środa, 30 września 2015

Fryzjerzy do gazu

Każdy, choćby najgłupszy pomysł polityków i urzędasów wszelkiej maści, rozdmuchany do granicy wybuchu, ma jeden cel. Stworzyć pozory solidnie wykonywanej pracy. Pracy, której nadrzędnym celem jest dobro obywatela, którego nadrzędnym celem jest dobro swojego państwa. To tak, jakby kazać kurze żreć do czasu aż pęknie i uwolni właściciela od sadystycznego aktu ucięcia kurzego łba. Najlepiej jakby później się oskubała i wskoczyła do wrzątku wraz z marchewką i selerem.
Mniej więcej taki scenariusz przyświecał geniuszom od naszych finansów, ogłaszających loterię rejestrowania każdego paragonu fiskalnego na kwotę powyżej dziesięciu złotych, na stronie rzeczonego ministerstwa. Już widzę te dzikie tłumy blokujące serwer rozdrabniając każdy rachunek na stówę, na osiem mniejszych, w celu powiększenia swoich szans na wygranie jednej Astry raz na miesiąc!

- Wszak to tylko 7 milionów złotych... - Mówią o kosztach tego przedsięwzięcia autorzy.

Pomijając oczywisty rachunek prawdopodobieństwa, że lepiej puścić kupon totka, albo od razu wrzucić dychę do kanału, finansowi włodarze państwa zapomnieli o najważniejszym. Polacy to naród malkontentów, a nie szwajcarskich zegarmistrzów i zdecydowanie łatwiej zagonić wszystkich do kopania dołków pod przechodzącym sąsiadem aniżeli spodziewać się po kimkolwiek systematyczności.
Powinni zatem, wraz z loterią zbierania paragonów, dołączyć drugą pt. "Ten kutas paragonu dać nie chciał!".

- "Ten fryzjer z Nadrzecznej 17, obok pogrzebowego, spieprzył mi fryzurę i zamiast karmazynowego brązu wyszło marchewkowe indygo, a grzywka zaczyna mi się na plecach" - brzmiałby donos sfrustrowanej gaździny z Pcimia.
Albo...
- Zmarła świekra mojego teścia i jak ja pokażę się na konsolacji z dredami aż do dupy?

Czemu akurat fryzjer?
Bo idą jako szpica wujaszka Stalina; czując na plecach oddech enkawudystów ministra finansów są pierwszymi, na których zarzucono sieci fundując specjalną nagrodę dla sprawiedliwych wśród fryzjerów świata.
Nie dodałem, że także im dają szansę...
Jeżeli pozornie oszpecona wariatka, której nie wyszły idealne pasemka na genetycznej siwiźnie, mimo wszystko weźmie paragon i wbije go w odpowiednią rubrykę strony pana Szczurka wygrywając już nie Astrę, ale wypasioną Insignię, to fryzjer dostanie tablet. Jeden tablet na wszystkich fryzjerów w historii fryzjerstwa! Jest więc o co walczyć!

Z politykami jest mniej więcej tak, jak z przechodniami. To oni muszą mieć zawsze pierwszeństwo...

Zwykle poruszam się swoim busem, który w tylnej części ma blachę zamiast szyb i widoczność jest marna. Z tego też powodu walnąłem kiedyś w śmietnik i zarysowałem bok na latarni. Nie zlikwidowałem, niestety, żadnego przechodnia, którzy namolnie włażą mi pod tylne koła kiedy cofam, bo przecież mają pierwszeństwo i gówno ich obchodzi cofający kretyn i gablocie wielkości stadionu. Oni widzieć nie muszą. Muszą za to wygrać tę trzy sekundową walkę choćby za cenę własnego życia. Wyjeżdżając z parkingu zawsze oglądam się siedemdziesiąt razy i zawsze, w ostatnim momencie, jakaś bladź pcha mi pod koła, a czasem śmie mieć jeszcze pretensje, że jej nie zobaczyłem.
Tak widzę rolę polityków. Jedynie my mamy obowiązek ich widzieć, oni nas nie. Wybrano ich po to, aby mogli wozić dupska przynależnym im transportem i pleść idiotyzmy, od których ścina się białko. Najsmutniejsze jest jednak to, że każdy kierowca, wysiadając ze swojego auta, natychmiast przejmuje maniery pieszego i włazi pod każdy cofający samochód.
Proponuję zlecić wszystkim politykom obowiązek zakupu kas fiskalnych i prosić o rachunek za każdy wygłoszony kretynizm. Wystarczy dziesięć złotych od jednego. Plus VAT: 23 procent. Budżet się zbilansuje i stanie na nogi, politycy zamkną dzioby, a fryzjerzy w październiku odetchną, bo listopad dopadnie naprawiaczy aut.



wtorek, 29 września 2015

Zupa krawcowa

Miejsce, w które jeżdżę na grzyby, mimo że jest blisko Łodzi, przypomina Mazury.



To tereny, na których, od pokoleń, okoliczni chłopi wydobywali torf. To taki lipny węgiel używany do opalania chałup po wysuszeniu. Było go, jak widać, sporo, a dziury pozostawili ogromne. Z czasem zalała je woda i rolnicy wpadli na pomysł zbudowania elektrociepłowni Bełchatów kopiąc na jeszcze większą skalę. Święte Ługi poszły w zapomnienie, i bardzo dobrze, bo jest to czarodziejskie miejsce oddalone od asfaltu o kilka kilometrów na trudnym do ogarnięcia zadupiu. Po niebie fruwają orliki i czaple, w wodzie pluskają się szczupaki i mało kto owo miejsce odwiedza. Są też trasy turystyczne piesze i rowerowe i milion hektarów sosnowych lasów z grzybami i zaskrońcami. W czasie ostatniej wojny, wykorzystując pagórkowaty teren, bodaj armia Łódź..., przekopała okolicę transzejami i postawiła wiele bunkrów, które przydały się jak świni parasol, ale istnieją do dziś i można sobie pozwiedzać.
Lubię tam jeździć także dlatego, że są to okolice, z których pochodzi moja rodzina po mieczu i kądzieli. Niedaleko kazał się pochować mój ojciec.
Wpadłem tam dziś na kilka godzin połazić po lesie i jestem zdruzgotany. Dwa największe zbiorniki wprawdzie się ostały, ale mniejsze zwyczajnie wyparowały! W lesie nieprawdopodobnie wręcz sucho, a o grzybach można tylko pomarzyć. Ktoś, kto wpadnie tam tylko przelotnie, nie ma szans znaleźć nawet muchomora. Mnie się napatoczyło kilkanaście krawców, chyba dwa podgrzybki i trochę sitaków, ale to tylko dlatego, że wiem gdzie mogłem je zaleźć. Przynajmniej mam na jutro grzybową i sznureczek krawców do ususzenia. Nie zmienia to faktu, że kolejne lato bez opadów, może zmienić to miejsce w jakąś oszalałą pustynię.
Trudno na to cokolwiek poradzić, a ja, jeśli dotychczas miałem gdzieś całe gadanie o ekologii i ocieplaniu się klimatu, dziś jestem jak najbardziej "za".
I to chyba na tyle...
Jutro postaram się być mniej dowcipny.

niedziela, 27 września 2015

Wiele z tego co pozornie męczy, okazuje się przyjemne.

