sobota, 31 stycznia 2015

Leńcie się ile wlezie!

Tak sobie myślę... wiem, że to oznaka demencji, bo dziś myślenie nie w modzie, że marnujemy przynależny nam czas. Marnujemy go nagminnie i przy każdej okazji, tratujemy ogromną część doby na nic niewarte czynności. Weźmy taką kawusię... Rytuał... Parzenie, ciasteczko, rozmówki, mniam, mniam.
"Mumio" zrobił z tego ponadczasowy skecz.
Z herbatką jest podobnie, ale w tym przodują Angole.
Ciągle nie wiem, czy picie tych napojów spowodowane jest pragnieniem, czy raczej jakimś rodzajem celebry, w której kawa i herbata odgrywają raczej trzeciorzędne role, a najważniejszy jest sam akt. Ale to pikuś, niech se piją skoro lubią.
Weźmy taką kobietę...
Ano naszło ją na przejrzenie starych ciuchów...
Każdy cfeterek czy bluzka jest jak otwarta księga, którą należy przewertować szew po szwie, oczko po oczku, zgłębić tajniki guzików i ściągacza, rozciągnąć, złożyć, wygładzić, wstrząsnąć i znów poskładać tylko po to, aby położyć na półce na kolejnych dziesięć lat. Od samego opisywania tych czynności zasypiam. Moje ADHD nie pozwala mi na leżenie bez ruchu dłużej niż dwadzieścia sekund (chyba, że śpię...), ale ponoć i wówczas kręcę się po łóżku jak nadepnięta dżdżownica. Być może to są właśnie powody, dla których nie pijam kawy i herbaty... Ale raczej dlatego że:
- nie wyczuwam w nich niczego dobrego.
- jeśli chce mi się pić to odkręcam butelkę, przechylam i po trzech sekundach jestem nażłopany jak wielbłąd w oazie.
- nie lubię celebry i kompletnie jej nie rozumiem.
- po co?
To tylko płyn, który i tak skończy w oczyszczalni ścieków.
Zmarnowałem dziś trzynaście godzin na pracę, powiedzmy, że z dwugodzinną przerwą na obiad, teraz marnuję Wasz czas na czytanie pierdół, które wypisuję, ale... jak to mówił Tewie Mleczarz... Z drugiej strony... To, skoro życie składa się z totalnego marnowania czasu na życie, to marnujmy go w ilościach totalnych. Byle mieć z tego radość!
Idę zmarnować jakiś czas przed telewizorem zanim padnę tu z nudów. Byle w objęcia Morfeusza, bo kocham marnować czas na spanie.



Swoją drogą to ciekawe, który z nich będzie miał więcej do opowiadania swoim wnukom...

