piątek, 31 lipca 2015

Muszę o Janie Kulczyku...

Nawet w najśmielszych snach nie przypuszczałem ile zalega w domu rzeczy niepotrzebnych. Dziś wpadłem w dwa pudła zdjęć i slajdów, które były kopalnią śmieci i kawałem historii od Średniowiecza począwszy. Trzy dobre godziny roboty, a efekt mizerny. Coś tam wprawdzie wywaliłem do kosza, ale żeby to przejrzeć i uporządkować potrzeba by tygodnia. Zawsze myślałem, że dokumentuję historię rodu, a tu wyszło na to, że jestem śmieciorobem. Gosiunia siedzi na ławeczce... pięćdziesiąt póz; Łukaszek na spacerze ze mną, babcią i mamuńcią... trzysta osiemdziesiąt; wczasy w Bułgarii anno domini '86... sto przelatujących mew na tle morza, dwieście slajdów z oceanarium i dwa z osłem i żonusią. Te ostatnie zostawiłem... Bez podtekstów proszę!
Ależ te dwudziestodwulatki (nie wiem jak się to pisze... Razem czy osobno?) były cudne, aż miło popatrzyć, echhhh... Rozmarzyłem się...
Ale ja dziś nie o tym...
Przeglądając internet najważniejszym niusem jest oczywiście śmierć pana Kulczyka. I słusznie, bo to ważna postać współczesnej Polski, a co za tym idzie osoba, którą maluczcy mogą teraz zacząć krytykować.
Całkiem niedawno, po śmierci Macieja Kuronia, wszedłem na stronę z kondolencjami.
No i się zaczęło!
- Zdechło wreszcie to Żydzisko!
- Pies go j...ł!
I takie, tam podobne, rzygać się chciało.
Mamy dziś powtórkę z rozrywki.
Nagle ci niedopieszczeni dostali pałera.
- Jak on śmie mieć tyle pieniędzy? Dzieci głodują, a on ma samoloty, jacht z basenem i kilka pałaców. Świnia! Żony sobie zmienia na młodsze... pisze dziś jakaś niedopieszczona Ula.
Uleńko droga! Gdybyś spotkała Kulczyka na swojej brukowanej ulicy w otoczeniu rozsypujących się kamienic, Twoje majty natychmiast zrobiłyby się mokre i do końca życia opowiadałabyś sąsiadom o swojej przygodzie. Ale teraz Kulczyk umarł i możesz się ogrzać przy jego trumnie. Bo skoro ja Cię przeczytałem, to pewnie zrobi to jeszcze ktoś inny i poczujesz się dowartościowana. Żenada.
Fakt, że gość z jego pieniędzmi zmienił sobie żonę na młodą dziewczynę jest konsekwencją życia na pewnym poziomie bogactwa. Wszyscy oni tak robią, ale użalanie się nad poprzednią żoną Kulczyka przypomina mi lament grzechotnika nad losem ugryzionej ofiary.
Nie wyobrażam sobie, aby owa pani, po trzydziestu latach małżeństwa, tak namiętnie pragnęła czuć bliskość mężulka w sytuacji, kiedy pod jej bramą ustawiają się setki młodzieńców gotowych skorzystać nie tylko z niej, ale także ze stu milionów dolarów na jej koncie. Problem polega jedynie na tym, że owa pani, nagle, z konsumenta, zmieniła się w inwestora i musi zmierzyć się podejmowaniem trudnych decyzji komu by tu oddać odrobinę swojego majątku. Dwadzieścia wystarczy? A może dwadzieścia osiem? Zaszalejmy. Siedemdziesiąt centymetrów, a co! Współczujecie jej dylematom? Kobietom przyzwyczajonym do bycia jedynie piękną i bogatą nie tak łatwo przeistoczyć się w bizneswoman. Oficjalnie, bo co do alkowy...
Nie zazdrośćcie miliardów komuś, kto umiał nie nie zapracować. Ktoś, kto to robi jest w moich oczach żałosnym karłem próbującym przerzucić własne kompleksy na barki tych, którzy takowych nie mają. Poznęcam się trochę...
To jacht Kulczyka...


  To jego samolot...



A to dwa z jego domków porozrzucanych po świecie...



Jeżeli komuś wystarcza życia aby na to zapracować tylko po to, żeby nie mieć czasu się tym wszystkim nacieszyć, to wypada jedynie kogoś tylko takiego żałować. Żal mi Kulczyka, bo musiał to być świetny facet. Z wizją.
A ja lubię wizjonerów.
Tylko tacy zmieniają świat. Pani Uli także...