Tak ogólnie to jestem dumny z żonusi, ale może bez przesady...
Ma swoje wady.
Po pierwsze primo to kobieta, a u nich plusy dodatnie z ujemnymi czasem się nie równoważą.
Po drugie... Niezależnie od wielkości kołdry, dla mnie jej zawsze brakuje.
Po trzecie primo zrzędzi, a po następne lubi wytyczać marszruty przed każdym naszym wyjazdem dokądkolwiek.
Nasz weekendowy wypad do Zakopanego nie wymagał takich przygotowań. Piątek: Dojazd - glajcha do rana, Sobota - wycieczka po okolicy i glajcha do trzeciej, Niedziela - zimny prysznic, śniadanie i glaj... O! co, to to już nie! Grzecznie w autko i rura do domu.
Problemy tworzą się w drodze powrotnej.
Gierkówka to szambo; od kilku lat rozkopują ją za Częstochową i potrwa to ponoć do 2217 roku. Autostrada Katowice - Kraków musi być kontrolowana przez Masonów do spółki z bandą sępów, bo cena za kilometr bije na głowę apartamenty Hiltona w Singapurze, a tzw. Zakopianka... Litości! Kto jechał, to wie.
Jako, że podwójny kac zszarpał mi nerwy na tyle, że bałem się jechać nie strzelając, zleciłem Gośce uratowanie kilkunastu dusz opracowaniem drogi alternatywnej. Po krótkiej analizie owej trasy, pod Biedronką w Zakopanem, w której nabyłem mineralną w dużej ilości, doszedłem do wniosku, że nie jest to droga przez Polskę. Ponieważ jednak tuż wcześniej wjechaliśmy wyciągiem na Wielką Krokiew, wytłumaczyłem sobie nieznajomość owych nazw niedotlenieniem i ruszyliśmy w nieznane.
Ludziska Kochane!
Jeżeli ktoś przy zdrowych zmysłach nie pojedzie z Łodzi do Krakowa naszą dzisiejszą trasą, to jest idiota i głąb! Droga szeroka i równa jak stół, stówą przez każdą wieś, widoki i serpentyny, serpentyny i lasy, zero kurew, normalnie poezja dla zmysłów!
I to wszystko dzięki żonusi!
Widać niedotlenienie, w połączeniu z tabletkami na anginę, zalały mózg owym (jak to mówił imć Zagłoba) wybornym likworem, który, postępując od brzucha w górę, niesie z sobą substancyje różne, by go rozświetliły na czas pewien...  Czy jakoś tak...
Chyba zmyślam.
W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że powrót sprawi mi tyle frajdy. Zatrzymałem się nawet, informacyjnie, w lesie na grzybki, ale nie ma. Przynajmniej tam. Jestem namolnym grzybiarzem i kiedy tylko jakiś prawdziwy donos o podgrzybkach do mnie dotrze, to jadę. Niech się nikt nie wprasza, bo nie zdradzę moich terytoriów.
Z racji permanentnej ulewy, zwiedzaliśmy Zakopane autokarem z przewodnikiem. Rasowy górol z górolskim dowcipem odnalazł prosty sposób na całą polską biedę tłumacząc jak najłatwiej się jej pozbyć, otóż wystarczy, aby...
"...głodni zjedli bezrobotnych!".
Jestem już dziś lekko zmęczony i nie chce mi się tego pomysłu rozwijać.
Zasuwajcie na Kraków przez Baby, Garnek i Smoleń! Dotrzecie przed wszystkimi i jeszcze zobaczycie, na przykład, takie perełki...


Proponuję zabrać się jako pasażer, bo po drodze zobaczycie naspis: BROWARKI 0,5
Ależ bym tam skręcił, ale żonka prowadzi tylko mnie.




czwartek, 24 września 2015

Zwyczajna mycka czyli... Dlaczego skrzypek spadł z dachu?

Całkowicie rozsypał mi się dziś facebook i nie mogę się na niego dostać. Jestem niemal pewien, że to robota Mossadu. Te cholerne Żydy zaczynają już atakować swoich agentów, bo przecież to oczywiste, że aby stworzyć tak rozległą sieć uzależnień jak Fb, spisek być musi.
Sama idea ogólnoświatowego spisku jest cholernie zabawna, ale ma podstawy. Wszakże już Sienkiewicz pisał w Trylogii, że jeśli Żyd w Wielkopolsce rano kichnie, to już wieczorem, na Ukrainie, mówią mu: Na Zdrowie!
Znaczy się... informacja jakaś płynie kanałami znanymi jedynie wybrańcom. Co ciekawe, tak było od zawsze. Ponoć już pierwszy Żyd, który przywędrował do Polski w dziesiątym wieku, ukrywał pod mycką komórę Motoroli śląc nie tylko słitfocie Kapetyngom i Ottonowi, ale i dalej, za ocean.
Znane obrazki, wyryte w południowoamerykańskich kamieniach, przedstawiają nie tylko Zauropoda wylizującego miód z ucha K'inich Yax K'uk Mo'da, ale także wyraźne plany ekspansji Piastów na Ekwador.

Czujni jak Żyd podczas okupacji, śledczy z Krainy Deszczowców, drążący każdy przejaw fanatyzmu pod auspicjami Antka policmajstra upubliczniają, z jedynie im daną wrażliwością, kolejne spiski na żywota sponsorów Radia Marysia nie dopuszczając ich guru do danych technicznych ostatnich egzemplarzy kończącej się właśnie produkcji Maybachów.

No i odbiegłem od tematu...
Przecież miałem o tych ogólnoświatowych spiskach.
Połączeni, od wczesnego Średniowiecza, siecią kosmicznych technologii, klan Żydów w zmowie z budowniczymi wolnych murów, dzierży władzę nad światem. To oczywisty fakt czemu nikt nie może zaprzeczyć. Taka jest prawda. Potwierdzają to moi liczni bliżsi i dalsi znajomi o wiele więcej wiedzący w tym temacie niż ja..
Albo weźmy takie Hollywood i całe Stany...
Każdy film to jak nie Meyer to Shapiro, każdy aktor to Goldblum, a każdy piosenkarz to oczywiście Ray Charles, no... znaczy miałem napisać Cohen, telewizja to Bloomberg... Można by wymieniać bez końca.
To ich praprzodkowie na spotkaniu, w Teheranie bodaj, opletli świat pajęczyną, którą zakończył gordyjski węzeł i do dziś dupa zbita. Będziemy się męczyć po wsze czasy.
Taki Kuroń czy Michnik...
Albo Mazowiecki...
Kiedyś spytałem jakiegoś hejtera czy Konrad Mazowiecki był także Żydem.
- Oczywiście ty posrany chuju! - brzmiała częściowa odpowiedź, bo zaraz dalej wysłał mi książkę telefoniczną Nowego Yorku z pełną listą przestępców.
Spytałem naiwnie jakim cudem zachował jeszcze napletek, ale jego oba mózgowe zwoje uległy widocznie przegrzaniu i odpowiedzi nie dostałem.
Chaotyczny jakiś ten mój dzisiejszy wpis, ale to wina żony, która ma przedwyjazdowy amok i na dwa dni musi spakować tę większą szafę z pokoju. Jedziemy na bar micwę.
Zdjęcia wymyckowanych biesiadników opublikuję, pro publico bono, po powrocie.