niedziela, 25 stycznia 2015

Transwestyci są wśród nas

Czasami się mylę, przyznaję. Ogłaszałem koniec zim w Polsce, a tu, jakby na złość, jedna przylazła. Padało od wczorajszego popołudnia nieprzerwanie ze dwadzieścia godzin. Odnotowano ten fakt na każdym księżycu Jowisza, ukazały się wiadomości w porannym wydaniu "Głosu Plutona" i tylko w Łodzi, zdumieni tym faktem obsługiwacze śnieżnych pługów, przecierali w zdumieniu oczka. Startując rano do pracy (wiem, że dziś niedziela...), spotkałem nawet panią Gospodarz Domu, leciwą damę z opadniętą dolną wargą, która widać czyta dziennik Plutonian, i przeleciała lemieszem kawał trotuaru zaznaczając tym samym różnicę pomiędzy nim a jezdnią. Jakiś namiętny kierowca wyskoczył sporo przede mną z łopatą atakując wściekle zaspy otaczające jego bolid marki Szkoda i wrócił spać. Nawet konsternacja spacerujących psów z właścicielami była aż nadto widoczna. Biedaki nie wiedziały gdzie postawić poranną kupę i latały... hmmm... jak ze sraczką... w nadziei odróżnienia niebezpiecznej jezdni od spoko-ziomalskiego chodnika, na którym nie grozi im nic prócz mojej zemsty za upapranie buta w przetrawionym Chappi.
Drzwi w aucie oczywiście pozamarzały, pod pracą nie było wolnego miejsca, bo każdy rozsądnie myślący człowiek w taki poranek zalega w koju obściskując żonkę i olewając debili olewających swoją pracę.
Ale widziałem kolesia, nie do wiary...
Słuchajcie!
Na balkonie pierwszego piętra wieżowca stoi niestary ptyś w bluzie z kapturem na łysej głowie i pali fajkę. Spod bluzy wystaje mu żółta spódnica do kolan, szare rajtuzy i czarne szpilki... Myślałem, że pieprzy mi się w oczach...
Żeby zapalić - rozumiem, wyjść z papierosem na balkon - niech będzie, ale w szpilkach o 9 rano!? Facet!?
I dlaczego ta spódnica była tak wściekle żółta? Transwestyta - daltonista? Pewnie założył też niebieskie stringi i upchnął wacka między pośladki, ale czad! W dni robocze jest zapewne przedstawicielem handlowym sprzedającym łożyska kulkowe na Śląsku. Życie takiego gościa z pewnością nie należy do łatwych, bo trudno się nie nabijać z podobnych dziwolągów. Jednak ten, to jeszcze nic takiego...
Jest w PiS pan Mastalerek. Posłuchajcie kiedyś tego idioty! Przyćmiewa każdego transa na planecie. Człowieczek nie umiejący wymówić jednego zdania od siebie, bez zasad i krzty honoru, zachrypnięta tuba Dudy i wykręcająca mi kichy potwarz człowieka o zdolnościach kuchennego stołka. Intelektualny kataklizm.
Już samo nazwisko... Taki prawie masztalerz... Wybierający kupy robol spod wypiętych tyłem do wyjścia w boksach ogierów. Prawie...
Nie znam Cię, Panie Duda, ale wyślij Pan tego pajaca do zakopywania trupów na wyspie św. Heleny, bo szansa, że wypiorą Cię na prezydenta, z takim pomagierem, równa jest mojej szansie na ponowne zobaczenie żółtej spódnicy na dupie łysego faceta z papierosem na balkonie wieżowca na pierwszym piętrze.
I na koniec...
Serdeczne pozdrowienia dla moich nowych czytelniczek :)


czwartek, 22 stycznia 2015

Melancholia

Co to za gówniana pogoda!!! Parę metrów z auta do domu, a wszedłem trzęsąc się jak w delirce. Trochę mi przeszło, bo zjadłem chińską zupkę curry za coś ok. złotówki od dania. Dziś więcej nie przełknę. Czasem należy się sprostytuować, także kulinarnie. Chodzą za mną flaczki. Takie prawdziwe.
Dawno temu, będąc na weselu w Pruszczu Gdańskim jadłem najlepsze flaki w życiu.
Czujecie to...
Poweselny kac, ciało przy ciele splecione gdzieś między podłogą a łóżkiem i nagle do nozdrzy dociera zapach odgrzewanych flaków w garnku wielkości Kanady. Samo gęste; właściwie drugie danie, a do tego lufa bimbru. Aż się pośliniłem od wspomnień. To dopiero rozgrzewa i stawia na nogi.
Oj...
W tym Pruszczu byłem na trzech weselach i na każdym zdarzyło się coś, co pamiętam do dziś. Był tam pewien kelner, który co godzina przychodził coraz bardziej pijany i coraz grzeczniejszy. Miał na imię Romuald, które to imię kojarzy mi się już tylko z pijanym kelnerem; i był wędzony łosoś... Wątpię aby ktoś jadł coś bardziej smacznego. Serwowali go w kawałkach wielkości paczki papierosów i przez całe wesele zażerałem się nim jak w amoku. Piękne czasy. Dziś pan młody nie żyje, rodzina rozleciała się po świecie w niezgodzie, ale smak łososia zostanie mi do końca życia. Te skrawki sprzedawane w marketach nawet się do tamtego nie umywają. Sprzedają wprawdzie na rynku opodal coś, co nazywają "końcówki ogonka z łososia", ale to jedynie echo pruszczowskich wspomnień.
Drzewiej to się jadało! Poświęcę temu tematowi kolejny wpis, bo dziś już nie mam siły.
Deszcz wali monotonnie parapet; podwórkowe koty nie mają ochoty się marcować, a pąki na bzach rozkwitają, mimo że mamy styczeń. Pogoda się popieprzyła do cna. Mam wrażenie, że powinno się przesunąć pory roku, a już na pewno zlikwidować w Polsce zimę. Powinni wymyślić jakieś sanki z kółkami i, koniecznie, zamiennik kulek śniegowych. Kiedyś byłem mistrzem podwórka w wysokości rzucania kulkami ze śniegu. Trenowaliśmy na dziesięciopiętrowym PiZetJu i tylko ja wrzucałem śnieżkę na dach. Ogólnie byłem dobry w rzucaniu wszystkim, mięsem także. Na blogu trochę się z tym hamuję, ale czasami bierze mnie .......... i .............. na tych .................... i na tamtych, bo ................. mnie strzela jak widzę tych ................... itp.
To tak na koniec, by wyzwolić trochę adrenaliny, bo zrobiło się jakoś melancholijnie...  


