poniedziałek, 29 grudnia 2014

Jeszcze mamy szanse...

Intrygowało mnie zawsze to, że skoro świąteczne jedzenie jest takie wspaniałe, dlaczego nie zajadamy się nim na co dzień? Że niby za długo trwa przyrządzanie? Bzdura! Grzybową gotuje się tak samo długo jak ogórkową. A gdyby tak wszystko odwrócić... Postawić na wigilijnym stole pizzę, której nie spożywamy okrągły rok czekając z utęsknieniem na kawał przypalonego ciasta z resztkami salami i cebulą upapraną rozciapcianym serem na melasie z pomidorów? Na drugie danie można by wsunąć skrzydełka z KFC, na wspomnienie których ślinimy się cały roczek, a odmawiamy ich sobie owych rarytasów w imię jakiejś, mniej lub bardziej, idiotycznej tradycji. W ramach zupy zaproponowałbym coś z gatunku Xing Cing Ping po 96 groszy paczka. Jeszcze frytki i Cola, a na deser lizaki. To przerażające menu, ale wielu z nas przedkłada owe "potrawy" nad jedzenie z klasą. Kupujesz wypasioną gablotę, kombinezon narciarski, gogle i ślipiasz się w sześćdziesięcio calowy ekran zlizując z brody chińską zupkę. A fuj! A w tv rarytasy z tej samej półki... "Trudne Sprawy" i "D jak dupa"... Czy jakoś tak... wylewają się z ekranu tworząc deser, który dla jednych jest życiową pasją, dla innych powodem do zaśnięcia, a kolejni oglądają ten szajs bo tak jest trendy. Co pewien czas pakuje mi się w oczy jakiś osobnik z gatunku "Gwiazda". Zawsze pytam żony gdzie ona świeci. W "Na Wspólnej". Koniec pytań. Czasem przechodzę swoją ulicą mijając jedno okno na parterze, w którym, o każdej porze dnia i nocy, pobłyskuje ekran niewielkiego telewizora z programem TVP Seriale. Jak nudne trzeba mieć życie żeby się wyłącznie tym interesować...
Dość zrzędzenia!
Zbliża się rok 2015. Znów mamy okazję się odrobinę odchamić opychając się krewetkami i popijając szampanem w rytm przebojów Kajah i tej... takiej jednej od włączania niskich cen. Bo ona chyba śpiewa? Mama mi mówiła. Co by nie robiła... jest jak chińska zupka po wigilijnej kolacji.
Jako zidiociały dinozaur wolę jednak zachrypniętego ś.p. Cockera do odsmażonego karpia. Może być 25 cali.
A gdyby mi się nie chciało w tym roku już niczego napisać...

 


Bawcie się i nie brudźcie krawatów ani sukienek, chyba że podczas jakiegoś efektownego szpagatu na wyślizganym parkiecie.

sobota, 27 grudnia 2014

I jak tu nie świętować...

Bardzo lubię grudniowe święta! Jestem zawsze podekscytowany zakupami, ubieraniem choinki, zapachem suszonych grzybów w kuchni, lepieniem pierogów i mordowaniem karpi. Cały przedświąteczny galimatias zawsze się w końcu przekłada na najładniej wyglądający stół, najsmaczniejsze potrawy i najlepsze prezenty. Czasem także spadnie śnieg i w mieście robi się cisza. Każdy to wie, a mnie się nie chce Was zanudzać. Dziś będzie o jedzeniu.
Taki, dajmy na to karp, który nie jest specjalnie wykwintną rybą i w ciągu roku mało kogo interesuje... no, może prócz wędkarzy, w święta robi się drugim, po kolędach, których nie umiemy albo wstydzimy się śpiewać, problemem Polaków. Jedni, że za drogi, drudzy, że za mało, trzeci, że zabijamy. Zabijamy, bo jemy. Mamy go jeść na surowo? A może przerzucić się na komary, muchy albo glisty? A co będą jeść karpie? Może nas? Problemy brodaczy w sandałach są oczywistym nonsensem. Zaraz przypierniczą się do niedźwiedzi, że wyjadają płynące na tarło łososie.
Niedźwiedź polujący na łososia wygląda tak:




Zameldujcie, panowie ekologowie, niedźwiedziowi problem. Grzeczny misio tylko się uśmiechnie i zrobi jakoś tak:



Jeśli ekologowie nie czują się ostatnim ogniwem w łańcuchu pokarmowym to niech płyną na morze Sargassowe jako pokarm. Może i tam znajdzie się jakiś wykształcony grizzly i opublikuje protest przeciwko wyżeraniu podłysiałych grinpisowców w "Dzienniku Karaibów". 
Dobra, ryby załatwiłem.
Cała wigilijna uczta to wielki problem. Szczególnie dla żołądków. Zwykle wszyscy biesiadowicze zaczynają od opowieści jak to głodowali cały dzionek. Ja tego nie mówię, bo podżeram zwykle jakieś kiełbasy, szynki i popijam piwem. Efekt jest prosty... Zjem trochę i kicha wysiada. Ale czym się tu przejmować skoro pierogi najlepiej smakują na drugi dzień? Tak czy owak myśl o kolejnych dwóch dniach przy stole, w wigilijny wieczór, zwykle napawa mnie lękiem. Spoko, zawsze jakoś daję sobie radę, bo mózg co innego, a żołądek ma swoje racje. I tak oto, prostym sposobem, dotarłem świątecznego do obiadu, bo na śniadanie przełykam dwa łyki herbaty i gryza karpia. 
A w tym roku wymyśliliśmy sobie gęś.
Gęś wygląda tak:



Ma śliczne piórka i syczy. Zawsze się bałem gęsi łażących po wiejskich drogach i dlatego wolę ją w takiej postaci:



Ze szczególnym uwzględnieniem mojego stołu. To smaczna potrawa, ale chyba lekko przereklamowana. Mnie nie powaliła choć zjadłem ze smakiem. 
Drugiego Dnia Świąt, a według tradycji jest to dzień, w którym można jedynie odpoczywać i świętować, nasze żołądki są już tak rozepchane, że żadna ilość jadła nie jest nam straszna i atakujemy stół jak niedźwiedzie łososia. To miłe, szczególnie w tym roku, bo święta wypadły przed przecież łikendem i możemy do poniedziałku wcinać tylko pistacje... Czego Wszystkim życzy przejedzony Darek.

niedziela, 14 grudnia 2014

Pudliszki-Modliszki

Ostatniej nocy wyśniłem, hmmm... w zasadzie... scenariusz krwistego kryminału z gatunku Pulp Fiction. Wiecie... dziury w czołach po celnych strzalałach, jakieś wypływające bebechy, zgraje bandziorów próbujących mnie zlikwidować cholera wie za co, no i oczywiście mój strach, bo jakoś tak się składa, że nie mam filmowego temperamentu Chucka Norrisa. Już bardziej któregoś z Muppetów.
Nie pamiętam zbyt wiele, ale kilka scen pozostało...
W moich debilnych snach wszystko jest zwykle większe. Mieszkania mają komnaty rodem z Wilanowa i jest ich nieogarnięta ilość, przemieszczam się po nich metodą teleportacji spotykając na swojej drodze same dziwolągi. Właśnie będąc w grupie czwórki takich szajbusów, natknęliśmy się na kilku specjalistów od mokrej roboty, którzy posłali moich towarzyszy do lepszego świata celnym strzałem w czaszkę. Przysypany górką trupów - przeżyłem. I wstąpił we mnie Chuck Norris! Długo by pisać! Porozrzucałem gości po kątach, jednego upaprałem na brązowo w kiblu i zostawiłem. I spotkałem spokojnie siedzącego na parkowej ławeczce znanego mordercę na zlecenie. Pochwalił mnie za dobrze wykonaną pracę. Dumny jak paw poprosiłem go o papierosa. Niestety kończył palić ostatniego, a nie ma przecież nic przyjemniejszego jak walnąć sobie macha po dobrze wykonanej pracy. Brakowało mi fajki, cholernie, ale też jeszcze czegoś...
I ten brak stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
Nie męczcie się z tłumaczeniem mojej opowieści. Freud oskarżyłby mnie pewnie o kompleks Edypa, bo jemu wszystko kojarzyło się z dupą. Sennik teścia wybrałby jakąś wersję niespodziewanego wyjazdu do zachorzałej ciotki w Kutnie, do której, jeśli zdążę, to jedynie na pogrzeb. Znawcy Tarota zażądaliby
najpierw 8,99 za minutę, a chiromacie nie podaję ręki ze względów estetyczno-intelektualnych. Dlaczego? Bo wszystkiemu jest winny gulasz w słoiku marki: Pudliszki i garmażernia produkująca kopytka o smaku jogurtu i coś, co określa mianem sałatki z czerwonych buraczków. Tak skonstruowany obiad na szybko rozszarpał bowiem moje kichy w środku nocy i zgadnijcie czego mi tak bardzo brakowało...