środa, 23 września 2015

Prawdziwa historia

Tak se usiadłem przed monitorem i gapię się w pusty ekran myśląc jakim by tu wpisem uprzyjemnić sobie dzisiejszy wieczór. Polityka odpada, bo mnie brzydzi, o Lewandowskim jakoś tyż nie, bo na piłce się nie znam i dziwi mnie dlaczego któregoś roku nie wybiorą mistrza i dadzą sobie siana raz na zawsze. Po powrocie z trzeciej krucjaty zacząłem grać w tenisa, ale i on mnie już nudzi. Miałem nawet ksywę McEnroe, bo namiętnie rozwalałem rakiety o kort i obaj jesteśmy leworęczni. Nie znam się na lotnictwie myśliwskim, bo chociaż zabrali mnie do takich właśnie wojsk, byłem tam największym leserem od czasu Zagłoby, ale to długa i nudna historia, o której już chyba kiedyś napisałem. Nigdy nie uratowałem niczyjego życia w przeręblu i nie zdobyłem Pika Komunizma zimą. Latem zresztą też. Nie będę dziś pisał o gotowaniu, bo Sławek mnie za to nie lubi i mamrocze, że marudzę. Swoje opowieści o erotycznych podbojach zostawiam dla wnuków, niech się skubańce uczą od mistrza, a zabytki Florencji ciągle stoją na swoim miejscu i każdy może je sobie zobaczyć jak tam pojedzie. Z dziesięć lat nie dostałem mandatu chociaż jeżdżę o wiele za szybko...
O! Przepraszam...
Kiedyś zatkał mi się kibel i niczym nie było sposobu go odetkać. Była oczywiście sobota wieczór. Każda domowa awaria zdarza się u mnie w sobotnie wieczory. Taka tradycja. Wysypałem cały zapas dostępnych w domu specyfików w ową gównianą gardziel i poleciałem z bambosza po kolejne. Ponieważ było późno i żadna ze znanych mi osób, przy zdrowych zmysłach, nie zwraca o tej porze uwagi na czerwone światło dla przechodniów na pustym jak Księżyc skrzyżowaniu, przeszedłem i ja, do pobliskiego sklepu. Jakież było moje zdumienie, kiedy po wyjściu drogę zastawiała mi policja.
- Przeszedł pan na czerwonym! - zaatakowali.
- Ależ oczywiście! A to nie wolno?
- Nie!
- Grozi mi areszt tymczasowy za możliwość mataczenia? - Przez chwilę poczułem się dowartościowany...
- Dostanie pan mandat w wysokości pięćdziesięciu złotych.
- Tylko tyle? W Syrii ścinają za mniejsze przestępstwa! A gdyby tu szedł Lewandowski, albo John McEnroe, to też dostałby mandat?
- Tylko Lewandowski, bo nie znamy amerykańskiego.
Wzruszyła mnie szczerość.
A włoski?
- Nie...
 -A ja właśnie szukałem w sklepie Apapu, bo kolegę, który do mnie przyjechał, zabolała głowa. Znany  włoski pieśniarz flamenco, Michał Anioł Buonarotti. Rzeźbi jak cholera na klawesynie i dudach... Za przeproszeniem... Kiedyś, w Turcji, uratowałem mu życie jak wpadł do przerębla gdzieś między Knossos a Elbą. Jak mu rozerwie czachę przez zapchany kibel, to będzie pana wina, bo to starszy już gość i ciężko utrzymać w pęcherzu czwartą flaszkę Tokaja.
- To świetny z pana pływak! - policjant zlekceważył moje groźby.
- Uczyli mnie w wojsku.
- Gdzie pan służył?
- Znany Batalion "Żabie Skoczki" z Okinawy pod Częstochową.
- Znam, znam...
- Panie Lieutenant'cie... Odpuść Pan te pięć dych. Pouczenie nie wystarczy?
- Nie mogę. Są kamery i dyspozytor pana widział.
- To kicha.
- Ano kicha.
Kibla nie przepchałem, bo wpadł tam plastikowy zapaszek razem z wieszczkiem. Trzeba było kręcić.
Takie to erotyczne bajki będę opowiadał wnukom na dobranoc.
Dobranoc


wtorek, 22 września 2015

Prawda nas wyzwoli

Słyszałem wczoraj bardzo ciekawą i, moim zdaniem prawdziwą, opinię o Polakach.
Ponoć wszystkim się poprawiło w portfelach, mało kto narzeka na brak kasy, pracy i powolnej utraty wzroku. Jesteśmy o wiele szczęśliwsi niż jeszcze niedawno.
Dlaczego zatem wszyscy narzekają?
Nie myślę tu o zidiociałych malkontentach z orłem na czole, często tuż nad grobem, rozpamiętujących Cud nad Wisłą i Dmowskiego, bo tak każe Kaczor, penetrujących slipy każdego, który nie myśli systemem: Zajebać Żydów!, Masoneria do Gazu!, Suka Kopacz zdradza Polskę i wysyła prośby do Merkel o terrorystów z Afryki!.
Posługując się ich retoryką... Jedynie utylizacja...
Mam nadzieję, że poza ową rozmodloną grupą nieokiełznanych chamów, całej reszcie jednak się poprawiło, ale każdy zrzędzi. Narodowa przywara? Po części na pewno. A przyczyny? Proszę uprzejmie...
Powiedzmy, że żyje sobie jakiś taryfiarz, który świetnie zarabia wożąc nocą call girl milionerom. Ma najnowszego merola i w dupie kasę fiskalną. I cóż z tego, że tylne fotele nie zawsze spływają dolarami i ojro, zbudował dom za Franki, oczywiście dla picu, bo trzeba było jakoś to wszystko wyprać, a tu masz ci los...
Bezpieczna waluta wyfrunęła ponad chmury i, spadając, nadepnęła mu na odcisk. Teraz musi zrobić dodatkowy kurs w miesiącu. Niby nie marudzi, że jego dzieci przymierają głodem i ma gdzie mieszkać; że ma odłożoną kasę na wakacje w tropikach, a czasem darmowego loda, ale przecież światowy spisek na jego pieniądze odbiera mu pełnię życia i ponarzekać musi.
Każdy może sobie znaleźć coś, co mu się nie podoba, rzecz w tym, na co kładziemy akcent.
Jeśli własne podwórko to jest ok, ale ta władza to hańba! Im dalej od nas, tym gorzej! Kliniczny przykład wirtualnych emigrantów ciągnących za sobą baby z dziećmi obładowane dynamitem. Ale teraz to już nie tylko baby i dzieci. To także Platforma, Tusk, Merkel i prezydent Izraela i Myszka Miki.
Przypuśćmy, że dziesięć procent Polaków nie lubi czosnku, dwadzieścia brokułów, a piętnaście salcesonu i wszyscy jedynie o tym mówią. Oczywiste jest, że tworzy nam się obraz nienawiści u prawie połowy nacji. Politycy jeszcze to akcentują, bo zbliżają się wybory i muszą wszystkim spróbować wyczyścić buty nawet jeżeli są to trampki na wf. Składając to wszystko do kupy jawi się nam krajobrazu po bitwie, chamstwa i poruty, w obliczu których jedynie ojciec Rydzyk, pod pachę z Kaczorem, może nas wyzwolić.
I dlatego wygrywa PiS!
Wniosek jest prosty...
Zgłodniałem i usmażę sobie jajecznicę.





Trza się odchamić...

Nigdy nie byłem fanem nadmorskich kurortów w stylu Sopotu czy Międzyzdrojów. Są to raczej miejsca dla niedopieszczonych szpanerów z kompleksem Edypa, którzy przyjeżdżają wyłącznie po to, aby pochwalić się swoją nową beemą i dresem z trzema paskami na rękawach. Nieodłączny złoty łańcuch wraz z dokompletowanym finglem na fakersie, dopełnia szczytu zburaczenia.
Zdecydowanie nie moja liga, a poza tym nudzę się nad morzem jak diabeł na pokucie i po trzech dniach bym prysnął na pobliskie Mazury, gdzie można chociaż wejść do lasu na grzybki i zdeptać zaskrońca. W co można wdepnąć na sopockiej plaży chyba nie muszę mówić...
Zdecydowanie czuję potrzebę większego ruchu niż wbicie parawanu w piaskownicę i uwalenie się na kocu.
Zdecydowanie preferuję góry.
Pamiętam mój pierwszy wyjazd w Bieszczady anno domini '77, który zorganizował nauczyciel fizyki z mojego liceum. Gość całkowicie zakręcony na punkcie wręcz sportowego drałowania po górach, z dobytkiem na plecach, przez całe wakacje. Wędrowne obozy, każdy jesienny i wiosenny rajd, nawet biegi na orientację, zaliczaliśmy niemal hurtowo, przez cały rok. To wówczas zakochałem się w górach. Bieszczady w latach siedemdziesiątych były dziczą, a ich mapy pokazywały drogę z precyzją rzutu młotem. Dwukrotnie zdarzyło się nam, idąc wydrukowaną drogą, wyjść dwadzieścia kilometrów od miejsca, do którego zmierzaliśmy. Piękne czasy! Spróbowalibyście lokalnego piwa z dębowej beczki w Wetlinie...
Na szlakach zero turystów, a nad głowami przelatujące orły. Będąc tam dziesięć lat później zastałem asfalt sterty śmieci.
Dziś chyba bałbym się tam pojechać, chociaż...
Z wiekiem człek robi się coraz bardziej leniwy, a góry jakieś wyższe. Potrzeba wygody nie zachęca do spania w namiotach i oblucji w lodowatym strumieniu.
Któregoś lata stojąc na korytarzu w pociągu, na jednej nodze, oparty o plecak oparty o drzwi kibla, przypatrywałem się pewnemu śpiącemu facetowi. Nie żeby był jakiś nadmiernie przystojny, po prostu nic go nie było w stanie obudzić. Wreszcie, gdzieś w okolicy Krakowa, otworzył oczy i spytał:
- Kiedy będziemy w Pile?
- To pociąg do Zakopanego!
- Nie szkodzi.
I po diabła to wszystko dziś piszę?
Ano dlatego, że spadamy w najbliższy piątek do kolejnego kurortu, tym razem w górach, czyli Zakopca. Nie przewiduję wylewania potu, plecak zastąpi mi bagażnik, a młodzieżowe schronisko - dobry hotel. Ponoć góry najpiękniejsze są we wrześniu. Trzeba to sprawdzić, bo miesiąc się za chwilę skończy. Na dodatek to sponsorowana impreza, a nam zostaje tylko na nią dojechać.
Mam fatalne zdanie o dżipiesach, bo już nieraz wyprowadziły mnie na manowce, ale do Krakowa grzeję przecież autostradą, a "Zakopianka" jest reliktem, z którego nie sposób zboczyć. Chyba, że do Poronina, do naszego wodza.