środa, 21 stycznia 2015

Za małe kupy.

Muszę dziś komuś nawtykać, bo jestem cholernie zmęczony i nie widziałem się z komputerem od niedzieli, a to, w skali nastolatków, oznacza miesiąc na głodzie.
Nadeszły czasy, chyba że ja mam tylko takie szczęście, że za każdym razem kiedy wsiadam, albo wysiadam z jakiejś windy, z naprzeciwka wychodzi ktoś z co najmniej dwoma psami. Często z trzema... ujadającymi w niebogłosy kundelkami wzrostu niewypasionej norki, które marzą jedynie o tym, aby rozszarpać mi nogawkę. Pewnie obrazi się na mnie niejedna osoba, ale czasem mam ochotę posłać któregoś z tych rozwydrzonych "brytanów" na łono psiego Abrahama celnym kopniakiem. Wysiadującej nie wiem co w oknie, niedowidzącej babulince, przeszkadza niemal każdy przechodzień, a sto, za przeproszeniem, srających tam piesków, już nie. Kupy za małe?
Ja rozumiem... Pół hektara domostwa pod lasem, w domu telewizor za milion i żonine precjoza w sejfie za obrazem przodka. Niech se trzyma tuzin Rotweilerów, ale w 40 metrach na ósmym piętrze?
Któregoś razu zaczepił mnie jakiś facet, właśnie w windzie, oczywiście poplątany w kilka smyczy o to, że wszedłem tam z fajką.
Wiem, staram się tak nie robić, ale stało się...
Bo jemu przeszkadza dym; bo on już kilka lat nie pali i takie tam...
Przeprosiłem krzywiąc się raczej od zapachu od jego pupili niż mojego szluga. Może dziesięć minut później, ten sam jegomość, sterczał pod klatką zaciągając się co dwie sekundy niczym gimnazjalista w kiblu na przerwie. Klasyczny Polaczek.
"Te, Mańka! Somsiadowi konia ukradli, a taki był ładny, amerykanski... Szkoda..."
Kiedy wreszcie pozbędziemy się kretyńskiego nawyku obrzydzania wszystkiego co cudze, zazdrości z gatunku: "dlaczego Antek, a nie ja!", albo grzebania w rozporkach?! No, to ostatnie to już kompletna plaga! Ilość publikacji jedynych wszechwiedzących wyszukiwaczy wszelkiego Żydostwa, zarwałaby mi podłogę w pokojach. Ale im wciąż mało! Ostatnio słyszałem, że 80% ludzi w Polsce to Żydzi! Czemu, kurwa, nie sto? Wystarczyłoby zmienić tylko nazwę, wypieprzyć z niej te niedobitki PRAWDZIWYCH POLAKÓW i mamy spokój na naszych, zapyziałych, Wzgórzach Polan. Że też nie mamy jeszcze pretensji do Jezusa o bycie Żydem? Wszystko przed nami.
Ilość nieokiełznanego debilizmu jest przytłaczająca. Pisałem to już nie raz, ale powtórzę: Nic, ale to nic mnie tak nie złości jak tępota, bezmyślność i szowinizm. I jak tu nie stać się szowinistą?
Właściwie to niezła pointa, ale przywalę jeszcze komuś, a co mi tam!
Niedawno syn stwierdził, że ma dość bycia papierowym katolikiem i kończy ten nonsens składając do parafii akt apostazji. Pojechałem z nim. Ksiądz najpierw zrobił wielkie oczy, a później spytał do jakiego kościoła chce przystąpić. Ugryzłem się w język.
- Do żadnego oczywiście! - odpowiedział.
- Hmmmmmm, hmmmmmmmm, hmmmmmmmmm... Na pewien czas wikaremu poplątały się zwoje.
I stało się jak w dowcipie, w którym młoda żona komunikuje mężowi, że trzeba zrobić malowanie.
Ale od czego są ojcowie...
I tu pada najmądrzejsza odpowiedź na pytanie: I co mam zrobić?
- PIĘTRZYĆ TRUDNOŚCI!!!
Klechy znają widać ten dowcip, bo od pół roku właśnie tak robią. A to do Kurii, a to do biskupa... Mnożyć kolejne przeszkody do czasu, aż odechce się za tym łazić i ilość cukru w cukrze pozostanie niezmieniona. Jakże to? W Polsce wystąpić z kościoła? A gdzie haracz za ślub, chrzest i uderzenie w ramy?
Nasz strach przed tego typu decyzjami jest całkowicie irracjonalny, bo co mogą nam zrobić? Mogą nam skoczyć. A gdzie mogą nam skoczyć? Tam gdzie pan może pana majstra ...


