poniedziałek, 30 marca 2015

Szkolenie...

Jakoś tak mam, że przestaję oglądać filmy z aktorami, którzy stosunkowo młodo zmarli. Nie wiem dlaczego, ale tak mam. Ostatnio jest tak z filmami z Patickiem Swayze, którego pokonało raczysko, chyba... trzustki. Mam wrażenie, że mnie dołują.
Ciekawe, dlaczego zupełnie odwrotnie jest z muzyką?
Wielu wybitnych muzyków zacząłem doceniać właśnie po śmierci. Na początek poszedł Queen i Freddy... Coś mi nie pasowało w ich muzyce od czasów szkolnych do roku 1991, kiedy to Mercury przeniósł się na łono Abrahama. Wielka to była postać! Ogromna! Cały zespół taki był! Mam w aucie ich "Innuendo" i jakiś "The Best". Rewelacja. Niewielu aż tak pozytywnie wytarmosiło moje trzewia jak Queen. Drę dziób jak idiota przy "Another wanna bast the dust", a "Show must go on" działa na mnie jak fotel z masażem. Nie jestem jednak aż takim sadystą, aby chcieć śmierci wszystkich najwybitniejszych postaci tylko po to, by móc zacząć ich lubić. Nic z tych rzeczy! Dziś siedemdziesiąt lat skończył Eric Clapton i niech mu się żyje kolejnych tyle samo.
Są wszakże kapele, których zwyczajnie dotychczas nie odkryłem  na swoje potrzeby. Z różnych względów. Ale odkrywam... Niedawno stało się tak z Fleetwood Mac i ich śpiewającymi gitarami, które same w sobie są osobnymi utworami i nie mogę się tego nasłuchać. W jakimś wywiadzie perkusista, Mick Fleetwood powiedział, że lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte to okres, co do którego nie bardzo jest pewien, co wówczas robił. Kłamie! Szalenie lubię jego dyskretną i wyrafinowaną perkusję. Takich rzeczy nie robi się na haju! Kolejna wielka postać.
Spytacie po jaką cholerę tak dziś przynudzam...
Ano, bo tak sobie myślę, że drogi do ludzkich serc prowadzą szalenie krętymi ścieżkami i najczęściej zwykły przypadek zrządza, że zachwycamy się tym lub owym. W świecie tak natrętnej wizualizacji trudno jest wybrać coś wartościowego i fajnie byłoby czasem zatrzymać się na chwilę i przemyśleć z jakiego powodu przypadło nam coś do gustu. Dla mnie to ważne, bo ja lubię wiedzieć dlaczego... Dlatego wiem także czemu czegoś nie lubię i nie wiem, czy to nie jest jeszcze ważniejsze. Oskarżają mnie, że jestem malkontentem. Pewnie to prawda, ale chyba bardziej drażni rozmówców to, że mogę wszystko poprzeć odrobiną wiedzy. I prawie nigdy nie wypowiadam się na tematy, na których się nie znam i kompletnie mnie nie interesują. Dlatego nie nadaję się na polityka, bo oni muszą znać się na wszystkim i wychodzi z tego to, co wychodzi. Śmiejemy się z Amerykanów, że nie wiedzą gdzie leży Europa. Dlaczego zatem właśnie wśród nich jest największa liczba noblistów? Przestańmy być na potęgę lekarzami, politykami, fryzjerami, bo, jak to mówią o nas w Ameryce: Polak nie może mieć dłuższej przerwy w pracy niż pół godziny, bo potem, od początku, trzeba go szkolić.
Złośliwość?
Złośliwość jest wówczas, kiedy kopiemy dół na zwłoki i znajdujemy inne zwłoki.


