garnek zupy ogórkowej i mam spokój z obiadami na dwa dni. To jedyna zupka, do której polecam kromkę świeżego chlebka z masłem.
Jeżeli nie jedliście mojej ogórkowej to płaczcie! Michelin dałby mi od razu osiem gwiazdek. Patrząc jednak na pracę kucharzy i to, w jakich warunkach przychodzi im spędzać trzysta godzin w miesiącu, mam spore obawy czy aby na pewno moją pasją jest gotowanie za pieniądze. W końcu Van Gogh też malował dla siebie. Niestety, obrazami nie oszuka się żołądka, przyprawiając je nawet własnymi uszami.
Wracając do żydowskiej kuchni...
Nie jestem smakoszem dań podawanych na słodko. Mięso z cukrem, suszonymi owocami, miodem i wanilią, mąci mój układ trawienny. Nie czuję tego, przykro mi. Żyjemy w czasach lodówek i zamrażarek. Nie ma powodów konserwowania mięsa cukrem. To jakieś atawizmy. Widząc na talerzu kawał steku nie chcę czuć miodu. Wolę go w herbacie z cytryną.
Mam kolegę, który do śniadania zjada kanapki przegryzając je mandarynką. Pytałem czy mu to nie przeszkadza? Nie, w końcu często popijamy kanapki jakimś sokiem... Niby racja, ale to taka różnica jak między rajtuzami a pończochami. Niby służą do tego samego... Zgadnijcie które wolę... Kucharzenie i smaki są całkowicie indywidualną sprawą i nie chcę w to ingerować.
Mam pracownika, który mieni się być prawicowcem. W zasadzie codziennie ten termin oznacza coś innego, ale, trzeba przyznać, że podstawy są zawsze jednakowe.
Mówię mu, a szalenie śmieszy mnie wprowadzanie go w stan prawicowego wzwodu, Mickiewicz, a on zaraz na to: Największa tajemnica Polski - to Żyd! Hitler to komunista, Pol Pot skończył paryską Sorbonę, a ogólnie wiadomo, że to wylęgarnia socjalistów. O jakimś Kuroniu czy Michniku nawet nie wspomnę. O lubi mieć sprawy postawione jasno. Każdy Żyd powinien mieć wytatuowany na czole napis: Jestem Żydem! Bo on musi wiedzieć z kim ma do czynienia! Zwyczajnie musi! Tak, jakby każdy Żyd, będąc przejazdem w Łodzi, miał obowiązek meldowania się pod jego domem i manifestacji swojej narodowości dla jego potrzeb, bo on musi wiedzieć z kim ma do czynienia. Nie pomyśli jednakże o tym, czy ów Żyd czuje się w obowiązku odwiedzania domów i mieszkań jakiegoś zidiociałego prawicowca jedynie po to, aby tłumaczyć każdemu, nieznanemu sobie osobnikowi od gładzenia ścian, że jest Żydem.
Nasze narodowe obsesje, jako żywo, przypominają mi kuchnię w Anatewce.
W zasadzie to jesteśmy knajpą dla smakoszy rytualnych ubojów i koszernego żarcia, ale zrobimy wieprzowego tatara i ugotujemy bigos z golonką na Bar Micwę!
Ok.
Ale bez miodu, na Boga, i wanilii!

niedziela, 5 października 2014

Impreza...

Jakoś ze dwadzieścia lat temu stałem się właścicielem auta Mazda 626. Pełen wypas. Kochałem to auto, nie psuło się, było śliczne i komfortowe. I duże, jak lubię. Przemierzyłem nim kilkadziesiąt tysięcy kilometrów i nigdy nie zajrzałem pod maskę. Po jego zakupie, na kredyt zresztą, opiliśmy je w nieistniejącej już chińskiej knajpie. Być może dlatego dlatego nigdy mnie nie zawiodło... Po nim przesiadłem się do Volvo, którego zakup również uświetniła jakaś knajpiana feta. Dziesięć lat bezawaryjnej jazdy... I jak tu nie wierzyć w zbawczą moc alkoholu na bezawaryjność? Jestem niemal pewien, że moja dzisiejsza parapetówa zaskarbi w świecie, w który nie wierzę, jakieś fluidy, pozwalające nam przemieszkać ileś następnych lat bez awarii i nieoczekiwanych stresów.
Imprezka była udana, część gości wyszła tanecznym krokiem, reszta równo, ale z uśmiechem na ustach. Prawidłowo. Mnie samemu kręci się lekko w głowie i nie wiem czy wymyślę dziś coś mądrego. Darujcie mi. 160 wpisów i jedno potknięcie to i tak niezła średnia. Była jedna sałatka z pora, druga z piersi kurczaka, tatar, kilka standardów i risotto z kurkami. Jakaś wódka i kilka gatunków win. Wynik? Nie mam siły pisać. O myśleniu nawet nie wspomnę. Jutro niedziela, a ja muszę od rana do pracy. Spadam więc najkrótszą do wyrka.
Dobranoc :)