sobota, 17 stycznia 2015

Pornografia

Od liceum byłem bawidamkiem. Wolałem po stokroć towarzystwo dziewczyn. Koledzy żyli w świecie równoległym. Chcieli pić gorzałę i grać w piłkę. Podobały im się dziewczyny z klas niższych i wcale nie mam na myśli rocznika. Musiały być piersiaste i mieć to, czego akurat ja niespecjalnie trawię - pewien rodzaj prostactwa mianowicie. Niestety, takich była widoczna większość. W idiotycznej skali IQ to coś około 40. Poziom orangutana w zalotach. Łatwe i chętne do zabawy. Oblanej Żytnią i Patykiem Pisanym winem prostym, niczym gardła pochłaniające owe paskudztwo. Ja pisałem kretyńskie wiersze i zaczytywałem się "Paragrafem 22" doświadczając orgazmu przy "Ciemnej Stronie Księżyca" Pink Floydów. Wgryzałem się bezskutecznie w książkę p.t. "W poszukiwaniu Straconego Czasu" i "Ulissesa" Jamesa Joyce'a. Pozowałem na artystę. Wpychałem sweter w spodnie i czułem się dowartościowany. Żal dupę ściska. Przebudziło mnie pewne zdarzenie w tramwaju. Dzień wcześniej kupiłem sobie spodnie, które należy opisać. Od kolan w dół były gładkie, wyżej przeistaczały się w sztruks, były czarne i chyba w kształcie dzwona. Dumny jak paw wpełzłem w nich do tramwaju i z ust dwóch, podróżujących za mną dziewczyn, usłyszałem: Taki ładny chłopak, a w takich brzydkich spodniach...
O ile z pierwszą częścią zdania zgodziłem się łatwo, o tyle druga zamordowała poczucie własnej wartości o setki punktów poniżej zera i na najbliższym przystanku wróciłem pędem do domu aby się przebrać. Doświadczając znanej kobiecie traumy spotkania identycznej sukienki na ciałku innej - zrozumiecie o co mi chodzi. Kobiety...
Mój blog to takie miejsce, w którym zawsze publikuję cząstkę siebie starając się nie odkrywać podstaw. Taka żałosna wersja aktorstwa. Pewnie są tacy, którzy to zrozumieją. Nie warto odkrywać pewnych rzeczy, bo zrobi się zwyczajna pornografia.