Nie ma to jak kręte ścieżki Tatr...




 


niedziela, 20 września 2015

Kulinarny atlas terroryzmu

Wszedłem dziś na chwilę do Biedronki i myślałem, że się przewrócę. Między regałami szło małżeństwo Arabów! On trzymał koszyk, a ona wkładała do niego banany. Mało tego, rozmawiali po arabsku, a koszyk skrywał jakieś mięso i kilka innych rzeczy załadowanych wcześniej. Byli niscy i szczuplutcy, ubrani prawie po europejsku, bo on miał ciemne spodnie i sweter, a ona sukienkę ciemną takoż. Było coś między Dhuhremi i Asrem, ale stali blisko sałaty, spodziewałem się zatem, ze nagle klękną z twarzą we stronę Mekki tarasując ruch, po czym on zdejmie sweter i okaże się być owinięty dynamitem terrorystą, który przepełzł przez cały, południowy i cywilizowany świat, aby rozpieprzyć mi Biedronkę, i mnie przy okazji, w celu postawienia na jej miejscu meczetu.
Z tymi biedronkami to też trzy światy...
Załóżmy, że taką sosnę zaatakuje mszyca... Głupie i bezmyślne drzewo powinno dać się zeżreć mikroskopijnej bladzi i zwiędnąć w spokoju. A tu, masz ci los... ani myśli! Zaczyna ono wydzielać olejki eteryczne zwabiające krwiożercze biedronki, dla których mszyce to przysmak.
Mając w  uszach ową przypowieść, poczułem się niczym zwabiona olejkami eterycznymi Biedronki: biedronka, bo pozornym celem... był zakup dezodorantu o zapachu: wanilia w gównie, po 3,89 w promocji do wyczerpania zapasów. A tu okazało się, że mam uratować setki istnień jak jakiś X-Men, normalnie. Krew szwoleżerów zagrała, wyrosły mi skrzydła husarii spod Wiednia, owinąłem się wilczą skórą i ścisnąłem w garści miecz...
Wszystko na darmo i jeszcze musiałem zapłacić za dezodorant, bo Arab miał pod swetrem tylko koszulę i wystające żebra, co dojrzałem przyglądając mu się uważnie przy kasie. Płacił złotówkami. Dirham nie zobaczyłem, bo przezornie zlustrowałem mu także portfel, czy aby nie chowa w nim rozsądnej porcji wąglika.
Dumny ze zbawienia świata i portugalskich biznesmenów, wyszedłem na zewnątrz sklepu dokładnie w momencie, w którym podjechał ogromny, czarny mercedes, z gatunku - SUV-ów z pięcioma Wietnamczykami w środku.
No, cholera?
Znowu?
Jeszcze adrenalina rozpycha mi żyły, wilcza skóra grzeje plecy, a tu kolejni zamachowcy wpadli zgwałcić jedenaście emerytek i łysego kasjera!?
Ale pomyślałem sobie...
Niech i ci mają przyjemność, a ja wymorduję ich po wyjściu.
Po godzinach oczekiwania w krzakach z nożem do krojenia bułek, który zawsze wożę w aucie, przedstawiciele żółtej rasy, wietnamska mafia, wypchnęła biedronkowy wózek z toną ryżu i hektolitrem oleju.
To skubańce!
Mordują nas po cichu, systematycznie, wokiem i sajgonkami, psiną w osiemnastu smakach i szczurzyną z bambusem.

I teraz nie wiem...

Sfora z południowo-wschodniej Azji zawładnęła już naszym lanczem trzymając, wyraźnie, sztabę z portugalskim sklepikarzem; uwielbiam shoarmę, arabskie sosy i chlebek pita. Cała Italia to pasmo smakołyków! Węgierska zupa-gulasz to poezja, że o Tokaju nie wspomnę...
I co tu teraz zrobić?
Zostaje nam przyjąć francuskich emigrantów, bo ci, ze swoim śmierdzącym serem, żabami w winniczkowym sosie i dżemem z kawą na śniadanie, jako pierwsi nadają się do utylizacji.
Wprawdzie czeskie knedliczki także bywają nieciekawe, ale Polak z Czechem to dwa bratanki. Chyba, że coś pomyliłem...





piątek, 18 września 2015

Moralność pani Dulskiej

Szlag mnie trafia kiedy otwieram internet! Co, do jasnej cholery. dzieje się z Waszymi mózgami? Arabowie tu, Arabowie tam, mordują, atakują, gwałcą, strzelają... Nie stać nikogo na nic więcej? Nawalony dwudziestolatek na spidach wyszedł już z mody? Już przestał być sukinsynem? Jest lepszy, bo Polak? Nasz kraj zapaskudzają nasi imbecyle. Każdy odnowiony dom pokrywa się w ciągu jednej nocy bezmyślnym pseudo-grafitti; każdy debil przyjmuje sobie za punkt honoru zapaskudzenie każdego wolnego kawałka ściany swoją bezmyślnością. To Was uspokaja? Lubicie to?
Interesuje kogokolwiek cena za pobłażanie kretynom, bo oni nasi?
Głupota jest nieodłączną sferą egzystencji każdego społeczeństwa, ale czy koniecznie musimy jej szukać na krańcach Europy? Obejrzyjcie się dookoła. Mało Wam jej na swoim podwórku? Zróbmy porządek wokół siebie i dopiero zacznijmy stawiać czoła tej odległej.
Ja wiem, że to lotny temat i każdy chce mieć swoje zdanie, ale walenie kamieniami przez pół Europy jest żałosnym erzacem braku umiejętności opanowania bajzlu wokół siebie. Dopuszczamy właśnie do władzy bandę moherowych turbanów, którzy będą nam szkodzić przez kolejne lata i na to śmiemy dawać swój akces? Jak Wam, zwyczajnie, nie wstyd?  Dlaczego nie przeraża nikogo świadomość
oddania kraju w ręce prawicowych psychopatów, którzy mordują inteligencję?
Jestem zdołowany.
Nie chce mi się dziś pisać dalej, ale popiszę, bo nie skończyłem gotować obiadu.
Już od dawna mówiłem, że wolę sprzątać kible w Nowej Zelandii, niż prowadzić własną firmę w
Polsce. W obliczu dzisiejszego natłoku kretynizmów moja deklaracja nabiera rumieńców. Zróbmy najpierw porządek we własnym ogródku, aby mieć czelność wypominania bałaganu innym.
Miliony Arabów nie wpadło do Europy na piwo.
Chcą spokoju, który tylko my możemy im go zapewnić, a pieprzenie, że za czterdzieści lat opanują nasz kontynent jest demagogią, w której przodują ci, którzy mienią się być chrześcijanami, a Boga w nich tyle, ile chwilowo, mają go w swoich gębach.


czwartek, 17 września 2015

Taki mój smakołyk...