niedziela, 29 marca 2015

Dynamika

Ja wiem, że to nieładnie śmiać się z innych, ale czasem zwyczajnie się nie da...
Nasze sobotnie zakupy na okolicznym ryneczku to pasmo slapstickowych gagów i pomysłów na niejedną komedię. Ale zacznę w latach siedemdziesiątych. Powstała wówczas pierwsza w Łodzi pizzeria na Piotrkowskiej - Papa Lolo. Przyznaję ze wstydem, że tam zjadłem pierwszą pizzę. Była inna dziś dzisiejsze, na bardzo grubym cieście i piekli ją w ogromnych porcjach, które później kroili na mniejsze prostokąty. Najlepsze kawałki były te narożne, mocniej przypieczone i o zupełnie niespotykanym dziś smaku, który, akurat mnie, bardzo pasował. Dodatki były zawsze jednakowe i było ich co niemiara. Co tu dużo mówić, kolejka stała na ulicy. Zdarzały się wszakże momenty, że siedziało ledwie kilka osób. Właśnie takiego pustego przedpołudnia siedziałem tam i ja, kiedy wszedł wysoki facet w beretce i czymś, co od biedy można by kurtką. Jego rodzice z pewnością nie byli autochtonami miasta z łódką w herbie, on również. Wszedł rozejrzał się niepewnie, podszedł do baru i spytał co mają do jedzenia.
- Pizzę...
Nie wiem o czym gość sobie pomyślał, ale zdrętwiał, a z berecika wysunęła mu się antenka. Sala zamarła. Gdyby zaczęto stawiać zakłady co będzie dalej, cała pula poszłaby do kasjera, bo po chwili namysłu rolnik spytał rzeczowo:
- A bigos jaki jest?
To stare dzieje i trudno mieć pretensje, że za czasów kończącego się Gierka, żelazna kurtyna zasłaniała nawet jadłospis. Dziś każde szanujące się wesele wręcz reklamuje się wiejskim stołem, przy którym ów rolnik poczułby się jak w swojej stodole, a weselnicy ze łzami w oczach wlewają w siebie przedni bimber przegryzając pieczonym w całości prosiakiem i śpiewając Międzynarodówkę o góralu, któremu nie żal.
No i wróciłem na rynek na placu Barlickiego. Blisko niego...
Jestem wielkim fanem rozstrzygania sporów metodą sparingu w bramie przez podpitych supermenów. Śmieszą mnie do łez wyczyny zataczających się pijaczków. Tylko Charles Chaplin umiałby ich naśladować odpowiednio wymownie. Ja kilka dni temu widziałem w akcji parę takich żulopodobnych biedaków obijających się o wszystko, tylko nie o siebie. Każdy ich cios skierowany był w rozsypujące się pilastry ciężko zaniedbanej bramy, praca nóg całkowicie przypadkowa, a brak rękawic obfitował kontuzjami pięści w kontakcie z cegłą. No, sama radość!
Ale ostatnia sobota mnie dobiła.
Było tak...
Naprzeciwko siebie, między straganami, przetaczają się dwie emerytki. Jedna sunie krokiem... jakby go nazwać... wahadłowo-postępowym, objuczona dwiema ciężkimi reklamówkami w każdej dłoni, które ów odwrotnie wahadłowy ruch częściowo wymuszają. Z naprzeciwka zmierza podobnego wzrostu babulinka z laską i zakupami w wypchanym, na czas sobotniego poranka, respiratorze na kółkach. I obie namolnie zerkają w prawo. Przejście jest wąskie, babcie zaaferowane. No i zderzyły mocno się cyckami, bo były tęgie. Doskonale wiem, że większość kobiet najpierw skręca, a później patrzy dokąd prowadzi je droga. Oj, wiem także, że zbliżają się święta i każdy pomidor jawi się nam jako zawartość Arki Przymierza.
Ale te dwie opowiastki pokazują wymownie druzgocącą różnicę płci i zgadnijcie, którą łatwiej można by wytłumaczyć? To tak też trochę a propos przedświątecznych porządków, za które, jedyne co mogłem zebrać, to ponuro - milcząca przychylność.
Wychodząc z hali zobaczyłem kolejną babulinkę. Stała przy wejściu i zaciągała się namiętnie papierosem. Dynamika zachowania, a jeszcze bardziej jej zasuszony wygląd wyraźnie świadczyły, że istotnie, może to być jej ostatni dymek w żywocie.
Ogólnie to lubię święta kiedy się już zaczną  Przygotowania do nich są trudne niczym walka na pięści dwóch opitych ciapciaków, nonsensowne jak zderzenie cyckami i nachalne jak ostatni sztach przed rozstrzelaniem.



piątek, 27 marca 2015

Atak dronów

Coś mnie siekło w pecynę i przełączyłem w aucie radio na Marysię. Rozmowa dotyczyła oczywiście tego, z czym jego prowadzący nie powinni mieć nigdy do czynienia, a jeśli już, to jedynie jego jako ofiara. Myślę o przerywaniu ciąży. Przecież pracują tam ludzie idealnie kwalifikujący się do aborcji! Same nieodwracalnie uszkodzone płody, którym  przekornie los pozwolił dożyć do dorosłości chyba jedynie po to, aby mogli mnie wnerwiać. I dlaczego to wszystko dzieje się w moim ulubionym Toruniu? Czym to śliczne miasto zasłużyło sobie na takich mieszkańców?
Rozmówcą jakiegoś rozhisteryzowanego klechy był mój kolejny ulubieniec, niejaki Ziobro. Wyszczekana gnida z wiecznie obślinionymi ustami, które kojarzą mi się tak jednoznacznie, że aż nie chce mi się o tym pisać. Nie mam także zamiaru streszczać rozmowy, bo każdy doskonale wie jak mogła przebiegać. Zastanawia mnie jedno...
Dlaczego wciąż nikt nie ma odwagi zestrzelić tej eskadry zacofanych dronów używających paliwa na bazie moherowej renciny? Strach polityków do postawienia się ekspansji batmanów i udawanie, że nie ma problemu jest wręcz obrzydliwe. Bo problem jest!
Kiedyś, kiedy statystyczny Polak umiał tylko orać i nosił płat płótna z dziurą na czerep owiązany paskiem lipowego łyka, a dziesięć procent wybrańców kontusz przewiązany jedwabnym pasem i kołpak na pustym szlacheckim łbie, kościelna mafia nawet nie musiała udawać do czego dąży. Bo ludzie byli zbyt głupi, aby to dostrzec. A ona zawsze chciała tego samego... Władzy i kasy. Kasy i władzy.
Każda inna hołota musiała być na ich rozkazy i finansować potrzeby rozmodlonych braciszków, którzy mieli tyle wspólnego z modlitwą co ja dzisiaj. Papieże handlowali odpustami na skalę całkowicie masową, mieli żony, górę dzieci, potrzebę ekspansji i głęboko w dupie religię. Zmieniło się tyle, że dziś klechy nie mają żon. Cała reszta to kolejne próby inwazji w nasze życie.
I wieki doświadczenia robią swoje! Wpieprzając się w życie każdego, kto jest na tyle naiwny, aby uchylić przed nimi drzwi - musi im ulec.
Moje drzwi są szczelnie zamknięte na ich indoktrynację. I na pana Ziobrę.
I cały PiS.
I tego fajfusa Macierewicza, który po raz kolejny wyszedł z nory, aby straszyć mnie swoim pyskiem.
Bardzo wątpię, aby coś się zmieniło, a to dlatego, że politycy to ten rodzaj padlinożerców, którzy mają genetyczną zdolność podążania za smrodem. Zawsze kalkulują czy coś, bądź ktoś, kiedyś... może się im przydać. A kościół zawsze może się przydać! Bo tylko oni wiedzą jak wyssać z każdego biedaka ostatni grosz i zrobić z tego cnotę.
Nauka dla nas jest prosta. Uczmy się od mistrzów niekoniecznie ich popierając. Rzecz w samej nauce. Wystarczy tylko nie mieć zasad, a właściwie mieć jedną...
Cel uświęca środki.