poniedziałek, 27 lipca 2015

Lipcowe perseidy

Moja mama to ma parę! Nie dość, że cały tydzień zasuwa po Łodzi jak pershing opiekując się kilkoma emerytami, to jeszcze w niedziele wymyśliła sobie jeździć czasem na jagody, których zbieranie przyprawia mnie o drgawki. Wątpię abym w swoim życiu zebrał ich więcej niż szklankę, a mama przytargała mi dziś ogromny pojemnik po twarogu. I znów kłopot. Nie dość malin, to jeszcze jagody. Nie wiem co się z nimi czyni i do czego służą, ale cukru w ostatnim tygodniu kupiłem tyle, co przez ostatnie cztery lata. Zalać to wszystko spirytusem i się urżnąć. Ponoć są amatorzy słodkich zupek, ale ja omijam takie jedzenie bardzo szerokim łukiem i żadna siła nie zmusi mnie do ich spróbowania. Podobny problem mam z kompotami, a już ten wigilijny, z suszonych owoców, to prawie moja trauma. Nie toleruję nawet zapachu. Chyba kiedyś nawet mi smakował, ale z wiekiem wiele się zmienia. Kiedyś mnie to śmieszyło, a dziś zaczynam rozumieć.
Rozumiem także, że w niewyobrażalnie gorący dzień, dziewczyny wynajdują  ze swoich przepastnych szaf i szafeczek trzy sznurki, które, po założeniu, trudniej znaleźć na tyłku niż w szafie (osobiście trzymałbym je raczej wraz ze sznurowadłami ), najbardziej kusą miniówę i plasterek styropianu z wąsem Salvadora Dali między dwoma palcami stóp, przywiązują pieska do smyczy i idą dać mu poszczekać pod market. Pół biedy jeżeli zziajana psina przytroczona jest gdzieś w cieniu, ale częstokroć ilość ciuszków na krągłościach właścicielki, odzwierciedla ilość... No wiecie czego...
Bo gdzież tu w dzisiejszych czasach pójść i co by tu robić? Czytanie książek odpada, bo dysleksja, rower tyż, bo dyscycling, kino tyż, bo za ciemno na epatowanie kolankiem, nikt kina nie zafundował i tam tyż trza czytać literki, bo mówią jakoś niezrozumiale, a w parku gwałcą. Zostaje market z zimną colą. W sumie wszystko brzmi nawet nieźle do czasu, kiedy przed ową półnagą istotką otwierają się drzwi wyjściowe klimatyzowanych wnętrz El Dorado i okazuje się, że gdyby owa, ubrana w sznurówki osóbka, miała wzrost proporcjonalny do wagi, musiałaby mierzyć trzy metry pięćdziesiąt...
Pisałem rok temu o tym, jak to nieświadomie zaczynam zwalniać, bądź przyspieszać, na widok krągłych pupek bujanych opalonymi udami. Nie wiem... ostatnio coraz częściej zwalniam... To wina wieku albo trotuarów wprawianych w drżenie o częstotliwości poniżej 16 Herców. A może wyczuwam nadchodzące tornado?

sobota, 25 lipca 2015

Nic nie mam, zdmuchnęła mnie ta jesień całkiem....

Rozumiem, że za pogodę też odpowiada jakieś bóstwo...
Należałoby je kopnąć w dupę.
Tak jak większość hien żerujących w internecie i rozsyłających coś na kształt wirusów, ale z reklamami, które wciskają się w każde otwierane okno, zapieprzyły mi Google i mojego bloga, i z którymi nie umiem sobie poradzić. Kiedy wreszcie dotrze to mózgów tych ludzi, że tak namolne wciskanie się w życie innych musi zaowocować w totalną niechęcią do ich pracy?
Wkurza mnie to niemniej od większości użytkowników tego pomiotu szatana, jakim jest komputer z internetem, i od którego wymagamy stuprocentowej niezawodności, co już w zmyśle jest kompletną bzdurą.
Niech mi ktoś znajdzie niepsującą się nigdy pralkę bądź telewizor.
Nie pompujcie przez kilka lat kół w rowerach i autach, a potem psioczie, że uszło powietrze...
Wprasowani o opary techniki i technologii nie umiemy żyć bez prądu, krzesła i bieżącej wody w kranie.
Zaczynamy podglądać sąsiadów z kamerek zamontowanych na dronach i... przede wszystkim, zaczynamy, w domu, żyć wirtualnym życiem. Mąż przy swoim kompie, żona przy swoim, a dzieci przy swoich. Zero kontaktu bezpośredniego. Tak przecież jest... spokojniej. Choć tyle udało się od internetu uzyskać. Święty spokój.
W ramach tego spokoju wyłażą jednak jego pewne niedoskonałości. Przestajemy mieć wspólne tematy do rozmów, nie umiemy powiedzieć prawdy, która w wirtualnym świecie jest czymś umownym i nie ma żadnego przełożenia na realia.
A może można inaczej?
Może wystarczy odkleić dupska od skóropodobnych foteli i pójść posmakować kuchni Etiopii? Zrelaksować się na spacerze wśród platanów i tui, albo zanurzyć tyłek w basenie. Wszędzie tam internetu nie ma i jesteśmy skazani na kontakt bezpośredni. Ja wiem, że trudno tak, z godziny na godzinę, zacząć mówić prawdę, myślę jednak, że sumarycznie, kiedyś powinno się to nam zwrócić... O ile tego jeszcze chcemy.
Muszę sobie kupić nowego laptopa. Ta moja franca doprowadza mnie już do szału, ale nie znaczy to, że 6 sierpnia nie pójdę na koncert trzech polskich gitarzystów grających w hołdzie Paco de Lucii, hiszpańskiego gitarzysty flamenco i muzycznego geniusza. Podobnie jak z nieopisaną przyjemnością wysłuchałem wczoraj koncertu Elżbiety Adamiak, cichej kobiety kochającej poezję i nieprzejmującej się internetowymi tryndami w temacie: nowa odżywka do włosów.

czwartek, 23 lipca 2015

Taki wpis zmęczonego idioty...