Nadeptując dziś na odcisk wszystkim fanom marchewki, brokuła z rabarbarem i pieczonej brzoskwini w sosie własnym napiszę, że uwielbiam flaki. Niewiele jest potraw, które tak namiętnie łechcą moje smakowe kubki jak wywar z wygotowanego kałduna w przyprawach  z dodatkiem wołowiny i indyczych żołądków. Starta włoszczyzna i konkretna porcja zasmażki, zasypana majerankiem, przydają tej zupie (?) wręcz królewskiego smaku, któremu nie mogę się oprzeć.
Dawno temu byliśmy na weselu w okolicach Gdańska. Po przetańczonej nocy, w oparach wódki rzecz jasna, liczyłem się z gigantycznym kacem. I byłoby tak z pewnością, gdyby nie popołudniowe śniadanie, na które złożyła się lufka i gigantyczny talerz flaków właśnie.
Dziś kaca nie mam, ale mam flaczki. Kupione wprawdzie w postaci zmrożonego gluta w folii, ale trudno mi krytykować nawet taką postać tego smakołyku. Wystarczy dosmaczyć pod własny gust i można wcinać do upadłego. Mniam!
Takie niewielkie pocieszenie dla organizmu po wyjeździe syna na kolejne miesiące. Mija już chyba dobre trzy lata jak nasze spotkania są właściwie świętem. Nie smuci mnie to za bardzo, bo wiem, że wybór jego życiowej drogi jest za wszech miar słuszny i ani myślę go krytykować. Anglia to piękny kraj, a całe Yorkshire to perełka. Wprawdzie Anglicy wyśmiewają się z jego mieszkańców, że nie dotarł tam jeszcze prąd, ale to kłamstwo, bo byłem i prąd jest! Szkoda tylko, że nie ma tam flaczków.
Nie wiem czy to prawda, ale kolega opowiadał mi kiedyś taką historię...
Dawno temu, za komuny, pojechał do Niemiec pracować. Mieszkali we trzech, w niewielkim pokoju na pięterku, u jakiejś owdowiałej hrabiny z pieskiem. Któregoś razu poprosiła go o kupno jedzenia dla owego psiaka.
Okazało się, że w owym sklepie z jedzeniem dla zwierząt sprzedają oczyszczone i obgotowane flaki. Kupił porcję dla siebie. Ponoć były rewelacyjne i parszywie tanie. Następnom razom kupił ich tyle, by wystarczyło dla całej trójki i zaczęli gotować. Hrabina się wkurzyła, że śmierdzi, ale jak tu oprzeć się trzem przystojnym i wyposzczonym facetom z krainy niedźwiedzi. I spróbowała... po czym... obniżyła im czynsz. Śmieję się oczywiście, ale chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że rozsądna porcja flaczków nie jest smaczniejsza od karminadla z marchewki.
No to już wiecie co zrobić na niedzielny obiad...
Smacznego!
P.s. dla biznesmenów.
Zalejcie Angoli wołowymi kałdunami z przepisem na opakowaniu, a zdobędziecie fortunę!


  

Nie chce mi się wymyślać tytułu...

Cały internet aż się trzęsie od wpisów atakujących uchodźców z Afryki. Wszystkie radia poświęcają temu tematowi połowę swoich programów rozbierając na atomy wszystkie możliwe wersje zagrożeń z powodu przyjazdu garstki Arabów, którzy i tak po miesiącu prysną do Niemiec. Prawica wrzeszczy, że Niemcy tylko patrzą jakby tu zawłaszczyć nasz kraj i właściwie to należałoby wypowiedzieć im szybko wojnę. Z Rosją już jesteśmy w stanie wojny. Dookoła naszego kraju pleni się nazizm i ksenofobia i tylko MY, jedyny głos rozsądku, prawy i sprawiedliwy, rozkochany w miłości do każdego bliźniego i ociekający pluralizmem, jesteśmy enklawą sprawiedliwości.
To najczęstsze głosy rozhejterowanej bandy przygłupów uzurpujących sobie prawo do bycia sercem i duszą narodu, w imieniu którego nie potrafią sklecić jednego zdania w języku ojczystym. Mierzi mnie to! Oddajemy naszą przyszłość w ręce najgorszych. Ale skoro tak sobie umyśliliśmy...
Ja dziś nie o tym.
Albo prawie nie...
Zawsze byłem przeciwnikiem paprania naszego języka wtrętami z języków nam obcych. Rozumiem, że świat się pozmieniał, a do głosu doszedł internet operujący od zarania angielskim, którego cały glob jest zobowiązany się teraz nauczyć, ale nie znaczy to, że każdy sklep musi być od teraz Shopem, a każdy bar pubem.
Język polski jest, moim zdaniem, o wiele bogatszy od angielskiego.
I w tym właśnie jest problem. Nie chcemy paskudzić mózgów deklinacjami i przypadkami. Tniutniamy ortografię i interpunkcję. Porozumiewamy się hasłowo. Przepuszczamy z klasy do klasy dzieci nieumiejące napisać bez błędu słowo "które", bo kogo to dziś obchodzi? Mają w telefonie słownik ktury to za nich załatwi. Oni nawet tego nie zauważą.
I po jaką cholerę mnie tego óczyli?
Byłem wykożystywany! Znencali się nademną!
Za kilka lat wgryzie się w nasze rzycie kolejna fala emigracji posługująca się jenzykiem opisującym świat jakimiś robaczkami pisanymi od tyłu. Ciekawe dlaczego nie boją się tego Niemcy...
No i te popieprszone arabskie cyfry! Kto to dzisiaj zrozómie....

wtorek, 15 września 2015

Plaża, dzika plaża...

No i za tydzień skończy się nam kolejne lato, które zapisze się w naszej pamięci, na wiele dziesięcioleci, jako pasmo dręczących upałów. Temperatury powyżej trzydziestu stopni są fantastyczne pod warunkiem, że możemy parujące tyłki ostudzić w jakiejś płynącej wodzie czego nam, w tym roku, nie było dane spróbować. Aż wstyd przyznać...
Nie byliśmy nawet na basenie!
Byłoby miło w przyszłym roku wyjechać gdzieś nad wodę, zanurzyć się po szyję i pozwolić unosić się falom.
Moje najpiękniejsze wspomnienia związane z morzem są starsze od węgla. W '86 roku byliśmy w Bułgarii. Miejscowość Właz, tropikalne temperatury, plaże nudystów i krystalicznie czysta woda, w której nurkowałem jak opętaniec.
Ale nie to wryło się w moją pamięć najbardziej...
Plażowanie zajmuje wiele czasu. Zwykle po śniadaniu, większość amatorów różnorakich kąpieli owija biodra ręcznikiem i drałuje na plażę z kanapkami. Powrót to późnawe popołudnie. Za wcześnie na kolację, a restauracyjne obiady wyjadły już psy. Zostaje coś, co nazywamy obiadokolacją. Takie przeglądy tygodnia dla tych, którzy przedkładają szum fal nad schabowego z brzoskwinią.
Z plaży wracamy również bez specjalnie namolnego stroju i, szpanując opalenizną, zasiadamy do wieczornej wyżerki zostawiając złuszczony naskórek na krzesłach.
Moja opowieść zaczyna się tuż przed posiłkiem. Jako że w restauracji chwilowo brakował miejsc siedzących, staliśmy grzecznie przy wejściu. Było nas pięcioro. Cztery dziewczyny i ja. Wśród nich była oczywiście moja najukochańsza Gosiunia, która, tak mi się przynajmniej zdawało, stoi po mojej lewicy. I, jak to facet przed ślubem, delikatnie zacząłem drapać ją po pupie... Po kilku drapnięciach zerknąłem w lewo. Obok mnie stała żona kolegi...
Kilka dni później Bułgarię nawiedziło trzęsienie ziemi. To ja je spowodowałem moją falą paraliżującego wstydu.
Oj! Jak mi się chce do Bułgarii! Hi hi hi