I znów nie mogę się przełamać, aby napisać coś zabawnego. Mam nadzieję, że mi tak nie zostanie...



Naszło mnie na placki kartoflane i to, prawdopodobnie, będzie nasza jutrzejsza kolacja! Także asumpt (trudne słowo!), do rozpasanych dyskusji o niezbędnych dodatkach, takich jak mąka ziemniaczana i czosnek.

środa, 25 marca 2015

Zielone jaja

No i mamy wreszcie wiosnę!
Krzaczory pod Biedronką puszczają zielone pędy i wkrótce zaroi się od szczających za nimi żuli.
Jest dobrze.
W ramach przedświątecznych porządków wygram, przez aklamację, umycie większości okien i wymianę firanek. Pokoloruję kilkanaście jajek i wymorduję sterty kurzu w pokojach. Położymy świeży obrus w kuchni i zasadzimy rzeżuchę. Żonusia pójdzie z koszyczkiem święconki wesprzeć biedujący katolicyzm i można będzie zacząć świętować. Nie bardzo wiem co, ale będzie już można zjeść kawał białej kiełbasy z białym barszczem i walnąć lufę. I to mnie trzyma przy życiu! Bo, jak to nazywa nasz syn, przedświąteczny amok dopada jedynie płeć... inną. My jesteśmy zdecydowanie bardziej odporni na głębokość warstwy kurzu, która, tak czy owak, odpada sama przy pewnej grubości i wystarczy poczekać...
To kolejne święta, których znaczenia zupełnie nie rozumiem.
Ponoć dwa tysiące lat temu ukrzyżowano kogoś o imieniu Jezus, który wstał z martwych i trzy dni później wstąpił do nieba. Przekazy te są jednak tak zawiłe i niejednoznaczne, że pozwalam sobie wątpić w ich autentyzm. Chyba mi wolno?
Ale co, do cholery, ma do tego biała kiełbasa? Albo pomalowane na zielono jajka? Rozumiem, że należy czasem posprzątać, ale żeby od razu wplatać w to siły nadprzyrodzone? Ktoś z Was je kiedyś poczuł albo zobaczył? Jeżeli tak, to współczuję. Albo gratuluję. Widocznie... Panie, nie jestem godzien...
Nudzi mnie ten dzisiejszy wpis. Opublikuję to, co napisałem i idę robić obiad. Będzie rozmrożony bigos z sadzonym jajkiem i pyrami. I, a nuż, doznam jakiegoś olśnienia, teleportując kolejny na wyżyny nieodgadnionej sfery duchowości.