Ołówek

Siedząc dziś sam w robocie aż skrzyłem się pomysłami o dzisiejszych wpisach. I masz ci los... Jak wreszcie zasiadłem - w głowie kompletna pustka. Często tak mam, że widząc "białą kartkę", zaczynam się z nią intelektualnie integrować. Przełamanie tego stanu jest trudne, a czasem wręcz niemożliwe. Mógłbym oczywiście znowu napisać o całotygodniowych rozróbach na Śląsku, bo to temat lotny, ale ja do polityki nie lubię się mieszać i wyznaję znaną tam zasadę, że aby nie było konfliktów należy odwrócić się do siebie plecami. Jednak naszym wybitnym  mózgom od rządzenia nawet podstawy znane nie są i zachowują się jak psy budząc we mnie jedynie wstręt. Dlaczego jak psy? Lepiej nie każcie mi tego pisać, bo analogie są zbyt oczywiste. W sumie każda psia czynność mogłaby być pożywką do ich jędrnego opisu. Nie żebym miał coś przeciw psom...
Potrzebowałem dziś w pracy ołówek. W swojej naiwności udałem się po niego do kiosku, ale tam nie sprzedają już ołówków. Reakcja pani kioskarki na pytanie o ołówek była taka, jakbym ją spytał o datę śmierci Krzywoustego. Jakoś mnie to niespecjalnie zdziwiło, bo po cóż dziś komuś jakiś przyrząd do bazgrania po kartce? Debile używają jeszcze czasem sprayu, ale ponieważ znają góra dziesięć słów, także nie należy ich wliczać. Z wrodzonym sobie geniuszem zacząłem kombinować gdzie mogą być w Polsce ołówki. Otóż są takie miejsca! Punkty Lotto! Są wprawdzie przywiązane do stołów, ale cóż to za problem! Od razu przypomniał mi się nasz wypad do Ikei. Sprzedają tam kubki luzem. W Biedronce też są ziemniaki luz, banany luz, cytryny luz... Ogólny, w mordę, luz! W Ikei luz kończy się na kubkach. Można je wprawdzie zapakować, ale już  po zapłaceniu, przy wyznaczonym to tego stole. Jest tam rolka papieru na wałku i nożyczki wplątane w krowi łańcuch. Sam przyrząd do cięcia ma wartość 2 złotych czyli tyle samo ile dostałbym za wagę łańcucha w punkcie skupu złomu. Pewnie kradli im nożyczki... Bo lżejsze. Teraz się tylko z nich nabijają.
W dziwnym kierunku zmierza świat. Nie potrzebujemy już pisać, czytanie książek to intelektualne dąsy. Steven Howking stwierdził, że nie powinniśmy próbować wynaleźć sztucznej inteligencji, bo, z czasem, ona zacznie rządzić nami. Myli się!
Obecne technologie już nami rządzą! Jesteśmy uzależnieni od komputerów, telefonów i im podobnych gadżetów. Wyobrażacie sobie miny ludzi sprzed 60 lat na widok gadającego do siebie człowieczka w tramwaju, cieszącego jak idiota do czegoś o wyglądzie portfela? Kto wytłumaczyłby dziś Newtonowi, że musi się tylko na chwilę zobaczyć z rodziną w Ameryce na Skypie i zaraz wraca? Bo kupił nowego tableta w sieci z Pentium XX i chce się pochwalić. Mało kto wracając do domu nie zaczyna od włączenia komputera żeby się rozgrzał, zanim zdejmie buty. To wielki przywilej żyć w czasach tak rozpasanej techniki. Wiem, bo i ja nie zrobiłbym tysięcy rzeczy, które, dzięki niej, robię choćby teraz. Ale wciąż są mi potrzebne ołówki!
P.s.
Dla Pani Kioskarki: Ołówek wygląda tak:



A Krzywousty zmarł w 1138 zatem i on nie wiedział co to jest ołówek.

 

niedziela, 11 stycznia 2015

Trochę o biesiadowaniu.