Chciałem wszystkim narobić smaku zdjęciem pięknie skomponowanego loda o smaku śmietankowo-toffi z borówkami, truskawkami, migdałami i jajo-koniakiem, ale rzuciłem się na niego jak sęp na padlinę i możecie mi tylko wierzyć na słowo, że był pyszny. Po dwóch dniach na listku sałaty i plasterku wędzonej szynki zjadam wszystko, co mi wpadnie w ręce. Chyba też wypłukałem z organizmu cały potas, bo ślinię się na widok pomidorów, których, na szczęście, zgromadziliśmy spory zapas.
Nie wiem czy pisałem, ale będąc w Anglii kupiliśmy raz pomidorki koktajlowe, które były tak pyszne, że poleciałem zaraz kupić kolejną porcję. Nie wiem ile było w nich chemii, ale u nas takich nie jadłem. Czasem zdarzają się niezłe malinowe, ale to już nie to co tamte. Miałem fatalne zdanie o angielskiej kuchni, która zawsze kojarzyła mi się z jakimś rozciapcianym ciastem utopionym w czekoladowym kefirze i herbatą z mlekiem, a okazało się, że nie miałem racji, bo są tam także potrawy dla ludzi prostych o podniebieniach niewyrafinowanych takich jak choćby Full English Breakfast czy Linconshire Sausage, albo Sunday Roast, który z początku brzmi znośnie, bo jest to zwykle pieczone mięso z sosem, pieczonymi ziemniakami i warzywami, ale już dodatki w postaci puddingu miętowego lub jabłkowego mnie przerażają.
W Skalnym Mieście w Czechach jest mały staw, w którym nie można łowić ryb. I słusznie, bo wcale nie trzeba. Wystarczy wsadzić rękę do wody i wyjąć potężnego karpia lub płoć, wypatroszyć i położyć na grilla.



Mokre sny wędkarza...
Znów zrobiłem się  głodny!
Ale żeby nie było tak, że ja tylko wciąż siedzę w domu i nawijam o pierdołach, to przyznam się, że czasem także pracuję. I tak, w wolnych chwilach, powstawało z takiego czegoś...



Takie coś...




... co może nie jest mokrym snem hollywoodzkiego dizajnera, ale nie obraża ich gustu. Od jutra mam kilka dni wolnych, które mi dają czas na zakończenie nieustających prac u mnie w domu, a później do roboty.
Lajf is brutal. 


środa, 22 lipca 2015

To już moje zboczenie...

Nie wiem czy jest to możliwe, ale wczoraj strułem się niemytymi truskawkami, których najadłem się jeszcze w aucie, przed powrotem do domu i umyciem ich. Było to rano, ale efekt przyszedł po południu i był porażający, bo nie przypominam sobie, żebym kiedyś w życiu wymiotował jak kot. Myjcie owoce!
Nie pamiętam także, żebym w ciągu dwóch dni zjadł tyle lekarstw w dwa dni i przespał 20 godzin. Ocuciłem się dziś po 18,00 i, z przyczyn obiektywnych, musiałem pojechać do Biedronki po papier toaletowy.

Nie mam pojęcia jak może wyglądać świat z wnętrza głów dwóch blondynek, które zaczęły wyjeżdżać spod sklepu, ale jest jest to z pewnością świat równoległy. A znalezienie ich instruktorów jazdy musiałoby zaowocować dla nich ciężkim więzieniem. No, do ciężkiej cholery! To coś okrągłego przed siedzeniem kierowcy jest pomocą w jeździe, a nie narzędziem do wzbudzania zamętu. Nie mam najmniejszej ochoty opisywać ich manewrów, bo staje się już to nudne, ale... Baby! Nie wjeżdżajcie tam, skąd nie umiecie wyjechać, najlepiej nie wjeżdżajcie nigdzie i znikąd nie wyjeżdżajcie. Świat z Wami jest piękniejszy do czasu, w którym nie przekręcicie kluczyka w stacyjce. Załóżcie, że mąż, kochanek, boyfriend, czy jak ich tam nazwać, zawiezie Was szybciej, precyzyjniej i bez wypowiadania wojny każdemu, kto jest w odległości kilometra od Waszego bolidu. Możecie do woli opowiadać koleżance o guziczkach, zapinkach, krynolinach i kiszeniu ogórków. Byle z tylnego siedzenia. Z prowadzeniem aut dajcie sobie, w większości, spokój.