To nie jest fotka mojego sobotniego obiadu!

czwartek, 11 grudnia 2014

Panta rhei

Z pisaniem bloga jest trochę tak, jak z kapelami z lat siedemdziesiątych - nigdy nie wiedzą kiedy przestać grać. Takie Led Zeppelin albo Deep Purple, mimo że członkowie tych zespołów wymierają już naturalną śmiercią, wciąż poszukują jakichś dolców na dokarmianie prawnuków. Takie odcinanie kuponów od niegdysiejszej sławy ma rację bytu tylko w sytuacji, kiedy naćpani młodzieńcy, gibający się wówczas w rytm "Smoke on  the water", nie jeszcze są porażeni ostatnim stadium Alzheimera, a na jedzenie mówią: pciapcia. Wymieranie pokoleń jest zatem konieczne, bo wraz z nim buduje się to, co powinno - świeżość. Rozumiem to. Nie znaczy żebym się z tym zgadzał. To smutne przejść do lamusa historii będąc niegdyś na piedestale. Nie piszę oczywiście o sobie. Ludziom pokroju Hendrixa trudno byłoby się dziś pogodzić z byciem siedemdziesięciolatkiem. Oni powinni umierać młodo, bo wówczas dłużej są doceniani. Albo taki Jim Morrison... Dziś miałby lat 71. Kpina! Która panienka poleciałaby na takiego pryka? Kiedyś sikały na jego widok. Wyłysiałby pewnie, a każda część jego doskonałej buźki upodobniłaby się do angielskiego buldoga. A fe!
Nie chciałbym żyć 27 lat, jak on... Mój syn jest dziś ledwie o dwa lata młodszy i nie wyobrażam sobie... Brrrr... Dlatego lepiej, że nie jest gwiazdą rocka.
Szczęście, że nie dotyczy to wszystkich. Tylko zazdrościć członkom zespołu Rolling Stones. Stare, łyse, siwe, powyginane reumatyzmem, ale ikra jak u samicy jesiotra. To świetnie, że świat jest skonstruowany tak idiotycznie. I każdy znajdzie swoje miejsce do zabawy.






niedziela, 7 grudnia 2014

Bez tytułu

O ile dobrze pamiętam, mamy dziś siódmy dzień grudnia, a wczoraj były Mikołajki. Nie jestem ostatnio zbyt mocny w kalendarzu i trudno mi się w nim połapać. Dawniej święta to było coś, na co się wyczekiwało cały rok, była szynka i baleron, była zupa grzybowa i pierogi. Dziś na szynkę w sklepach właściwie już nawet nie patrzę, pierogi zawalają półki w każdym spożywczym, a ich jogurtowy smak jest beznadziejny. Dlatego ich nie kupuję. Jestem zdania, że lepiej zbałamucić jeden dzień w roku na zrobienie czegoś smacznego, niż zajadać się czymś, co jedynie przypomina jedzenie. A ja szalenie lubię robić i jeść pierogi. I bez mrugnięcia okiem naprężam kręgosłup przed Wigilią, by właśnie raz w roku zjeść pachnące staropolszczyzną jedzenie. Nie, żebym był jakimś maniakiem Bożego Narodzenia, nie wierzę w żadnego Boga, lubię za to połyskującą światełkami choinkę i śnieg za oknem. Lubię sannę i lepienie bałwana, lubię kiedy mi wówczas marzną ręce i kocham dawać prezenty. Dostawać też. Kończące rok święta są także okazją do zrobienia własnego rachunku sumienia. Mam gdzieś, że za każdym razem zmienia się przy tym ilość lat już przeżytych. Może jakaś liczba z dziewiątką na przodzie zrobi na mnie kiedyś wrażenie, ale wątpię, bo nigdy nie byłem orłem z matmy. Przynudzam, wiem.
Zastanawiam się właśnie, co kończący się rok przyniósł dobrego? Mnie...
Od kilku lat nie mogę skończyć rozpoczętej powieści. Dołuje mnie to trochę, bo włożyłem w nią dużo pracy. Niestety, jej koniec umyka mi jakoś, brakuje pomysłu, czasu i inteligencji. Zabijam umysłową niesprawność pisząc bloga. Ten wpis jest chyba sto osiemdziesiątym w tym roku. I tu powinienem być dumny, bo sądząc po ilości czytających nie przeszkadza Wam marnowanie czasu na moje wypociny. Z liczników wynika, że prawie czterdzieści jeden tysięcy razy ktoś zadał sobie trud czytania "Tęsknot Prostaka". Najbardziej zdumiewa mnie fakt, że nawet w Kazachstanie i Finlandii bywają tacy desperaci. Dzięki serdeczne!
A teraz będzie najgorsze...
Może czas już z tym skończyć, bo to tak jak z pierogami, lepiej rzadziej a smaczniej.
Pomyślę...

sobota, 6 grudnia 2014

Technologie różne...