wtorek, 24 marca 2015

Trochę o kminku

Pomarudzę jeszcze chwilkę o jedzeniu. Zdumiewa mnie, jak dzisiejszym masarzom udaje się tak doskonale zmienić smak każdego swojego wyrobu, aby nie przypominał on tego, z czego powstał. Zakładam się o milion funtów, których nie mam, że nikt z zawiązanymi oczami nie odróżni szynki od baleronu, a karczku od polędwicy. Już nie mówię o takich niuansach jak wędzone udko z kurczaka z wędzonym udkiem z indyka.
Na mój prostacki rozum... Właśnie po to robi się różne wyroby, aby różnie smakowały, ale oczywiście mogę się mylić. Żonusin karczek ma, o dziwo, smak karczku, a ów smak ma się nijak do tych sklepowych. Kopytka z garmażerni capią najtańszym jogurtem na mleku w proszku, którego moje nozdrza nie znoszą, rzodkiewki to właściwie ogórek, a ogórek ma smak kiblowej wody. Nie żebym próbował, ale bez kilograma soli właściwie nie da się go przełknąć bez narażenia się na zeza i rozedmę płuc. Pełna unifikacja. Z wyjątkiem nazw, ale o tym już pisałem... Kiełbasa z kija... Porno dla ubogich.
Ale w dążeniu do kompletnego zniesmaczenia nam życia, na czub peletonu wyjechał jakiś kretyn z rządzących zakazując dodawania pieprzu, majeranku i czegoś tam jeszcze, co zwyczajowo poprawia smak wszystkiego, co zjadamy w mlecznych barach i w domu. Przyznaję, nie bywam w nich klientem, nawet nie wiem gdzie jakiś jest, ale cholernie popieram tych desperatów, którzy muszą walczyć z tak rozświetlonym kretynizmem w imię czynienia, przy okazji swojego biznesu, odrobiny dobra. I założę się, że gdyby nie medialny szum wokół tego zarządzenia, wszystkie bary udałoby mu się zlikwidować. Gratulacje, ty łysy capie z brzuchem nieumiejący z pewnością przekroić chleba i wpieprzający banany ze skórką, bo nikt mu nie powiedział, że da się ją obrać! Nie wiem jak on wygląda, ale mój opis musi się zgadzać w dziewięćdziesięciu procentach. Wychyl czasem swój pusty łeb znad papierów.
Na szczęście coś przebąkują o wycofaniu się z tego. Po pięciu miesiącach! Czemu nikt nie krzyczy, że chciałby zobaczyć gębę osoby, która wpada na takie pomysły? Ile jeszcze trzeba stracić pieniędzy i jak długo musimy sponsorować bezmyślność? Dlaczego nie znajdzie się nikt, kto by zwyczajnie wypieprzył z roboty takich zasrańców?
Ano dlatego, że ten, który by mógł, także się pod tym podpisał i, w tym momencie, tworzą się schody do nieba, na które nikt nas nie wpuści. Mam nadzieję, że na tych schodach nie ma chociaż poręczy...
Ale i tak trzeba by huraganu, żeby ich zmieść, bo to nie lada alpiniści.
Szalenie lubimy niszczyć oryginalność. Nie pasuje nam do fast foodów i rzędów blokowisk z talerzami na balkonach. Podobnych foteli w podobnej odległości od ekranów wyświetlających tego samego X-factora. Przepraszam jeżeli kogoś obrażę, ale prostactwo takiego przekazu... Nie kontynuuję...
I na koniec...
Beatlesi tylko raz zostali oczarowani przeróbką własnego przeboju. "With a little help from my friends", w wykonaniu Joe Cockera jest ponadczasowy, a ja miałem nawet zaszczyt usłyszeć go na żywo z ust samego mistrza. Jeżeli już uważamy się za aż takich geniuszy, aby zmieniać dorobek pokoleń na własną modłę, no to pliss... konkurujmy z najlepszymi, a nie z kminkiem i laurowym listkiem!

niedziela, 22 marca 2015

Zimne nóżki

Jest taka metoda na gderającą żonę, którą czasem stosuję, ale zwykle tylko w żartach.
- Napraw wreszcie ten kran!
- Ależ oczywiście, Kochanie...
- Naprawisz kiedyś tę klamkę?
- Ależ oczywiście, Kochanie...
- Zabierzesz mnie wreszcie do kina?
- Ależ oczywiście, Kochanie...
Mówiąc to zawsze należy zachować stoicki spokój, bo tylko on odpowiednio wpienia żonusię.
Czemu to piszę?
Bo, niestety, pislandczycy wybrali tę metodę rozmowy w mediach. Są zawsze spokojni i "rzeczowi". Pieprząc swoje dyrdymały liczą na to, że puszczą nerwy ich rozmówców rozmówców i będą mogli się puszyć medialnym zwycięstwem. Obserwujcie ich. To jest dziadostwo i wyrachowanie najwyższych lotów. Zaczynam się bać, że Polaczki dadzą się na to nabrać i będziemy mieli kawałek Syrii. Nie znoszę tych zakłamanych skunksów! Pies ich ogryzł...
Mój teść, kiedyś mistrz robienia prostych potraw, niestety, podupada na zdrowiu, i czuję się w obowiązku kontynuacji szlachetnej tradycji jedzenia prosto i smacznie. To on zawsze robił najlepszą na świecie kapustę z grochem, na święta, i był absolutnym mistrzem galaretki z zimnych nóżek. Niestety, nie daje już rady. Dlatego dziś, po raz pierwszy w życiu, nakupowałem rapetek, golonki, wołowej pręgi i warzyw, aby spróbować zmierzyć się z mistrzem. Właściwie to nie zmierzyć... Zjeść po prostu coś, co chodziło za mną od dawna.
Bo sklepowe wersje meduzy są gówno warte i mają smak kalosza.
A do prawdziwej meduzy należy oczywiście zapodać lornetkę...
To taki obowiązkowy zestaw każdej, niegdysiejszej, socjalistycznej restauracji i, jakby to ująć... Doskonale zrównoważony w proporcjach i smaku, przystępny cenowo i zaspokajający najważniejsze potrzeby biesiadników.
Właściwie to jedyne...
W latach osiemdziesiątych, kiedy jeszcze Rosiewicz, Pietrzak, Tym, Laskowik, Smoleń i paru innych, byli zabawni i wystarczało im puścić oczko do publiki wskazując palcem na wschód, aby ta ryczała ze śmiechu - było łatwiej. Dziś nikogo już oni nie śmieszą, są wręcz groteskowi. Rosiewicz śpiewa po kościołach dla moherów, a Pietrzak... Szkoda mówić... Dziś trzeba wsadzić w gębę sztuczne zęby, chodzić w robionych na drutach kapciach i udawać kompletnych idiotów. To teraz rozśmiesza, ale jest jeszcze bardziej debilne od tonących Laskowików. Naprawdę nie potrzebujemy niczego więcej? Koniecznie musimy śmiać się jedynie z idiotów, dawać się wpuszczać w maliny wrednym politykom i zżerać fast foody, bo jakiś spec od reklamy napisał na nich: "Królewski"?
To tak w ramach kończącego się "Tygodnia Mózgu". Następny będzie za rok więc nie będę chwilowo moralizował.