Tak jak ja już nigdy nie zjem niemytych truskawek, a jeśli już, to tylko po zakupieniu odpowiedniej ilości papieru.
Jeździłem przez wiele lat Volvo, które miało jedną denerwującą cechę. Zbyt nisko zaprojektowaną rurę wydechową i bywałem częstym gościem u odpowiedniego specjalisty od rur. Wjeżdżało się u niego do garażu z kanałem. W końcu warsztatu stało gigantyczne lustro i można było sobie poprawić makijaż, pstryknąć słitfocię albo upewnić się, że nasze koła nie są jeszcze w kanale.
Otóż ...
Siedziała w aucie, w owym warsztacie, pewna damulka, którą mechanik sprawnie skończył obsługiwać w momencie mojego wjazdu. Wylazł z kanału i powiedział:
Może pani jechać!
I poszedł.
Lorelaj wyskoczyła z gabloty jak oparzona, czując nagłą potrzebę zbratania się z chamstwem i krzycząc, że to on powinien wyjechać, bo ona nie umie.
Gość, widocznie dobrze już zaprawiony w bojach z podobnymi przypadkami rzekł tylko:
- Chyba Pani żartuje!
 I poszedł.
Co to babsko wyprawiało później, to temat na osobny esej.
Mam wrażenie, że bezmyślna kupa metalu, plastików i szyb, wożąca kupę torebek, szminek i kompletnego braku rozsądku, dałaby sobie lepiej radę bez właścicielki.
Żeby było jasne! Nie jestem wrogiem kobiet-kierowców. Nie jestem wrogiem nikogo, kto ogląda świat w trójwymiarze...
- Szesnaście blondynek stoi przed kinem. Wychodzi portier i pyta dlaczego panie nie wchodzą? Bo film jest od osiemnastu.


niedziela, 19 lipca 2015

Linkshaender

Popadało i zrobiło się jak w dorzeczu Amazonki. Brakuje tylko krokodyli w kanalizacji i spadających z drzew pająków. Mój sąsiad, jak po każdym deszczu, wyskoczył szybko z gumką do mycia okien, zajarał, i wytarł do sucha każdy zakamarek swojej kochanki omijając rurę wydechową jedynie. Nerwica natręctw. Kiedyś przypatrzyłem się jego Toyocie z góry i wyraźnie widać tego skutki. Cały lakier zszarzał i wygląda jakby przejechali go papierem ściernym. Jego problem. Ja zaleciłbym elektrowstrząsy i hospitalizację. Szkoda tylko, że i ja, patrząc na sąsiada z okna, zarażam się jego szajbą. Ileż to można patrzeć jak ktoś zapieprza ze ścierką dookoła samochodu?
Ja zwykle hołduję zasadzie: przewróciło się - niech leży, cały dowcip polega na tym...
Kuba Sinkiewicz, jako lekarz, doskonale to rozumie. Szalenie mnie bawi jego dwulicowy charakter. Z jednej strony poważny neurolog, z drugiej ironista i kabareciarz.
Dla ludzi, którzy wierzą w astrologię jestem przykładem wręcz klinicznym. Urodziłem się 21 maja, a jest to dzień, który raz bywa Bykiem, a raz Bliźniętami... i nikt nie potrafi mi wytłumaczyć dlaczego. Pomijając to, muszę być trójlicowy, no... powiedzmy dwu i pół... Nie czuję wprawdzie roztrojenia jaźni, ale może ktoś poczuje to za mnie. Czekam na wiarygodne badania. Urodziłem się także jako mańkut, szmaja... Brzydkie słowa, nie lubię ich i kogoś, kto je wymyślił. Doczytałem się, że jestem rzeczownik "męskozwierzęcy". Dzięki chociaż za ten rzeczownik...
Wyprowadzam z rzeczy cienie, które prężą się jak kot...
Czytając różne badania na temat zalet i wad ludzi leworęcznych, zawsze próbują nas w nich

przekonać, że mańkuci są zdolniejsi. Nie wiem, nigdy nie byłem praworęczny. Pisanie prawą ręką sprawia mi wręcz jakiś wewnętrzny ból, z którym nie mogę sobie poradzić. Ale... Praworęczni... Weźcie długopis w lewą rękę, a poczujecie to samo, żaden argument. Jedno mnie tylko pociesza. Sąsiad ze szmatą mańkutem nie jest!