poniedziałek, 14 września 2015

Goodwife, part 1

Zanim posądzicie mnie, kobitki, o seksizm, dotrzyjcie do końca wpisu...
Ponoć skończyła się konferencja wyemancypowanych kobiet z Polski nazwaną Kongresem Kobiet, na którym Matki Polki uważają się za obywatelki drugiej kategorii. Mniej zarabiają, gwałcą je w każdych krzakach i nie pozwalają mieć dzieci z in vitro. Nie mogą rządzić własnym życiem, a zidiociali faceci, nie mając niczego lepszego do roboty - torturują "słabą płeć" na potęgę.
A przecież każda z kobiet, no może oprócz tych wyjałowionych z kobiecości przydupasek Kaczora, chce być kobietą wyzwoloną narzekając, że prawa do głosowania nabyły dopiero sto lat temu.
Że mniej zarabiają, a każdy pracodawca pierwsze o co pyta to to, kiedy chciałaby zajść w ciążę i dlaczego tak szybko, a później ich nie przyjmuje. Ten kobiecy żywot to droga przez pola kaktusów. Obładowane siatami, wlekące jęzorem po chodniku, przemierzają miasta i wsie między Biedronką, a jedenastym piętrem, bez windy, drżąc by nie przesolić zupy, bo mąż-sadysta sterczy nawalony za drzwiami z jednym bejsbolem w ręku jednym, a drugim w nogawce. Dzieci się drą, mąż cuchnie, wyłączyli światło, a słupy w marketach pozastawiały każde przejście. To niewątpliwy cud, że oszalała ludzkość jeszcze nie wymarła. Seks to już nie seks, w zasadzie tylko gwałt. I jeszcze ci imigranci, którzy przyjechali tu jedynie po to, aby oglądać kobiece wdzięki, bo mają serdecznie dosyć czarnej wersji Ku Klux Klanu, czemu ja się akurat nie dziwię...
Katastrofa wisi na włosku. Tylko patrzeć jak większa połowa świata zacznie się przytulać jedynie do siebie w drodze do Czech z zapłodnionym jajkiem w termosie, albo się wyskrobać po gwałcie. Jest źle. Kongres Kobiet uświadomił to wszystkim kobietom. Słyszałem dziś w radio! Naturalna słabość do narzekania na wszystko kończy się zwykle dopiero na Powązkach.
Nie mam złudzeń. Mój powyższy opis znajduje gdzieś ziarnka prawdy, ale... Do diabła!
Czy dla śmigłej szabelki Wołodyjowskiego Jasio Skrzetuski dwukrotnie obleciał Ukrainę? Dla kogo otruł się Romeo? Komu dedykowali swoje strofy najwięksi poeci tego świata? Januszowi z Kołomyi? Jakaż to zdołowana madamme zaparkowała dziś Porche Cayenne obok mojego auta? Zdeterminowana lesbijka w kusej mini ze śladami niedawnych ukąszeń sześć centymetrów od tyłka, którymi odstrasza potencjalne biseksualistki? I jeszcze ta bzdura o stuleciu prawa do głosowania! Po cholerę, jadący na wolną elekcję szlachciura, miałby pakować do kolaski swoją połowicę i zapieprzać z Podola do Warszawy? Jeśli nie był masochistą, to wolał wywieźć swoje szczęście w nieprzebyte lasy białowieszczańskiej puszczy, by choć przez kilka tygodni nie słuchać o niepołożonej desce w latrynie.
Kobiety...
Rządzicie nami od prapoczątków i jeszcze Wam mało? Każda z Was zna sposób by wprowadzić męża w stan intelektualnej agonii i wytłumaczyć, na swój specyficzny sposób, dlaczego nie jesteśmy godni...
Tysiące lat "dyskryminacji" wyrobiły w Was miliony sposobów znęcania się nad nami. I jeżeli ktoś może o owej dyskryminacji mówić... to raczej nie Wy.
Dajcie spokój!
Która z Was kupiła z czystej miłości mężowi za swoje pieniądze Porche?




sobota, 12 września 2015

Czytajcie to codziennie od nowa, bo przepadniemy z kretesem.

Zacytuję coś, wielu pewnie to doskonale zna, ale takich tekstów nigdy dosyć!

...Pułkownik usiadł i odchylił się do tyłu, spokojny, szczwany i nagle podejrzanie uprzejmy.
- Co mieliście na myśli - zaczął wolno - mówiąc, że nie możemy was ukarać?
- Kiedy, panie pułkowniku?
- Ja tu zadaję pytania. Wy macie odpowiadać.
- Tak jest, panie pułkowniku. Ja...
- Myśleliście może, że sprowadzono was tu po to, żebyście to wy zadawali pytania, a ja żebym odpowiadał?
- Nie, panie pułkowniku. Ja...
- Więc po co was tu sprowadzono?
- Żebym odpowiadał na pytania.
- Słusznie, do cholery! - ryknął pułkownik. - A teraz załóżmy, że zaczniecie odpowiadać, zanim wam urwę wasz cholerny łeb. Więc co, u diabła mieliście na myśli, wy skurwysynu, mówiąc, że nie możemy was ukarać?
- Nie sądzę, abym kiedykolwiek wystąpił z podobnym twierdzeniem, panie pułkowniku.
- Głośniej, proszę. Nie słyszę was.
- Tak jest, panie pułkowniku. Ja...
- Proszę głośniej. Pan pułkownik was nie słyszy.
- Tak jest, panie pułkowniku. Ja...
- Metcalf.
- Słucham, panie pułkowniku.
- Czy nie mówiłem wam, żebyście stulili ten swój głupi pysk?
- Tak jest, panie pułkowniku.
- Na drugi raz, kiedy wam powiem, żebyście stulili swój głupi pysk, to stulcie swój głupi pysk. Zrozumiano? A wy możecie uprzejmie odpowiedzieć. Nie słyszę was.
- Tak jest, panie pułkowniku. Ja...
- Metcalf, czy to wasza noga?
- Nie, panie pułkowniku. To pewnie noga porucznika Scheisskopfa.
- To nie moja noga - powiedział porucznik
Scheisskopf.
- W takim razie możliwe, że to jednak moja noga - powiedział major Metcalf.
- Zabierzcie ją.
- Tak jest, panie pułkowniku. Ale pan pułkownik musi najpierw zabrać swoją nogę. Pan pułkownik postawił ją na mojej.
- Każecie mi zabrać nogę?
- Nie, panie pułkowniku. Ależ skąd, panie pułkowniku.
- Więc zabierzcie nogę i stulcie en swój głupi pysk. A wy może uprzejmie odpowiecie. Nadal was nie słyszę.
- Tak jest, panie pułkowniku. Powiedziałem, że nie powiedziałem, że nie można mnie ukarać.
- O czym wy, u diabła, mówicie?
- Odpowiadam na pytanie pana pułkownika, panie pułkowniku.
- Jakie pytanie?
- ''Co, u diabła, mieliście na myśli, wy skurwysynu, mówiąc, że nie możemy was ukarać?" - odczytał ze swego protokółu kapral, który umiał stenografować.
- W porządku - powiedział pułkownik. - Więc co, u diabła, mieliście na myśli?
- Wcale nie mówiłem, że nie można mnie ukarać.
- Kiedy?
- Co kiedy, panie pułkowniku?
- Znowu zaczynacie zadawać mi pytania.
- Przepraszam, panie pułkowniku. Obawiam się, że nie rozumiem pytania.
- Kiedy nie powiedzieliście, że nie możemy was ukarać? Nie rozumiecie pytania?
- Nie, panie pułkowniku, nie rozumiem.
- To już słyszeliśmy. A teraz może byście odpowiedzieli na moje pytanie.
- Jak mogę odpowiedzieć, kiedy go nie rozumiem?
- Znowu zadajecie mi pytania.
- Przepraszam, panie pułkowniku, ale nie wiem, co odpowiedzieć. Nie powiedziałem, że nie można mnie ukarać.
- Pytam was, kiedy nie powiedzieliście, że nie możemy was ukarać.
Clevinger wziął głęboki oddech.
- Nigdy nie mówiłem, że nie można mnie ukarać, panie pułkowniku.
No, nareszcie, panie Clevinger, tyle, że to bezczelne kłamstwo. A wczoraj wieczorem w latrynie? Czy nie szeptaliście, że nie możemy was ukarać, do tego drugiego cholernego skurwysyna, którego nie lubimy? Jak on się nazywa?
- Yossarian, panie pułkowniku - odpowiedział porucznik Scheisskopf.
- Tak, Yossarian. Słusznie. Yossarian. Jaki znowu Yossarian? Czy to jego nazwisko? Co to za nazwisko, do cholery?
Porucznik Scheisskopf miał wszystkie fakty w małym palcu.
- To nazwisko Yossariana - wyjaśnił.
- Tak, słusznie. Więc nie szeptaliście do Yossariana, że nie możemy was ukarać?
- Nie, panie  pułkowniku. Szepnąłem tylko, że nie można mnie uznać winnyn...
- Widocznie jestem tępy - przerwał mu pułkownik - bo nie widzę najmniejszej różnicy.
- Ja...
- Wiem, że jesteście strasznie pyskatym skurwysynem. Czy to chcieliście powiedzieć? Nikt was nie prosił o wyjaśnienia, a wy chcecie wyjaśniać. Stwierdzałem fakt, a nie prosiłem o wyjaśnienia. Jesteście pyskatym skurwysynem czy nie?
- Nie, panie pułkowniku.
- Nie? Zarzucacie mi kłamstwo?
- Ależ nie, panie pułkowniku.
- To znaczy, że jesteście pyskatym skurwysynem?
- Nie, panie pułkowniku.
- Chcecie mnie wciągnąć w bójkę?
- Nie, panie pułkowniku.
- Więc jesteście pyskatym skurwysynem?
- Nie, panie pułkowniku.
- Do cholery, widzę, że jednak chcecie bójki. Za marne dwa centy jestem gotów przeskoczyć ten cholerny stół i rozerwać wasze tchórzliwe ciało na strzępy, wy śmierdzielu.
- Niech pan to zrobi! Niech pan to zrobi! - zapiał major Metcalf.
- Metcalf, wy skurwysyński śmierdzielu! Czy nie mówiłem wam, żebyście stulili swój śmierdzący, tchórzliwy, głupi pysk?
- Tak jest panie pułkowniku.
- Więc słuchajcie tego, co do was mówię.
- Próbowałem tylko się uczyć od pana pułkownika. Jedyny sposób, żeby się czegoś nauczyć, to próbować.
- Kto tak powiedział?
- Wszyscy tak mówią, panie pułkowniku. Nawet porucznik Scheiskopf tak mówi.
- W porządku Metcalf. Na czym to stanęliśmy? Przeczytajcie mi ostatnie zdanie.
- Przeczytajcie mi ostatnie zdanie - odczytał kapral, który umiał stenografować.
- To moje ostatnie zdanie, idioto! - ryknął pułkownik.
- Odczytałem je panu pułkownikowi przed chwilą. Czy pan pułkownik zapomniał. To było przed chwilą.
- Na Boga! Przeczytajcie mi jego ostatnie zdanie, idioto. Powiedzcie, jak wy, u diabła, się nazywacie?
- Popinjay, panie pułkowniku.
- Wy będziecie następni, Popinjay. Jak tylko skończymy jego sprawę, zajmiemy się wami.
- O co zostanę oskarżony?
- A co to za różnica, do cholery? Szłyszycie, o co on mnie pyta? Dowiedzcie się Popinjay, dowiedzcie się, tylko skończymy z Clevingerem. Podchorąży Clevinger... Jesteście podchorąży Clevinger, a nie Popinjay, prawda?
- Tak jest, panie pułkowniku.
- To ja jestem Popinjay, panie pułkowniku.
- Popinjay, czy wasz ojciec jest milionerem albo senatorem?
- Nie, panie pułkowniku.
- No to wpadliście jak śliwka w gówno, Popijay. A może wasz ojciec jest generałem albo wyższym urzędnikiem państwowym?
- Nie, panie pułkowniku.
- A co robi wasz ojciec?
- Nie żyje, panie pułkowniku.