Czasem tak trzeba... Należy czasem pójść do teatru, wymoczyć zmordowane ciałko w słonej wodzie morza koloru Czarnego i spłynąć Dunajcem. Czasem aż się prosi dać komuś bezczelnie w pysk patrząc jak zalewa się krwią i odejść z satysfakcją dobrze spełnionej pracy rozcierając obolałą pięść. Można także zasadzić drzewo płodząc syna i zasadzić drzewo. Powinniśmy również wrzucić grosik Orkiestrze nawet jeżeli wiemy, że o ten grosik nasze ministry zmniejszą ilość przeznaczanej kasy na ochronę zdrowia. Ale to jest już tylko zwykłym skurwysyństwem.
Jak każda forma rządzenia.
Bywa i tak, że należy obudzić się bliżej południa, w rozchwianej rzeczywistości, przeklinając poprzedni, jakże zakrapiany wieczór, w rozbawionym towarzystwie. Miałem tak dziś, ale o tym za chwilę.
Kiedy urodził się mój syn, a było to na Wielkanoc kilka lat wstecz..., poziom stresu, o który nigdy się nie posądzałem, wymagał natychmiastowego odreagowania. Odwiedziliśmy ze szwagrem kilka miejsc, zatrzymałem kilka samochodów obijając się o krawężniki i obudziłem się w domu z jakimś obcym ciałem w łóżku. Na szczęście, a może właśnie odwrotnie, był to ten sam szwagier. Po opanowaniu serii nerwowych tików lewej powieki usłyszałem narastający szum rozsuwających się ścian...
Co Wam będę opowiadał... Było źle.
Dziś rano może nie aż tak źle jak wówczas, ale skomplikowany zestaw alkoholi zmiażdżył moją radość życia na ładnych kilka godzin niedzielnego popołudnia. No i co z tego? Trzeba mieć o czym opowiadać wnukom. Kogo obchodzi oglądanie sójki w zalotach? Zresztą to wszystko opowiedział nam już pan Sumiński, a mój otępiały wzrok nie zauważyłby dziś przelatującego nad głową kondora. Przenoszenie ciężkiego stołu do innego pokoju opłakałem rzewnymi łzami, a na widok policjanta z okna auta mój tyłek ścisnął się w króliczy nosek. Jak zapewne wiecie lubię historię. Historia świata, a Polski w szczególności, to historia wojen, drak i biesiadowania. Najczęściej wszystkiego do kupy. Zachwycamy się umiejętnościami przodków do szabelki i ilości wypitego miodu na jednostkę. Dziś już się tak nie walczy ani nie pije, niech zatem dzisiejszy wpis stanie się przyczynkiem do odnowienia zamierającej tradycji nocnych rozmów Polaków. A teraz uciekać od komputerów!!! To może jest i okno na świat, ale także powoduje kaca. Mój kac jest bardziej naturalny i dużo łatwiej można go przetrzymać.


piątek, 9 stycznia 2015

Twardziele...

Nie żebym był przeciwko ciężko pracującym ludziom, ale cholera mnie bierze jak słyszę protesty górników pracujących w nierentownych kopalniach. To nie ich wina, wiem, ale skoro ich fedrowanie nie ma sensu, to po diabła ktoś ma do tego dopłacać? Jeżeli sprzedawcy marchewki powinie się noga, ma za miesiąc na karku ZUS, KRUS, SRUZ, komornika, skarbówkę i panów bez szyi z Providenta. A Śląsk sobie fedruje... i fedruje... i fedruje... i przyjeżdża na protesty z kilofami... i wszyscy muszą słuchać o tragedii rodziny jakiegoś przodowego, który ma w dupie to, że inni płacą na haracz za jego fedrowanie. To złożony problem, zdaję sobie z tego sprawę, ale nie widzę powodów, dla których cały kraj ma to finansować. W Łodzi, w kilka lat, rozpieprzył się cały przemysł lekki, a niegdysiejsze kolosy, wyświęcone przez papieża, już dawno zarosła trawa gnieżdżąca jedynie szczury i nietoperze. I co? Jakoś nie przypominam sobie choćby najmniejszych protestów Ślązaków, albo sraczki rządzących, do skupu zbytecznych kilometrów bawełny w kolorze khaki i przerabiania ją na uniformy dla górników. A może było trzeba? Nie znam się, ale taki Alojz z Ernestem, opłakujący swoją zasraną dolę, krzywiący się na tani węgiel od Chinoli, codziennie zakłada gacie i koszulę w kratkę, buty i kask z latarką ometkowane "Made in China" i chrzani łódzkie szwaczki. Może nadeszła wreszcie pora, aby i one powiedziały głośno: .............................!
Jeżeli sami górnicy widzą jakieś sensowne rozwiązanie - niech wezmą sobie te kopalnie i pokażą jak się nimi przyzwoicie rządzi i zarabia kasę.
Wiem, jestem dziś niemiły...
W  Polsce plajtuje corocznie ok. 600-700 firm różnych branż. Do tego trzeba doliczyć tysiące jednoosobowych firemek zamordowanych przez polski debilizm, skretyniały ZUS i inną swołocz, żerującą na próbujących zarobić na chleb infantylnych naiwniakach. To ilość, która nie ma się nijak do czterech tysięcy górników wywalonych z roboty za to, że mieli pecha zatrudnić się w nierentownej firmie. A mimo to, wszystko się jakoś kręci... Nikogo w Polsce nie obchodzą chorzy na raka, na gówniany (sic!) zabieg na hemoroidów za uszami poczekamy pewnie z osiem lat. Tniutniam więc i ja ponury Śląsk z ich problemami, bo nikt tak bardzo nie płacze nad swoim losem jak oni. Tacy z nich twardziele?