sobota, 18 lipca 2015

Baczyński

Nie wiem jak Wam, ale mnie, na mojego bloga, wpieprzają się jakieś kretyńskie reklamy przy jego otwarciu. Nie wiem co to jest i przepraszam wszystkich, którzy mają to samo.
Podgrzało nam dziś dupeczki...
Czuję się jak jakiś oszalały wegetarianin abstynent, bo nie mogę patrzeć na mięso i piwo. O telewizji nawet nie wspomnę po wczorajszych wiadomościach, z których to dowiedziałem się, że jakiś naćpany pijak, który zabił dziecko na rowerze popełnił tylko wykroczenie, policja, która pomyliła mieszkania i przez półtorej godziny masakrowała chałupę bogu ducha winnych ludzi, łaskawie przeprasza, ten fiut Gargamel, wraz z kotem, wciąż żyje. Dudada ma nową panią, chyba od piaru, która przeczytała w PRZEDWOJENNEJ książce o zbrodni w Katyniu!!! O Powstaniu Styczniowym powiedział jej pewnie Wincenty Kadłubek, a o bitwie pod Grunwaldem pisał cesarz Klaudiusz.
Cóż to za banda debili!
Jak można podobnym prostakom powierzać losy czterdziestu milionów obywateli?
Polska to taki wieczny eksperyment.
Musimy poznać na własnej dupie, że coś jest bezsensowne. I nikogo nie obchodzi, że zajmie to kilka lat, które cofają nas o lat kilkanaście. Mamy czas. Taka mała Grecja na północy. Jak to pisał pewien średniowieczny wieszcz...

Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot,
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal - różowe światła pnącze,
pszczelich skrzydeł hymn.


Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne - obraz dni,
które czaszki białe toczy 
przez płonące łąki krwi.
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.

Jestem dziś zmęczony i nie mam najmniejszej ochoty tłumaczyć kretynom, że ów średniowieczny poeta zginął w Powstaniu Warszawskim mając lat dwadzieścia trzy i przewyższał inteligencją całą "elyte" dzisiejszej władzy, a powoływanie się na heroizm powstańców obraża każdego zielonego pomidora, który nie zdążył się zaczerwienić zanim można było go zerwać.


piątek, 17 lipca 2015

Czomolongma

W przeciwieństwie do wielu znanych polskich alpinistów przeżyliśmy! Atak północną ścianą na najwyższy szczyt Karkonoszy się powiódł. Niestety, próba połączenia się z cywilizacją za pomocą telefonu spełzła na niczym i jest to jedyny powód, dla którego TVN nie relacjonowało naszego osiągnięcia na żywo. Zapomnieliśmy także zatknąć flagi na patyku, ale to znów jedynie dlatego, że nie wzięliśmy jej ze sobą. Przyniosłem, za to, na szczyt, puszkę Okocimia i dwa kamienie, znalezione podczas ostatniej fazy ataku, aby móc je znieść i wrzucić żółwiowi do akwarium.


Potężna zima, temperatury dochodzące do zera bezwzględnego, huraganowy wiatr, a w ostatniej fazie nisko przelatujące motolotnie, nie ułatwiały zadania. 
Czwarty, i ostatni obóz, założyliśmy na wysokości dużej. Kto mógł, nachmielował organizm. Inni się tylko ślinili.


Sam szczyt... 
Jak to szczyt... 
Kupa gruzu. 
Widoki zasłaniały ołowiane chmury. Zdjęliśmy maski tlenowe aby nachmielować się przed powrotem ponownie, bo woda w plecakach zamarzła, i ruszyliśmy trasą południową do oddalonej o siedemset kilometrów, Strzechy Akademickiej, w której, tym razem, wypiliśmy tylko piwo. 
A... przepraszam! W połowie drogi walnęliśmy setkę śliwowicy na czworo i odrąbaliśmy, zamrożone na kość kawałki kabanosów, które przełknęliśmy dopiero po popchnięciu ich pod Strzechą...
Dalszy marsz zakłóciło mi jakieś ścięgno w prawym udzie, ale było już z górki i mogłem się turlać.
Następnego dnia mój żelazny organizm zwalczył kontuzję na tyle, że mogłem zejść po schodach i wsiąść do samochodu, który zawiózł nas na zakręt śmierci opodal Szklarskiej Poręby i dalej, do zamku Czocha,



w którym były wyłącznie schody i tajemne przejścia ze schodami, i gdzie tak mocno pieprznąłem się w czaszkę, że odnotowały to wszystkie sejsmografy po obu stronach polsko-czeskiej granicy. 
Aby to sprawdzić, pojechaliśmy zobaczyć czy aby na pewno nie rozpadło się w Czechach "Skalne Miasto"
Było.
Już od progu przywitał nas jednoznaczny widok pierwszej skały.


Polecam to miejsce, bo można się nim autentycznie zachwycić. 










Można także pozjeżdżać sobie po poręczach...


Albo pobawić się w paparazzi za dychę.


Zjeść americkie brambory z przysmażanym serem, knedliczki z kapustą, popić to czeskim piwem i wrócić do Karpacza, aby móc wreszcie spokojnie umrzeć ze zmęczenia. 
Niestety. 
Kolejny etap maratonu składania mebli i pracy zmusił do powrotu. Aby odwlec nieuchronne, wpadliśmy do świątyni Wang, gdzie zasnąłem słuchając jego historii z magnetofonu, a później do zamku Książ gdzie już ostatecznie próbowałem popełnić samobójstwo.




Co widać po mojej idiotycznej minie desperata. Zresztą nie tylko mojej.