środa, 18 marca 2015

Tydzień Mózgu

Wiem, że zapuściłem się w pisaniu bloga, ale górę bierze zmęczenie i zasypiam zanim dosiądę do kompa. Dziś jednak dostałem pałera i nagryzmolę co nieco. A to w związku z owym "Tygodniem Mózgu", o którym usłyszałem w radyjku. Święto ze wszech miar potrzebne i pożądane, bo czym jak czym, ale umiejętnością myślenia Polacy niespecjalnie grzeszą. Zdecydowanie mamy ambicje równania do najgorszych. I wcale nie chodzi mi o jakiś zidiociały odłam Arabów masakrujący turystów, ani Partię Zielonych kładących się pod walec w celu uratowania żaby. Nie mam także na myśli debili przeżywających geriatryczne polucje na widok koloratki Rydzyka i zakapturzonych kiboli zaśmiecających swoim jestestwem kraj między Odrą a Bugiem.
Wprawdzie nie mamy się jeszcze finansowo nijak do... powiedzmy... głupoty takich Szwedów, ale kierunek obrany został prawidłowo. Pewnie nie wiecie o czym myślę, ale już wyjaśniam. Rozmawiając z naturalizowanym Szwedem w Szwecji dowiedziałem się, że tamtejsza młodzież ma w dupie naukę, bo w ramach natrętnego szwedzkiego socjalizmu i równania pracowniczych stawek, lekarz zarabia tam niewiele więcej od zwykłego robola, a co za tym idzie, ten, naukę ma gdzieś. Bo po diabła całe lata ma wkuwać tajniki medycyny, skoro wykopie sobie dół i dostanie prawie tyle samo. To "prawie" to u nas ministerialna gaża. Dwadzieścia lat temu mówiłem, że jedyne co się u nas udało, to zrównanie zarobków każdej branży. Trochę się to zmienia, ale preferowanie kombinatorstwa, kumoterstwa i zwykłego złodziejstwa jest na porządku dziennym. I jak się to ma do Szwecji? Ano ma się tak, że równamy do ZACHODU, naszego El Dorado, gdzie wszyscy dużo zarabiają i mają gdzieś to coś, co zmieniło nas z orangutanów w ludzi. A właśnie dzięki tej niewielkiej różnicy potrafimy dziś samodzielnie zawiązać sznurówkę i poczytać fejsbuka. Dobrobyt, jak widać, także nie potęguje rozrostu komórek mózgowych, choć wydawałoby się, że powinien... W końcu... taki dopieszczony ze wszech miar ludzik, powinien mieć odrobinę więcej życiowych aspiracji prócz napełnienia swojego kałduna śmierdzącym kotletem z plasterkiem sałaty i popicia tego colą. Wydawałoby się powinien, choćby z nudów, sięgnąć czasem po książkę bez obrazków i pójść do teatru. Że powinien wiedzieć coś o starożytnej Grecji i różnicy między skrzyżowaniem a ukrzyżowaniem. Ale po co? To szare badziewie obciążające łeb jedynie przeszkadza. Doskonały Europejczyk to zatłuszczony cap, śliniący się na widok paczki czipsów i rozprawiający o nowych promocjach w T... Mobile. Bo gdyby nie potrzeba obsługi komputera i telefonu, umiejętność czytania i pisania zaginęłaby jak fabryki batów. Tydzień mózgu to zdecydowanie zbyt mało! Być może jest jeszcze ktoś, kto odważy się powiedzieć: Macie pełne żołądki - zapełniajcie teraz mózgi! To nie boli.
Chciałem znaleźć jakiś obrazek  i wpisałem w Google: mózg. I wiecie co wyskoczyło najpierw?
- Mózg rozjebany
Jakie to symptomatyczne...


piątek, 13 marca 2015

bizarre foods

Tak sobie myślę, że to bałaganiarska gospodarka zasobami Bałtyku owocuje dziś kosmicznymi cenami ryb. Kiedyś najtańszą rybą był przepyszny wędzony dorsz, którego uwielbiałem od zawsze. Kupiłem sobie dziś wędzonego dorsza i mam gdzieś całą resztę wiktuałów z lodówki, bo smak dzieciństwa pozostał dokładnie taki, jaki pamiętam. Trudno mi się powstrzymać, aby co dziesięć minut nie otworzyć lodówki i odłamać sobie kawałka łuskowatego mięska, od którego lepią się palce. W sumie to nawet nie jest taki drogi, bo za pokaźny kawał ryby dałem jedynie dziewięć złotych. Jakoś, w moich okolicach, wędzonych dorszów nie widuję zbyt często i dlatego nie jadam.
Ma to swoje zalety.
W czasach, w których magnetofony były już ogólnie dostępne i można było nagrywać muzykę z radia, miałem kolegę, który z uporem maniaka, nie chciał go kupić i wszyscy pytaliśmy dlaczego?
- Przecież możesz nagrywać co lubisz i słuchać tego do bólu!
- Ale wtedy za szybko mi się to znudzi!
Tak właśnie rozumiem swój apetyt na dorsza.
Wszyscy mnie krytykują, że nie jadam frutti tutti. Zawziąłem się, że będę próbował tych wynalazków. Mam w lodówce "Paluszki z Surimi" o smaku krabów, z reklamą, jakoby były idealne jako przekąska. Przekąsiłem jeden centymetr takiego paluszka... Zero smaku. Po pół godzinie wsadziłem do paszczy jeszcze trzy centymetry. Międlę i międlę... Kreda z cukrem. Idealna przekąska do czego? Na litość boską! Co się zakąsza posłodzoną kredą? Wody płodowe?
Nie poddam się jednak tak łatwo i jak minie mi wstręt do krabowych paluszków - zacznę eksperyment od początku.
Jest taki gostek, Andrew Zimmern, który podróżując po świecie, próbuje jeść wszystko to, co ogólnie uważane jest za ohydę, i na widok czego nasze wątroby dostają ataku kaszlu. Nawet lubię oglądać jego programy. To taka forma masochizmu.