wtorek, 6 stycznia 2015

Bez tytułu...

Oglądałem dziś krótki fragment... Nie wiem co to było?!... Jakieś nowoczesne szoł dla zblazowanych internautów z dwoma facetami stojącymi na mównicach i obrażających się wzajemnie rynsztokowym językiem. Katastrofa!
Ja wiem, że właśnie w tym kierunku zmierza świat internetu. Nikogo już nie kręcą intelektualne łamigłówki; im dłużej jesteśmy jego użytkownikami, tym więcej chcemy chamstwa, debilizmu, prostactwa... Wyszukujemy tylko takich filmów bądź stron, w których szaleństwo przekracza granice rozsądku, obrzydza nas i szokuje. Liczymy na to, że publikując dalej ten syf, oświetli nas ów promyk głupoty i poczujemy się dumni, że oto i my zostaliśmy dostrzeżeni. Nie ważne za jaką cenę! Bez znaczenia jest poziom kultury - musi być szokująco! Inaczej nikt nas nie dostrzeże, nikt nie zada sobie trudu odwiedzenia kogokolwiek, kto pisze o sprawach prostych; kto nie wrzuca widoku rozgniecionych trupów na ścianach śmietników, idiotów rozcinających swój język, bo oto wyśniło się im, że są wężami. Przecież właśnie na tym bazują programy typu: XFactor. Nie chcemy oglądać tych dobrych, chcemy naśmiewać się z najgorszych, bo na ich tle czujemy się bardziej dowartościowani, lepsi i mniej żałośni. Tylko, że właśnie wówczas zniżamy się do poziomu ziemi, a wychylając łeb spod jej warstwy - stajemy się jeszcze obrzydliwsi. Wybicie się, w dzisiejszych czasach, wymaga wyjątkowej bezczelności i braku zasad. To nie jest moja bajka. Zdecydowanie wolę Andersena.
Krótki to wpis, ale miło by mi było żeby spotkał kilka bratnich dusz, które utwierdziłyby mnie w przekonaniu, że moje pisanie nie idzie psu na budę dlatego pozwalam sobie opublikować jego pełną wersję nie tylko na blogu.