Zostawiłem żonusię w dziupli pod zamkiem i szczęśliwie zakończyliśmy weekend w Karkonoszach. Zakończyliśmy tym samym wakacje na ten rok, bo ileż to można, do cholery, wypoczywać?! 
To zbyt męczące!

czwartek, 9 lipca 2015

Kaszaloty

W samym środku krainy Ducha Gór, na Śnieżce, książęta Szaffgotschowie wznieśli pod koniec osiemnastego wieku, kaplicę św. Wawrzyńca. Przydała się jak chińska porcelana na Księżycu. Wcześniej próbowano zastąpić "pogański" kult Świętowita, świętym Witem, którego, jak to opisują...
Uwaga!!!
Najpierw ugotowano w kotle z wrzącym ołowiem, następnie rzucono dzikim zwierzętom, a później rozciągano na katowni.
Miał facet wolę życia.
Pozazdrościć tym chrześcijanom, którym kąpiel w roztopionym ołowiu nie odbiera żywota, wściekłe lwy zjadają ich, ale są na tyle cali, że można ich jeszcze torturować. Ciekawe dlaczego nie chcą do niczego się przyznać?
Może już nie żyją?
Nie wiem, to tylko taka moja teoria, ale ja, jako zblazowany pogromca chrześcijańskich idiotyzmów, mogę czegoś nie łapać. Cała rzecz działa się zresztą w trzecim wieku, a wówczas ludzka tolerancja na ból była o niebo większa, czemu więc nie? Skoro Wit tyle przeżył to Dżizus miał partyjkę golfa podczas krzyżowego ognia pytań.
Straszenie chrześcijan Liczyrzepą przybierało z wiekami różne formy. Czasem miał rogi, czasem kopyta i diabelski ogon... zawsze był wstrętny  i demoniasty.
Liczenie rzodkiewek to diabelska praktyka, od której pysk się marszczy, włos wypada, a dupa różowieje. Nie kto inny jak właśnie Liczyrzepa, stworzył Błędne Skały, w których byłem i nie zabłądziłem, ale ówczesna tolerancja na inteligencję znajdowała się w powijakach. Wyjątkiem może być tutaj pewna świdnicka księżniczka, którą to Liczyrzepa porwał w celach jednoznacznych, rzekłbym: optyczno-seksualnych, ale owa dama nakazała mu policzyć w polu rzepę i zwiała, co jedynie potwierdza moją diagnozę o niewynalezieniu IQ i teorię, że długość życia nie ma żadnego wpływu na jej przyrost.
Już od dzieciństwa nie lubiłem bajek.
Może i bywają słodkie, ale dzieci zasypiają przy nich tylko z nudów.
Jadę jutro poszukać Ducha Gór i powiedzieć mu jaki z niego idiota. Mając takie możliwości... Wstyd Duchu!
Chciałbym pojechać także na Chybotka, kilkutonowy kamor leżący na kilku innych i bujający się idiotycznie przy każdej próbie wejścia na niego.
Nie byłem dwadzieścia lat w Karkonoszach.
Piękne okolice i wspaniali ludzie. Dawnymi czasy nabyliśmy w Jeleniej Górze kilka win prostych, z którymi siedzieliśmy na przystanku autobusowym w drodze do noclegowni. Przechodzący jeleniogórski żul dostrzegł naszą kolację i z zazdrością spytał chrypką Himilsbacha:
- Panie! Gdzieś Pan te kaszaloty kupił?!
Dziś wolę piwko, ale kaszalotów żal...







wtorek, 7 lipca 2015

Tomizm żyje

Śnił mi się dziś Biegun Północny.

Ale pierniczą wszędzie o tej Grecji!
Jestem za cienki w globalnej polityce i światowych finansach, aby silić się tutaj na jakieś odkrywcze rozwiązania, ale tak na mój prostacki rozum...
Wypieprzyć Grecję z Unii i szlus. Pompują w nią setki miliardów ojro, a oni wypłacają wszystko z bankomatów i się z nas śmieją.

Nie mam lodu w zamrażarce! Ale kanał!

Ileż to można? Oddajcie Grecję Żydom, a zobaczycie jak robi się biznes. Ale nie można, bo za rok starozakonni zyskaliby kolejny miliard wrogów, że oto zarobili tam, gdzie inni nie mogą. Kanalie!

Kupiłem jakiś nowy napój o smaku czerwonych cytryn. Capi skarpetami, nie kupujcie! Ktoś widział czerwoną cytrynę?

Jakoś tak co drugi Polak ma fobię na punkcie Żydów. Że zamiast orać wolą handlować brylantami i kręcić w Hollywood romantyczne komedie; że opanowali cały glob i nie ma ich tylko w komórce Nowaka, ale to jedynie dlatego, że Nowak nie ma komórki; że tak właściwie, to jest ich tyle co Chińczyków; a prawdziwy Polak to może tylko nażreć się barszczu Sosnowskiego i ustąpić miejsca pejsatym.

Se kupiłem Heinekena.

Według mnie Grecy to dupki. Wstają rano, zrzucają osła z dachu i lecą wypłacić sześćdziesiąt ojro do bankomatu. Przychodzą i zaczynają płakać nad skurwiałą Unią, która nie pozwala żyć im na kredyt kolejne trzy tysiące lat tylko dlatego, że mają wyspy i słoneczną pogodę.