Dla każdego coś pysznego. No, niech to sobie będzie najsmaczniejsze na świecie, ale ten wygląd... Ja nie umiem się przełamać.
A teraz coś z polskiego menu...










I co wolicie?

wtorek, 10 marca 2015

Dzień Mężczyzn

O jego istnieniu dowiedziałem  się dziś ok. godziny siedemnastej z ust najpiękniejszej sprzedawczyni, jaką kiedykolwiek widziałem z drugiej strony lady. Przyznaję bez bicia, że czasem wchodzę do tego sklepu z premedytacją i zawsze chwilkę poplotkujemy. Zdecydowanie się polubiliśmy mimo katastrofalnej różnicy wieku. I to właśnie ona złożyła mi dziś życzenia z okazji Dnia Mężczyzn. Z przykrością stwierdziłem, że bardziej kwalifikuję się pod Dzień Dziadka...
I zaraz nadciągnęło, nurtujące mnie do tej pory, pytanie. Jak otóż spędzają mężczyźni swoje święto? Znając tę nację wiem, że o świętach najwięcej wiedzą wszelkiego rodzaju żule. Oni w zasadzie jedynie świętują. Każdy niedopałek szluga w śmietniku rozpromienia ich krokodylowy zgryz, każde wyżebrane pięćdziesiąt groszy powoduje dziękczynną modlitwę do zbliżającego się boga "Czachojeba", za cztery pięćdziesiąt w Biedronce. I zawsze otoczeni są zapuchniętymi damami, skorymi do nadludzkich poświęceń w imię przypodobania się swoim mężczyznom, o które dbają w swój, jakże specyficzny, sposób. Byłem kiedyś świadkiem fragmentu rozmowy:
- Muszę mu zajebać!
- ?
- Wychlał cały bimber, puknął mi Kryśkę i teraz spieprza jak mnie zobaczy!
- No tak! Musisz!
Życie żula to także pasmo udręk i dlatego każde święta są dla nich tak ważne.
Idźmy w górę łańcucha pokarmowego.
Średniej klasy biznesmen... Żeby nie powiedzieć: jednoosobowy. Zaganiany i przygnieciony garbem trosk doczesnych, zmagający się z płatnościami przekraczającymi możliwości zarobku... zawsze, ale to zawsze po odebraniu telefonu, zaczyna chodzić. To taki fetysz. Przemierzanie trotuaru dwadzieścia metrów w prawo i lewo od swojego utytłanego bolidu kombi, wyraźnie go nobilituje. Jeżeli jeszcze rzecz dzieje się na ulicy, a on rozmawia z potencjalnym pracownikiem, no to ja popuszczam ze śmiechu. Co Wam będę opisywał... posłuchajcie kiedyś sami, są jak podgrzybki w Puszczy Noteckiej we wrześniu. Ci z Dnia Mężczyzn z pewnością nie zdają sobie sprawy.
Kolejna grupa to tacy, z których nasz kraik jest dumny najbardziej. Wymęczeni, w wygniecionych garniturach i butach z długimi noskami, z przekrzywionym krawatem, objuczeni teczkami i laptopem, wiecznie spoceni i oglądający świat przez tylną szybę z obowiązkową kratką, oddzielającą bagażnik od rozsądku, pracujący bez wytchnienia, sprzedawcy bezpośredni. To szalenie smutne mieć świadomość, że muszą odnaleźć się w świecie, w którym wszyscy na ich widok dostają torsji, szef w ich opieprza za brak sprzedaży, a żona za nieobecność. Wybawieniem może być jedynie widok w lusterku wstecznym firmowej Fabii. Nie, nie myślę o zobaczeniu w nim blondyny w Ferrari, myślę o widoku przez kratkę, do którego powinni się przyzwyczajać wypruwając flaki dla pryncypała, bo on, prędzej czy później, wsadzi ich do mamra za własne przekręty.
To typ mężczyzn nie tylko nie zdający sobie sprawy z jakichkolwiek świąt, oni nie zdają sobie sprawy z czegokolwiek. I za to państwo ich kocha. Bo państwo to taka rozdrobniona odmiana dyktatury preferująca jedynie spolegliwych i wiernych. I lepiej żeby nie byli zbyt mądrzy. Kościół jest w tym mistrzem. Wszak to oni są pasterzami, a my owieczkami, które trzeba prowadzić.
Z pewnością są także faceci, którzy nie łapią się w dotychczasowym opisie. Mam nadzieję, że jest ich przytłaczająca większość. I każdy z nich ma jakąś ulubioną sprzedawczynię, która złożyła im dziś życzenia.
Jeżeli jednak nie, to przyjmijcie je ode mnie wraz z "naręczem" różyczek...


I namiętnym całuskiem w najważniejszy męski mięsień niesłusznie zwany trzecim biodrem.