Jestem absolutnym entuzjastą nowych technologii. Jeszcze niedawno mogliśmy jedynie pomarzyć o bezpośredniej rozmowie z drugim końcem świata, a jeżeli już nam się to udało, cenę za to opłakiwaliśmy rzewnymi łzami. Dziś otwieramy Skypa i gadamy do bólu, za friko, z każdym murzynem w Botswanie, Eskimosem w w igloo, synem w Anglii i kochanką na wyspach Bergamutach. Ja w zasadzie to mam tylko do wyboru syna w Anglii, albo syna w Anglii. Wystarczy. Ze względu na rozmiar monitora, jego buźka jest w skali 1:1, głos dociera z niezauważalnym opóźnieniem, czuję się więc jakby siedział w pokoju i gadał bez pośrednictwa elektroniki. Idea takiej komunikacji to szał dzisiejszych czasów. Wspaniałe osiągnięcie! I cóż z tego, że nie widzimy się przez cały dzień? Mieszkając razem jest przecież tak samo. Mało tego... Taki przekaz powoduje mniej spięć i wiele rozmów jest zwyczajnie przyjemniejsza. Podobnie ma się sprawa z telefonami. Nie pojmuję dlaczego codzienna gadka z żonusią przez gsm owocuje sensowną wymianą informacji, a face to face zwykle zaczyna się kłótnią...
Na tym tle zaczynam rozumieć ideę pisania listów. Miłosne zaklęcia, czytane w blasku drżącego promyka świeczki, o wiele mocniej drażniły zmysły niż  dzisiejsze farmazony z hamburgerem w zębach i odbijającą się colą z przepony. I wyobraźnia działa wówczas inaczej. Miała czas rozpełznąć się po organizmie, sfermentować, czasem nawet wydać jakiś owoc... Osobiste spotkanie było tylko ich dopełnieniem.
Dziś brzmiało by to jakoś tak...
- Ach, Gosieńko Ty moja ukochana, cóż mam dziś kupić na obiad? (Zakładamy, że poczta działa z prędkością światła).
- Ach Ty Mój mężusiu najmilejszy, będzie rosół. Kury rankiem łaziły jeszcze stadnie po obejściu, ukręć więc łeb jakiejś i wrzuć do garnka, wyrwij kilka marchewek i seler, które to za stodołą rosną, wrzuć do garnka i gotuj. Jak przyjdę to wszystko posolę. Zmiel jeszcze mąki dobrej z kurzym jądrem a wodą, ciasta zagnieć w cienkie plasterki krojąc i do wrzątku wepchnij. Jak przyjdę, to posolę. I niech cię Bóg ma w swojej opiece jak nie upieczesz chleba, bo głodna do dom wracam niedługo. Mój Ci On! Znaczy Ty.
- Duszko Ty Moja! Uwijam się, a i wodę z solą zagotuję abyś wymęczone stopki, siedzeniem w tramwaju, wymoczyć mogła.
- Jadę rowerem. Amen
No i właśnie dlatego jestem entuzjastą technologii wieku dwudziestego pierwszego.







piątek, 5 grudnia 2014

Miodzio...