Dobry ten Heineken!

Żydki nie mogli orać polskich pól od zarania, bo mieli zakaz jej kupowania. Grecy nie robią tego z założenia, bo po jakiego wała im się wysilać? Mają przecież wyspy i słoneczną pogodę. Naoszukiwali całą Unię jak to u nich cudownie, mimo że ich gospodarka zatrzymała się coś koło Arystotelesa, który stworzył liceum, a ogólnie wiadomo, że te kończą jedynie ukryci pederaści.

Ten napój z czerwonych cytryn da się wypić po dolaniu połowy zmrożonej mineralnej. Zarządziłem na jutrzejszy obiad pizzę z Biedronki, ale jak pomyślę dziś o jedzeniu, to czuję narastającą zgagę.

Jestem za wywaleniem Grecji z Unii, bo to żadna radocha utrzymywać darmozjadów dla idei. Skoro są tacy cudowni, to wystarczy to udowodnić. Daję im na to siedemnaście wieków.

Na wieki wieków...

P.S.

Mając taką historię, takie plenery i tyle do zaoferowania, trzeba być kompletnym idiotą, aby nie umieć tego wykorzystać bez latania do bankomatu po nie swoją forsę!!!








poniedziałek, 6 lipca 2015

Święta

Amerykanie mnie bawią.
Z jednej strony to śmietanka światowej inteligencji... (iluż noblistów jest z USA!), a z drugiej nieokiełznane prostactwo pasące się hamburgerami i dietetyczną colą siedemnaście razy dziennie.
Z jednej strony miliony uprawiające jogging, a z drugiej trzystu kilogramowe knury nie mogące wywlec się z łóżka bez pomocy dźwigu.
Z jednej strony miliardy dolarów, a z drugiej debile z Kentucky nie wiedzące, że Poland to żaden stan w Ameryce.
Można by mnożyć te dwie strony do rana, ale nie o to mi dziś chodzi. Wszyscy oni bowiem, mają jedną wspólną miłość. Jest nią 4 Lipca...
Ich narodowe święto.
Nakręcono o nim siedemset filmów w Hollywood, każdy szanujący się poeta spłodził kilka wierszy o Deklaracji Niepodległości od Wielkiej Brytanii, i nie ma takiego kloszarda, który by nie wiedział, że tego dnia należy ubrać się w biało-niebiesko-czerwone kartony z wyciętą gwiazdą na tyłku. I każdy z owych czterystu milionów ludzi wsuwa owego dnia "tradycyjnego hot doga i tradycyjnego hamburgera" popijając "tradycyjną coca-colą" lub "tradycyjnym piwem z czerwonego, plastikowego, kubka". Wieczorem sztuczne ognie, parady i festyny.
Przełóżmy to teraz na Polskę i 11 listopada...
Od rana msza na każdym programie. Maszerujący prezydent i bogoojczyźniane pieśni. TVN wysyła, wraz z parasolem, swojego namiestnika pod Belweder, Kaczor gromi, tłumy płaczą, Rydzyk leci do Izraela po nowy helikopter, bo jest promocja, Wawel oblężony, krzyże łopoczą na wietrze, jakiś zapleśniały emeryt doznaje ostatniego wzwodu i, przenosząc się na łono Abrahama, woła:
Pizza to Szatan!
Do Częstochowy!
Szwed pod murami!
IKEA!
Premier Kopacz zafundowała nam ten los!
Módlmy się!
I umiera.
Cały dzień zmarnowany. Za zimno na parady i trzeba nakarmić kota. Deszcz ze śniegiem zniechęca resztę gawiedzi do zadzierania łbów, by docenić wystrzał przeistaczający się w kształt mgły z Tupolewa 154 i napisu: Smoleńsk.
Komorowski nie ratuje życia indykowi, Wielka Brytania nie żyje chrztem najmłodszej następczyni tronu, a pod Biedronką śpi w krzakach zajszczany żul, któremu wsio ryba kto i o czym pierdzieli w telewizji.


 

niedziela, 5 lipca 2015

Wyspy Dziewicze

Jeżeli jest jeszcze ktoś, kto daje się zwieść pieprzeniu pislamistów, to współczuję mu to ósmego pokolenia wstecz! Ta ich... jakaś tam Gosiunia coś tam, która ma głosik jakby za dziesięć sekund miała się rozpłakać, ogłosiła program. Mało nie spadłem z fotela kiedy usłyszałem te brednie!
Po mojemu wygląda on jakoś tak:
Masz tysiąc złoty na łeb na miesiąc... Ty!
Gosia mówi...
Daj go nam, a my oddamy Ci pięć stówek jak zapłodnisz żonkę, a ona urodzi dzieciątko.
Jak dożyjesz do 65 latek, a jesteś facetem, dostaniesz emeryturkę, wybaczcie... chuj wie w jakiej wysokości i czy w ogóle, ale licz na to, bo to mówię ja, Gosiunia, trener czwartej klasy, gadająca do szafy przydupaska Katyńskiego. Łubu dubu, łubu dubu!
Podniesiemy płacę minimalną do ośmiu tysięcy! Łubu dubu...
Zabierzemy forsę wrażym sklepom i damy je Wam! Łubu dubu...
Zlikwidujemy lokowanie forsy w rajach podatkowych! Łubu dubu...
Polecimy na księżyc! Łubu dubu...
Podziękujcie Gowinowi i Ziobrze! Łubu dubu...
Jesteśmy siatkarzami! Łubu dubu...
Rydzyk! Rydzyk! Biało-czerwoni!