I tysięcy godzin w pozycji, którą lwy lubią najbardziej!

piątek, 6 marca 2015

Dzień Kobiet

W niedzielę jest 8 marca, a to Dzień Kobiet... To ich święto. Święto to taki dzień, w którym nie wolno niczego robić. Robienie czegokolwiek jest zakazane. Kobiety powinny mieć tego dnia zakaz wstawania z łóżka. Łóżko to takie miejsce, w którym się zwykle leży i nic nie robi, tym bardziej, że wypada ono w niedzielę, w którą i tak nie powinno się niczego robić, tylko leżeć w łóżku, słuchając jak na parapecie rosną kwiatki. Kobiety mają lepszy słuch od mężczyzn więc powinny to słyszeć. Słuchanie jak rosną kwiatki jest fascynujące. A że kwiatki rosną bardzo cicho, należy leżeć w bezruchu. Ale bezruch to domena mężczyzn. Mężczyźni są mistrzami w przysypianiu przed telewizorem, a brak jakiegokolwiek ruchu jest oznaką bycia prawdziwym mężczyzną. A kobiety podobno lubią prawdziwych mężczyzn, cokolwiek by to nie znaczyło, powinny zatem mieć choć jeden dzień w roku, aby się poczuć mężczyzną. Znaczy to, że dzień kobiet jest dniem mężczyzn, bo oto...
Taki mężczyzna, wyzwolony spod nadopiekuńczej roli, leżącej w łóżku, żony, ma do dyspozycji całą resztę mieszkania, prócz łóżka, w którym leży żona, a nie tylko swój ulubiony fotel, upaprany keczupem i zalany browarem, i może w końcu się wykazać w byciu żoną. Może się z samego rana pierdyknąć po kwiatka i zrobić śniadanie do łóżka, w którym leży żona; może później pozmywać i wstawić rosół. Powinien także obejrzeć Cejrowskiego i Makłowicza. Zaś po zjedzeniu niedzielnego rosołku za żadne skarby nie powinien zmuszać, wciąż leżącej w łóżku żony, do zmywania statków, bo ona, tego dnia, jest obligatoryjnie przyspawana do łóżka, w którym zazwyczaj w niedzielę leży mąż oglądając Top Gear i mecze ekstraklasy T...mobile. Albo skoki. Po poobiednim pierdnięciu powinien wziąć się za prasowanie, ale w innym pokoju, bo żona musi przecież słyszeć pnące się na parapecie kwiatki. Ale... Ponieważ robi się ciepło, tuż po zmywaniu, powinien zdjąć firanki i opierdykać kilka okien i założyć firanki. I wstawić pranie. Trzy prania. I my możemy to wszystko zrobić! Pod jednym warunkiem... Żona musi leżeć w łóżku! Każdy inny scenariusz mojego opisu załamuj
e się w momencie, w którym żona wstanie z łóżka i zacznie w te słowa:
.................
Każdy mąż je zna z własnego podwórka, w każdym domu brzmią one podobnie i każde z tych słów powoduje ten sam efekt... Wracamy z Hot Dogiem na fotel ogrzewać hemoroidy.
A może by tak coś po środku?
Jak ja pragnę Dnia Kobiet codziennie!!!
Dużo zdrówka! Baby...


Wpis ten jest reminiscencją oglądanego filmiku na fb, ale z morałem...

Abby Road

W pewnym momencie, jakieś cztery dni temu, zorientowałem się, że mam w aucie taką podłużną kieszonkę, w którą można wsunąć płytę CD i z głośników popłynie muzyka, przemówienie Kaczyńskiego ze zjazdu kosmitów, albo trzynasta księga "Pana Tadeusza". Ponieważ wszystkie tego typu czytniki, w naszym domu, już dawno się popsuły, a co noc słychać błagalne szepty ze stojaka na płyty: puść mnie! puść mnie..., zabrałem pięć sztuk do auta i wcisnąłem guziczek: play. I magia zadziałała! Jestem z gatunku ludzi, którzy muszą słuchać muzyki w samotności i głośno. W domu, niestety, tak się nie da. Auto jest jedynym takim miejscem. Jeździłem więc po mieście wtórując Beatlesom i Billy Joel'owi i wydzierając się w niebogłosy jak debil. Następnego dnia zaatakowałem Bee Gees, Budkę Suflera i wróciłem do Beatlesów. Dawnymi czasy miałem ambicję nauczyć się grać ich wszystkie utwory. Udało mi się w jakichś 60 %. Nie wiem czy dziś potrafiłbym zagrać dziesięć. Nieważne. Kiedy już ochrypłem, zacząłem wreszcie słuchać. Nie chcę zanudzać nikogo przykładami, ale ta czwórka geniuszy nagrała wszystko przed wszystkimi. Gwarantuję, że gitara Harrisona brzmi czasem jak z zespołu Queen albo z Santany, Led Zeppelin zlizywał z nich co smaczniejsze kąski, a cały Heavy Metal jest wytarzany w Abby Road. Cała ta muzyka oczywiście trąci dziś myszką, ale dla mnie Beatlesi są jak loty na księżyc... Rozwijamy się, technika gna naprzód, a na Srebrnym Globie byliśmy 45 lat temu i wciąż nie możemy tego powtórzyć. I, tak szczerze mówiąc, wisi mi, że śmieją się ze mnie jakobym zatrzymał się w tamtych czasach; że jestem zamknięty jak kasa pancerna. Moja słabość do wszystkiego co nowatorskie i genialne jest o wiele większa od potrzeby obcowania z lansowaną nachalnie modą dla zbicia kasy. Przypomnijcie mi, bo może mam sklerozę, ale ile było zespołów, lub solistów, w historii muzyki, wylansowało sto światowych przebojów? Konia z rzędem temu, kto ich wymieni. 
Toż nawet już polski Sopot musi dodawać "Trendy" do wypełnienia widowni. Bo my za wszelką cenę musimy być trendy. Tego od nas wymagają, a my musimy się podporządkować. 
Zasiądźcie tedy SAMI w Waszych autach, włączcie ulubioną muzykę i delektujcie się linią basu odczuwaną najlepiej w lędźwiach. No chyba, że macie fotel z masażem...
Żeby jednak nie było, że jestem takim stuletnim pięćdziesięciolatkiem to powiem wprost... Mnie także podoba się współczesność. Najbardziej Viagra i stringi.