Szalenie trudno komentować taki tekst jednostronnie. Ta książka to moja biblia, do której sięgam w przypływie chandry i złego humoru, odnajdując w niej zawsze coś nowego i ponadczasowego. Zacytowany fragment jest jedną z wisienek na kilkupiętrowym torcie. Dziś kojarzy mi się on wyłącznie z konferencjami prasowymi pislandczyków, których wypowiedzi utrzymują podobny poziom surrealizmu.
Jeszcze tylko pytanie...
To czyja była ta noga? Może Christiny Aquilerry?

























czwartek, 10 września 2015

Trochę o elektronice

Słyszałem o pewnym Angliku, który, jadąc autem, tak uparcie gapił się w nawigację, że wjechał do morza. Dzielny chłop! I zapewne wielki fan technicznych nowinek, które upraszczają życie każdemu fanowi nowinek technicznych. Zdumiewa mnie jak ludzie dają się nimi opętać! Godzina z rozładowanym telefonem to fizyczna męka, po wyłączeniu w domu prądu właściwie pozostaje popełnić samobójstwo, a zepsuta lodówka to głód i smród, bo żaden lodówkowy wiktuał nie przetrwa w pokojowej temperaturze nocy, nawet tej świętojańskiej. Ze wspaniałej i uwędzonej "szynki babuni" po kilku godzinach robi się śmierdzący smalec, a chlebem na drugi dzień można wbijać gwoździe. Pozostaje nam dieta spleśniałych serów z Francji spod Sieradza oblepionych na macy.
Wiem, że marudzę, ale chyba zaczynam mieć pierwsze objawy demencji.
Od trzech miesięcy nie przeczytałem żadnej książki, w gazety nie patrzę wiele o dłużej, a telewizja potwornie mnie nudzi. Przeskakuję z kanału na kanał zrzędząc na wszechobecne reklamy i zwykle wyłączam przy czterdziestym programie, w którym syn pyta mamuni o jakiś proszek do prania lub ciastko. Kilka sekund później wrzucają to coś do pralki, albo ust i przeżywają orgazm.
Jeżeli żyje na świecie ktoś, komu się to autentycznie podoba, to już wolę swoją demencję. Nie chcę tu wyjść na jakiegoś tetryka, ale zmieniający się tak szybko świat chyba mnie przegonił, a ja wcale nie mam ambicji z nim się ścigać.
Zresztą...
Co jest fascynującego w najnowszym telefonie, albo "intuicyjnym" działaniu samochodowych wycieraczek lub kierunkowskazów, które żyją własnym życiem, opracowanym przez jakiegoś nawiedzonego informatyka z Krzemowej Doliny, w upapranej tuszem z długopisów koszuli i przemierzającym świat na rowerze pradziadka, bo tak jest trendy.
Czasem się wyśmiewam z młodzieży, że za kilka pokoleń natura zredukuje ich dłonie o kilka palców. Zostaną kciuki i fakersik, bo na cholerę im więcej?
Widziałem dziś program o gościu, który urodził się bez rąk i właśnie zdobył prawo jazdy prowadząc auto lewą nogą, bo jest lewonożny. I co, można?
Za komuny miałby przechlapane. Wiem to po sobie, bo też jestem szmaja, tyle że ręczna i odrobinę pamiętam jakiegoś zidiociałego belfra, który nie mógł przeżyć leworęczego pierwszoklasistę.
Miałem kiedyś Mazdę 626. Pozbawioną elektroniki i niezawodną jak atak nosorożca. Należało tylko przekręcić kluczyk w stacyjce, aby objechać nią świat. Dziś się tak nic nie buduje, bo aby przejechać świat, należałoby kupić ruski czołg z czasów "Pancernych".
Może zacznijmy chociaż robić pancerne telefony, bo skomasowany atak uchodźców z Syrii zagraża zblazowanej Europie, a taka pancerna wkładka na sercu obroni nas przed atakami siedmioletnich snajperów.






wtorek, 8 września 2015

Odrobina kontroli!

Od niedługiego czasu wszyscy w Polsce czują niepohamowaną potrzebę wygłaszania własnych mądrości na temat uchodźców z Syrii, których jeszcze nikt u nas nie widział, a szansa ich zobaczenia jest mikroskopijna... Ale przecież statystyczny Polaczek wie wszystko o wiele lepiej, i dużo wcześniej, od siedmiu miliardów kretynów zapaskudzających planetę. Efekty owych wynurzeń są żałosne; nie chce mi się ich komentować, bo to zwyczajny wstyd! To, jak to mówił Tewie Mleczarz, jedna strona. Z drugiej wygląda to po mojemu tak:
Skoro owych uciekinierów, z obszarów objętych wojną, stać na płacenie kilku tysięcy dolarów za miejsce na jakiejś tonącej krypie, to czemu nie kupią biletu na samolot? Albo czemu nie migrują do np. Emiratów Arabskich, Iranu... Gdzieś w bardziej swoje strony. Ktoś mi  to jest w stanie wytłumaczyć? Czemu Polacy jeżdżą za chlebem do Anglii czy Niemiec, a nie do Palestyny? Pomijając cały nonsens moich pytań jest to jednak zdumiewające.
Nie martwcie się ksenofoby i rasiści.
Syryjskie dzieci nie chcą do was przyjeżdżać, bo już wiedzą gdzie jest najniebezpieczniej. Gdzie mogą przywalić ich sterty zdziczałych popleczników Rydzyka, a posiwiała armia wylaskowanych emerytek, kłusująca już co tchu ku granicom, obrzucająca asfalt gorącą pianą, żeby nie powiedzieć: z pyska, zatrzyma każdy rodzaj swołoczy barchanowymi zasiekami.
Mnie to w sumie rybka.
Bardziej przeraża kataklizm najbliższych lat po auspicjami pislandii, na który się bezapelacyjnie zanosi.
Siedząc dziś na działeczce, nie mojej, żeby była jasność, miałem widzenie...
Z prawej strony domku wyłazi malutki kotek, szarobury i wystraszony. Przebiega przerażony na mój widok i ginie z lewej strony domku. Trzy sekundy później pojawia się znów z prawej strony i znika po lewo. Wypiłem wieczorkiem dwa piwa, ale zaczynam sobie przestawać wierzyć... Ale szybki!
Po kolejnych trzech sekundach znów wyłania się po prawo. Wiecie, piwa były z Biedronki, co dzień niskie ceny, ale żeby aż tak mnie walnęły i trzymały...
Splunąłem trzy razy przez lewe ramię i czekam na czwartą odsłonę. Cisza. Nagle, zza węgła po lewo wyłania się przestraszona mordka i się na mnie gapi. No, jeżeli teraz pojawi się jeszcze po prawo, to zmieniam lekarza, bo koty to jednak nie Szybki Lopez, który leży w łóżku z kochanką i nagle ktoś puka do drzwi.
- Mąż! - woła kochanka.
Lopez wyskakuje z siedemnastego piętra, a kochanka otwiera drzwi, za którymi stoi Szybki Lopez i mówi:
- Zapomniałem spodni.
Prawda okazała się banalna. Są tam trzy jednakowe kociaki. Nie do odróżnienia. Wszystkie jednakowo wystraszone i ciekawskie. W końcu usiadły wszystkie pod sosną, a ja pstryknąłem im zdjęcie.
Żeby nie było, że to te piwa z grilla!