Pocałujcie mnie w dupę!

Jak to cudownie, że konwencja pislamistów odbyła się na Śląsku! Łubu dubu...
Tu mieszkają racjonaliści! Łubu dubu...
Dbajmy i walczmy o NASZĄ MATKĘ! Łubu dubu...
Nie damy się rozjechać Pendolino! Łubu dubu...
Sześciolatki do piaskownicy! Łubu dubu...
Lasy do lasu! Łubu dubu...
Chcemy budować przemysł i żeby kopalnie były rentowne! Łubu dubu...
Kredyty na wieki!
Tanie mieszkania!
Łubu dubu!!!

Po wyjęciu takiego szydła z dupy siedzenie na gwoździu jawi się wszystkim jak ślizgacz na Karaibach, z darmową benzyną, wlekący za sobą miss Borneo w toplesie.



sobota, 4 lipca 2015

W prosektorium najprzyjemniej jest na ranem...

Jeżeli jest dziś ktoś, kto nie pojechał nad wodę wymoczyć tyłek między nenufarami i rozciągnąć kości na kocu pod płaczącą wierzbą, to jest kilka możliwości...
- Zakochał się w asfalcie.
- Miał... lub ma... zbyt tolerancyjnych rodziców, a co za tym idzie ma także nie po kolei we łbie... To właściwie równoznaczne, ale niech już zostanie.
- Zmarł... i temperatura jest mu już całkowicie obojętna.
- Pracuje! To najgorszy scenariusz!!!
- Jeździ po sklepach próbując dokupić jakąś durną komodę lub regał, aby móc postawić na nich kolejną setkę książek.
- Nie stać go na żadną z powyższych czynności i łapie ryby w wannie.
Jest właśnie dwudziesta pierwsza, mój termometr za oknem pokazuje 29 stopni powyżej zera. Jutro ma być trochę cieplej, przełączcie zatem lodówki o oczko chłodniej, bo będzie lipa nawet tam.
Ja nie mam wyjścia, rano grzeję do roboty. Chociaż do południa, ale muszę, a później naleję letniej wody do wanny i przeleżę w niej do wieczora.
Ogólnie to szalenie lubię ciepełko pod warunkiem, że jestem akurat w Toskanii i mam głęboko co stanie się za godzinę, a wulkańczno-podobny piasek nie wrzyna mi się między między pośladki; gdzie murzyni targają na głowach setkę ręczników i girlandy koralików; gdzie słyszę: O! O! Tam widać Elbę! Tam ciepełko uwielbiam!
W Łodzi nie.
Tu, oprócz parującego asfaltu i wiecznie ujadających, okolicznych, psów, dzieje się tyle, ile w prosektorium nad ranem...
Ale bywają wyjątki...
Wczorajszy koncert Grzesia Turnaua był szalenie relaksujący. Umie gość śpiewać i robi to z sensem, bardzo go doceniam i lubię. Lata spędzone w "Piwnicy Pod Baranami" nauczyły go owej dyskretnej formy dowcipu, tak mocno kultywowanej w "Kabarecie Starszych Panów" i w rzeczonej "Piwnicy...".
Poezja wcale nie musi być nudna.
Jakaś paniusia na fejsbukowym forum Ryszarda Bonisławskiego narzekała wprawdzie na brak odpowiedniej ilości krzesełek i zbyt drogie bilety... ( 15 zyli za bilet to drogo?! Litości!!! ), ale malkontenci są wszak wszechobecni i tylko dobre wychowanie Pana Ryśka nie sprowadziło owej pani pod mój choleryczny charakter, bo babsztyl dostałby za swoje.
Niech się baba nauczy na czymś grać i zawyje jakieś własne tournee po Wietnamie i Kambodży za piętnaście dongów od duszy w tonalnej wymowie pozbawionej śliny paszczy, a później zajmie się krytyką.
Chciałbym opublikować krótki film, który nakręciłem podczas koncertu, ale nie wiem czy wypada, bo proszono o niefilmowanie.
Może to idiotyczne porównanie, ale na koncercie poczułem się troszkę tak, jak podczas zwiedzania starego żydowskiego cmentarza w Pradze, na którym pochowano w 1609 roku Jehunę Bena Ben Bacalela, twórcę Golema i Avigdora Kary; i o którym opowiedział Umberto Eco w dziwacznej książce: "Cmentarz w Pradze" Tam także można poczuć ów relaksujący powiew filozoficznego spokoju.