Czy nie uważacie, że piątkowy wieczór, przed wolną sobotą, to najprzyjemniejsze godziny całego tygodnia? Świadomość, że można dwa razy zasnąć bez stresu porannego wstawania, przynajmniej na mnie, działa niezwykle kojąco. Nawet piątkowe korki znoszę jakoś lepiej. Dziś na tyle dobrze, że zapomniałem kupić papieru toaletowego... Wiecie jak to jest z tym papierem. Siadasz na klopie i dramat. Parafrazując Kanta... Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie, a papieru niet... I na cóż tu filozofować, trza teraz kombinować. Na zwarciu. Najbliżej do Biedronki.
Co trzeba zrobić po wejściu do nieznanego nam kibla? Sprawdzić czy jest papier! W domu to pikuś, coś się wymyśli.
Ale smakowicie zacząłem...
Wypad po papier zaowocował kupnem flaszki miodu pitnego. Zagłoba nie powiedziałby o nim: Dobry, odstały...
Zawsze zastanawiało mnie jedno...
W końcu nie tak dawno sprowadzono do Europy herbatę i kawę. Coca Cola i Sprite to także nowoczesne wynalazki. O innych  chemikaliach nie wspomnę. Cóż więc pito? Wodę i alkohol otóż! A że wodą szlachcic się zwyczajnie brzydził, to co mu zostawało? Kobyle mleko? A fuj! Mam wrażenie, że ówczesna szlachta to alkoholicy z przymusu.
Wyobraźcie sobie...
Od rana wytrząsasz w siodle kichy, przemierzyłeś czterdzieści kilometrów i zbliża się wieczór. Upragniona gospoda tuż za polaną. No przecież nic, tylko dwa kilo dziczyzny i piwo w karczmie "Pod Bocianim Gniazdem" u pejsiastego właściciela! I obrok dla konia. W ramach rozrywki można pomachać szabelką przed nosem innego szlachciury kalecząc go lekko, albo przycinając wąsiska. Tolerancja na ból była wówczas całkiem inna, a wypływające kiszki upychało się na pas i drałowało do domu.
Najstarszy znany mi browar w Polsce to "Warka", która chwali się rocznikiem 1476. Wiem, że podawano ją na krakowskim rynku, w nieistniejącym dziś już ratuszu, w połowie szesnastego wieku. Zapewne Zygmunt Stary delektował się już tym wyrobem. Pamiętajmy o tym otwierając butelkę.
Podobnie ma się sprawa miodów. To nasz narodowy skarb. Każdy szlachcic miał pasiekę i suto zaopatrzoną piwniczkę. Oj popróbowałbym ichnich wyrobów! Takich odstałych, bo ten z Biedronki to popierdółka. Ale jeszcze się napiję :) Żałujcie szlachciury, że za waszych czasów nie dotarły cytryny, bo miodzio plus cytrynka równa się miodzio. Byle z umiarem!




środa, 3 grudnia 2014

Dziewiąta fala.

Zwykle wracam do domu w totalnym korku. Kretyni, którzy ustawiają światła na ulicach poprzecznych do Piotrkowskiej, powinni zostać po nich przeciągnięci kilka razy za autem. W obie strony. Bo jak to może być, że Piotrkowska, sprowadzona w zasadzie do deptaku, ma zielone światło dwie minuty, a zakorkowana Jaracza 20 sekund? Kilometry aut wściekłych, powracających do domów kierowców, miota przekleństwa i wpycha się z pasa na pas w nadziei oszukania korka, a to tylko wkurza tych grzeczniejszych, którzy zaczynają robić to samo. W efekcie tworzy się nie do opisania burdel. Wszystko to na tle uśmiechniętej Pani Prezydent Łodzi dyskretnie szczerzącej się z bilbordów porozwieszanych na każdym rogu. Gratulacje, Droga Pani. Prosimy o więcej!
Spalając bezproduktywnie paliwo słucham radia. Tam przynajmniej panuje luzik. Świat równoległy, a każdy, udzielający wywiadu dupek, jest ministrem, premierem albo przewodniczącym. Rzesz, w mordę! Jedyny kraj nadający tytuły dośmiertnie. I każdy z nich jest tym jedynym najmądrzejszym. Jak to mówił ktoś w "Krzyżakach": Krynica Mądrości! Dziś pewien kryniczanin właśnie, oczywiście z odpowiednim tytułem, zachwalał firmę Amazon, która wpełzła na polski rynek oferując tysiące miejsc pracy dla niewykwalifikowanych prostaków marzących o dwunastu złotych na godzinę.
Policzmy to szybko.
Dziesięć godzin dziennie razy 22 dni. 2640 na rękę. Pięćset funtów. Angol by się postrzelił ze szczęścia. Amerykanin by schudł do 150 kilo i umarł z głodu, a śmiech Szwajcara przewróciłby Alpy. U nas trzeba klęczeć, bo oto zjawia się amerykański dobrodziej przewracający statystyki bezrobocia. I cóż z tego, że wózek w magazynie należy pchać z prędkością 4 km/h, jest się monitorowanym co 33 sekundy, a czas pierdnięcia odliczany jest od stawki. I nic to, że ludzie wytrzymują tam miesiąc. Statystyka!
Panowie Premierzy i tysiące ministrów! Wygładzacie zmarszczki na swoich dupach w pięćdziesiątej spółce jakiegoś tam skarbu za drobne sto tysięcy. Może Amazon Was uleczy jak w końcu wpadniecie w kryzys.
Tak sobie pitolę, bo wiem, że Wam to nie grozi. W końcu nie po to zostaje się ministrem...



To Ajwazowski, rosyjski malarz marynista, a obraz nosi tytuł: Dziewiąta Fala. Ma przeszło trzy metry na dwa i robi niezwykłe wrażenie. Geniusz! Próbowałem to namalować, ale nie nie ta liga.