niedziela, 4 stycznia 2015

Drang nach Ikea

Nie ma to jak wypad w pierwszy wolny dzień po Nowym Roku na zakupy do IKEI, tym bardziej że i pogoda sprzyja. Szczególnie w drodze do sklepu, kiedy to wiatr popycha gablotę z prędkością wodospadu i, w zasadzie, można zasuwać na luzie. Ten drobny deszczyk także specjalnie nie szkodzi napaleńcom zainfekowanym potrzebą nabycia szałowej szczotki do kibla i zestawu poduszek po 22,99 w kolorze szwedzkiej ochry. Niestety, taki market jest jedynie dla kobiet. Faceci udający  zaaferowanie zakupami to, albo świeżo upieczeni żonkosie z zaaplikowanymi piąty miesiąc żonkami, albo ugrzecznieni straceńcy idący swojej połowicy "na rękę", rozziewane i wymordowane poprzednią nocą, nieogolone dziady z posiwiałym zbyt wcześnie zarostem, przyklejeni kacem do popychanego z trudem wózka, przerażeni powrotem pod wiatr i czających się za węgłem, równie zmordowanych kolesiów z Drogówki, wściekłych, że w taki zasrany dzień przypadła im służba. Poświęcenie z naszej strony jest więc ogromne, ale nielitościwym babom ani w głowie użalanie się nad podobną mizerią. To jest ich El Dorado, ich Kraina Szczęśliwości, nurkowanie na Wielkiej Rafie trzymając za płetwę uśmiechniętego delfina. Ilość zbutwiałych min mężczyzn i rozanielonych kobiet świadczy o tym dobitnie. Mam wrażenie, że właściciel IKEI, projektując wyposażenie sklepu w przepastne i ciężkie wózki, znał sprawę i chociaż w tym poszedł facetom na rękę. Cała reszta to zemsta żony. Dotarcie do poszukiwanego towaru trwa lata, krzesła i stoły wiszą na ścianach, kołdry zwisają z sufitu tworząc makabryczną wizję szwedzkiego potopu i potęgując wrażenie kulistości ziemi widzianej od wewnątrz. Przecież to oczywiste, że aby wejść na parter należy wjechać schodami na piętro i zejść! Dreptając za parą trzymających się pod rękę leciwych koleżanek zrozumiałem jak bardzo jestem nie na swoim miejscu. Owe damy, to zresztą obserwacja generalna, miały to, co w kobietach uwielbiam najbardziej, a nazywam intuicyjnym radarem. O co chodzi? Żebym nie wiem jak nie kombinował wyprzedzić idącą przede mną kobietę, ona zawsze, ułamek sekundy wcześniej wyczuwa z której strony będę atakował i zasłania swoim jestestwem obraną trasę. Żaden, najbardziej nieoczekiwany skręt, nie zakłóci pewności zblokowania drogi wiszącego na wózku człowieka. Deficyt wody w organizmie przyśpiesza irytację wypłukując z włosów resztki pigmentu, a wieczorem zapycha nimi wylot z wanny. Tortury przemierzania jakiegokolwiek marketu opisywali już więksi niż ja, ale wnioski są zawsze jednakowe... Nic tam po nas! Wysyłajmy żony na zakupy same. Niech się zderzają wpatrzone w kieliszki i nabijają sobie guzy wypatrując
rozgniataczy do czosnku. My, jako istoty proste, kupując sześciopak, przelatujemy Biedronkę z prędkością poddźwiękową aby walnąć dupska w ulubionym fotelu i po godzinie usłyszeć: Ty tylko śpisz!
A owszem...
Ale można się także czasem dogadać...
Jest taki wierszyk mojego guru, Mariana Załuckiego p.t. "Rozwód"... Nie żebym kogoś namawiał, ale obserwacje poczynione w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, niczego nie tracą na aktualności.
Fragment brzmi tak:


    Rano ocieram słodki sen z powiek:
    zbudził się inny, wolny człowiek!
    Wynikła wprawdzie polemika,
    która jest czyja połowa ręcznika -
    ale wytworna..., 
    nie psioczę, nie wrzeszczę.
    Niech sobie nie myśli, że kocham ją jeszcze!
    Tak oto tempora mutantur...
    Ja teraz do niej jak do damy:
    żadnych pogróżek, żadnych awantur!
    No, trudno już się nie kochamy... 
    Przeciwnie: sprzątnę, zniosę śmiecie...
    Jak tu nie pomóc obcej kobiecie?!
    Czasem z kwiaciarni jakieś zielsko.
    A widząc minę jej zdziwioną, uśmiecham się...
    uwodzicielsko!
    Niech wie, psiakrew, że nie jest żoną!
    I tak mi fajno, aż zacieram ręce... 
    Nikt mi nie gdera, nie poucza.
    Tam niezależna kobieta w łazience,
    tu ja - niepodległy... 
    przy dziurce od klucza!
    (Nie bez powodu, nie bez chrapki: 
    zawsze lubiłem obce babki!)
    Wytężam nieco wzrok, bo krótki... 
    Ładne, cholera, te rozwódki!
    Ponętna kibić - i ramiona... 
    Od razu widać, że nie żona!
    A ona także bywa
    i jakaś milsza, i troskliwa.
    Raz nawet, widząc me amory, 
    spytała mnie: "Czyś ty
    chory?"
    I tylko z żalem wspominamy, 
    smażąc we dwoje karminadle,
    lata stracone już na amen 
    w strasznym, małżeńskim, naszym stadle:
    nic tylko żarliśmy się co dzień, 
    wieczne pretensje i problemy...
    A dziś? Inaczej!... 
    Miło, w zgodzie... 
    Może się nawet pobierzemy?