środa, 4 marca 2015

Ja się nadaję!

Niespecjalnie uzależniłem się od Facebooka i nieczęsto przeglądam tamtejsze wpisy. Ale dziś pośmiałem się szczerze z dwóch sąsiadujących ze sobą fotek, na których uwiecznione zostały dwie kandydatki na prezydenta. Panią Grodzką i Panią Ogórek. Obie rozpromienione, pobłyskujące garniturem naturalnie białych ząbków, wbite w najlepsze swoje ciuchy. No, może z tym uśmiechem to przesadziłem, bo zdjęcie to wyglądało tak:


Oświadczam zatem, że protestuję! Nie wypada tak ośmieszać mężczyzn! Fakt, że nasza uroda jest strawna jedynie w odległym planie podczas mgły, nikogo nie upoważnia do robienia z  połowy świata jakichś zombi. W końcu do urody Pani Ogórek w znacznej mierze przyczynił się facet (wnioskuję, że jej ojciec).
Pozwolę sobie zatem na moją własną, całkowicie subiektywną, wystawę fotografii kandydatów na prezydenta, dorzucając tym samym mały papierek do polskiego śmietnika.


To był wietrzny dzień i lichy fotograf.


Dziubek jak u wielkanocnego kurczaczka, ale główka zawsze uniesiona jak u Mussoliniego. Dodałbym mu różowy smoczek z biedronką i otulił becikiem. Nie dajcie się zwieść, wprawdzie na wiecach nie porywa gestykulacją, ale kreatorzy tego pislamisty baczą, aby nie wypadła mu z butów bandamka.



Nie mogłem znaleźć jej brzydkiego zdjęcia, więc wybrałem to, które mi się podoba najbardziej. Zdecydowanie nie rozumiem dlaczego taka babka daje się manipulować temu lisowi Millerowi. Do miłego połechtania jej ego, i nie tylko, mogłaby znaleźć kogoś wyższego.


No! Sama słodycz! Te niewinnie zwinięte piąsteczki, delikatny makijaż i profesjonalnie wyskubana brewka. Zakochałem się. 
Zakochałbym się bardziej, ale podobno to nowa laska Wojewódzkiego i już zderzali się okularami. 


Ustawcie mi walkę z tym pajacem. Jeżeli jego zasięg rąk jest tak ogromny jak poparcie, to sprawię mu łomot. Serdecznie współczuję jego wyznawcom, im też należą się bęcki. Mieni się być współczesnym Stańczykiem z genami Kazimierza Wielkiego i ochotą do walki księcia Pepiego, ale zawsze wychodzi mu z tego reklama WC Kaczki. 



Woli politykę niż Piersi, to już ten wiek... Mógłby też częściej się golić. I ma pretensje do Stocha, że lepiej skacze. To tak, jakbym ja miał pretensje do sąsiada, że mieszka wyżej niż ja i może pokonywać dziennie więcej stopni. A kto ci, k...a, zabrania zapieprzać na trzecie piętro, żeby zejść na pierwsze? Polubiłem go po Girl Gide, ale widać była to zasługa Machulskiego. Kolejny polityczny ekstrement. 



Silny człowiek na ciężkie czasy. Zapewne jedynie on udźwignie taką małą i bezbarwną koronę. Tak czy owak, głupota wyfruwa uszami. Powinien nosić czapeczkę i dwa kaptury ogrzewając tę, obijającą się między uszami, fasolkę, imitującą mózg.


Taka PSL-owska wersja Pani Ogórek. Chłopy... Idźta już w pole. Nie osądzam go przedwcześnie, ale jeszcze nie wymyślili takich grabi... Piechociński woli chłopców...

Podobno kandydują jeszcze jakieś panie na prezydenta, ale nie wiem które i jak je znaleźć. Być może są także jacyś mężczyźni, nie wiem. Wiem jedno. Moja fascynacja wyborami, z dniem dzisiejszym, spadła do zera. Najbardziej bym chciał, aby ten urząd objął zezowaty murzyn z żydowskimi genami, po matce oczywiście, ojcu Palestyńczyku, którego ojciec był bossem narkotykowego kartelu w Kolumbii spokrewnionego z rodziną Putinów z odrobiną lapońskich genów. Nie zaszkodziłoby także, gdyby miał skośne oczy i cztery metry wzrostu. Jak szaleć - to szaleć. I żeby znał na pamięć "Pana Tadeusza" w po norwesku. 
W mordę! Ja się nadaję!!!