Jaka szkoda, że nie wszystkim jest dane mieć wizje, które dadzą się racjonalnie wytłumaczyć!

sobota, 5 września 2015

Always look on the bright side of life

Prawdopodobnie w dzisiejszych porąbanych czasach znajdzie się wielu podobnych do mnie i żony rodziców, których dzieci wyjechały za granicę i spotykamy się z nimi kilka razy w roku, jak to mówią: "od wielkiego dzwonu".
My takie święto mamy od jutra przez najbliższych dziesięć dni, w trakcie których nasz syn nareszcie się wyśpi. Co by tu nie mówić o traumie dzieci mieszkających z rodzicami,  pozwolenie na sen mają raczej nieograniczone, a śniadanie gotowe. I zwariowani rodzice jeszcze się cieszą, że, wcale nie marnotrawny syn, zajechał do domciu, aby pokłócić się troszkę, zanim wyjedzie na kolejne miesiące. I chyba niezależnie od wieku potomka, wszyscy tańcują wokół niego narażając się jedynie na jego zrzędzenia. Ale chyba tak było od zawsze i zawsze tak już będzie.
Babcie z dziadkami aż się ślinią mogąc jakkolwiek dopieścić wnuczka i usłyszeć choć kilka przyjaznych słów; bo babcie z dziadkami kochają wnuczki miłością najczystszą. To ich paszport w czasy "zaprzyszłe", których nie dane im będzie oglądać i duma, że takie czasy jednak nadejdą. Dla takich chwil łatwiej z pewnością zmagać się artretyzmem i podagrą.
Tymczasem my, rodzice, zasiadamy gdzieś po środku.
Ja to wyśpiewał Rysio Rynkowski: "Za młodzi na sen, za starzy na grzech...", próbujemy ogarnąć poczucie pustki w dziecka pokoju z dumą wspominając pierwszy sik na nocniku i pierwsze dziesięć przejechanych metrów na dwukołowym rowerku z oczywistą ulgą, że tylko nasze dzieci się starzeją.
Oszukujemy się.
Życie jest zdecydowanie za krótkie, przynajmniej to świadome, bo... albo jest się zbyt młodym i głupim, by je docenić, albo nie ma czasu roztkliwiać się nad nim. Dochodząc wreszcie do etapu siwiejących łbów i potrzeby pięciu minut na wywleczenie się z łóżka - robi się za późno.
Wniosek jest prosty...
Carpe diem!
Kopnijmy w dupę przemijający czas. Wykupmy rejs dookoła świata i zajmijmy się sobą! Dzieci muszą od nas kiedyś odejść, a fakt, że poświęciliśmy im jedną trzecią własnego życia zrozumieją wówczas, gdy najdzie ich chandra podobna do mojej dzisiaj; pozbawiona zupełnie podstaw, bo przecież powinienem się cieszyć.
Oczywiście dam synowi auto, aby mógł śmigać za panienkami po Łodzi.
W końcu pamiętam jeszcze czasy, kiedy na Piotrkowskiej, pod Hortexem, można było parkować i siedzieliśmy we trzech w maluchu udając Casanovę.
Z różnym skutkiem...



czwartek, 3 września 2015

Destrukcja

Na ulicy, przy której mieszkam, utworzył się dziś rano długi korek. To nieczęsta przeszkoda przed ósmą rano, ale się zdarza.
Siedzę sobie grzecznie w autku wąchając spaliny ekologicznego autobusu przede mną, a tu nagle wyprzedza mnie, i kilkadziesiąt innych samochodów, jakiś skończony dureń, gnający pod prąd bolidem marki siecento. Czarnym i poobijanym niczym kibic Legii po wizycie gdziekolwiek.
Skręcił do pobliskiej Biedronki. Ja dwie minuty za nim. Zaoszczędził czasu!!!
Krótko później okazało się, że kierowcą tej kupy gówna jest gość około trzydziestki z czymś na kształt irokeza na głowie, wzroście Kaczyńskiego i zwisającym do kolan kałdunem, próbującym go zamaskować t-shirtem koloru pomarańczowego, a zwisającym jeszcze niżej.
Stanął  za mną w kolejce do kasy dzierżąc w koszyku dwa litry upitej coli i dziesięć kilo cukru. Akurat tyle, ile mieści się w przepastnych trzewiach bagażnika jego pokiereszowanego pierdzipęda.

Brzydzą mnie tacy ludzie.
Ograniczyli swój świat do zżerania pustych kalorii, czego widoczną konsekwencją bywa chociażby bycie nieokrzesanym chamem drogowym.
Nie dostał ode mnie kopa w dupę, bo i tak niczego by nie poczuł. Moja noga wpadłaby jedynie w niekontrolowane wibracje. Wybaczcie to, co teraz napiszę, ale nie umiem znaleźć wytłumaczenia dla osób, którym jedzenie przesłania wszystkie aspekty życia.
Wszelkie rodzaje skrajności uważam za dewiacje, a brak nad nimi jakiejkolwiek kontroli jest oznaką skrajnej słabości charakteru.
Będąc kilka lat temu w Danii natknąłem się, pierwszy raz w życiu, na dziewczynę chorą na anoreksję. Szła za mną, chyba po Lidlu, nie pamiętam. W markecie wyraźnie oszczędzali prąd i panował w nim erotyczny półmrok. W połączeniu ze zmrożonym szampanem i grubym dywanem otaczającym rozgrzany kominek, byłby zapewne przyczynkiem do niejednej rodzinnej historii z gatunku błyszczącej szpady, bo płaszcz nie byłby konieczny... Ale w owym Lidlu wystraszył mnie nie na żarty.
Wyobraźcie sobie młodą osobę w kusej mini, której grubość ud jest jak papieros z gatunku slim, kolana to jakieś bańki, z których, w górę i w dół, rozciąga się szpagat robiący za ścięgna, a obciągnięta skórą twarz w żadnym wypadku nie przypomina rozanieloną fizjonomię pani profesor Pawłowicz.
Chciałem się wziąść i załamać, ale, zamiast tego, pognałem do kasy i, co prędzej, do domu.

Człowiek jest szalenie niedoskonałym tworem. Ilość wad przewyższa ilość zalet.
Podobnie jak kupiona przez nas szafka w Ikei, z przeceny, która, po złożeniu ma w zasadzie wygląd szafki, ale to twór rzeczywistości równoległej i musiałem napisać wpis na bloga, żeby jej nie rozpieprzyć czymś ciężkim.
I pomogło!
Chwilowo!
Zatem...
Albo za pół godziny zacznę pisać kolejny wpis, albo mój organizm zmieni się we fruwającą destrukcję!