sobota, 31 października 2015

Oby Nam Się!

Jestem zdecydowanie typem zrzędy i malkontenta. Mało co mi się podoba, a jeszcze mniej znajdzie się takiego, czego nie mógłbym skrytykować. Ta moja histeryczna zrzędliwość ma oczywiście swoje reperkusje. Działam na żonusię jak padlina na sępa, na ukochanego szwagra takoż. Chciałbym się może trochę zmienić, ale jest mi z tym bardzo przyjemnie i nie zamierzam... Mało tego! Znając marudne natury choćby wyżej wymienionych - prowokuję. Bo nie może tak być aby zrzęda była gorsza od marud, toż to synonim. Są jednak pewne różnice.
Typową marudą jest Ludwik Dorn. Chciałby być dowcipny, ale przedwcześnie się zestarzał w szponach Kaczorów i poszedł w bajki. Ta cała... jak jej tam... Szydło! też pasuje na premiera jak, nie przymierzając, stringi na krokodyla. Jest jałowa jak gaza w aptece i rozsiewa wokół siebie nieopisaną nudę. Nie wiem czy jest mężatką i ma jakieś dzieci, ale jeśli jest i ma, to raczej mąż robi na drutach, bo to o wiele bardziej fascynujące zajęcie od bycia jej mężem.
Klinicznym przykładem marudy jest także poseł Kukiz.
Jeszcze nikt, nigdy, nie zawdzięczał tak dużo, tak ograniczonej liczbie sensownych zdań... żeby sparafrazować pewnego gościa z cygarem.
Kroi nam się mało zabawny parlament. Serdecznie współczuję garstce posłów i senatorów od pana Petru, bo cała reszta to kisiel z buraków. Zdecydowanie wolę ludzi pijących Porto ze spirytusem od tych, kręcących kieliszkami i wpychających w nie nos, kiperami, próbującymi o poranku wyczuć zapach kawy w Brazylii - jak Platformersi; zgraję przesiadających się z traktorów do Range Rooneyów potomków Macieja Boryny i Jagny Paczesiówny; Miasto budzi sięęęęę! Swoimi marzeniami!!! o zatrudnieniu posła Pawła na urzędzie ministra farmacji i linczu szaleńców jednoosobowo prowadzących apteki.
To poszukiwane zdolności.
Moglibyśmy doprowadzić do jednoosobowych kopalń, jednoosobowych meczów futbolu, jednoosobowych strajków ogólnokrajowych i jednoosobowych grupensexów. Moglibyśmy powołać jednoosobowy parlament i jednoosobowy senat, zorganizować jednoosobową armię. Osobiście zafundowałbym jednoosobowy wylot w Pas Plutona Kurwinowi-Mikke z wieloosobowym napędem jednoosobowej partii mieniącej się prawem  i sprawiedliwością.
Jechaliśmy kiedyś z żonusią autem i ja, swoim zwyczajem, krytykowałem każdego przechodnia, co mocno ją irytowało. Tuż przy domu zobaczyłem niewielką panią prowadzącą na smyczy jakiegoś psa-mamuta i powiedziałem jakoś tak:
- Po cholerę ludzie kupują takie wielkie psy? Nie lepiej kupić od razu niedźwiedzia?
Wreszcie pękła i się roześmiała. Zdradzę Wam po cichu, że i ona czasem uśmiecha się także czytając moje posty.
Może nie tylko ona...
Bycie zrzędą ma także swoje plusy. Czasem przyczyniam się do czyjegoś uśmiechu i chyba o to mi chodzi.
Mam nadzieję, że to i tak lepsze od genetycznego malkontenctwa na smutno, uprawianego przez sztucznie uśmiechniętą grupę intelektualnych dewiantów.


piątek, 30 października 2015

Dym, giwera i duże niebieskie oczy

Jak to miło zasiąść do wreszcie do obiadu. I cóż z tego, że jest 21,20? Obiad to obiad, jak inteligentnie zauważył Roch Kowalski mając wprawdzie na myśli swojego wuja, imć Zagłobę, który był dla niego takim wujem, jak ze mnie jest perski dywan, ale nie ważna płeć - ważne uczucie. Monty Python rządzi!.
Always look on the bright side of life!
I tego się trzeba trzymać!
Najzabawniejszym epizodem dzisiejszego piątku był widok wywijającego orła policjanta na schodach komendy, po którym siarczyście zaklął. Widząc moje rozbawienie, za które oczywiście przeprosiłem, uśmiał się także.
Od razu zaznaczam, że nie popełniłem żadnego przestępstwa, a jeśli nawet, to po jasną cholerę miałbym zaraz grzać na komisariat i denuncjować samego siebie?
Przypadek.
Za to policjantki są przemiłe i noszą u paseczków, na smukłych bioderkach, ogromne giwery, które zrobiły na mnie jeszcze większe wrażenie niż piruet dzielnicowego. Znów nie wiem czy mam na myśli paseczki czy biodra...
Może zresztą nie był to dzielnicowy, ale nie znam innych funkcji i stopni w naszej policji.
Wczesnym rankiem zobaczyłem malutką dziewczynkę z tornistrem wymalowaną na buzi jak wampir.
Halloween!
Łukasz przywiózł z USA jakiś interes do wycinania w dyniach różnych dziwactw, ale ja nie mogę go znaleźć. Jak się spytam o to żonusi, to zaraz dostanę joby, że ja to nic nie wiem i jestem niekompatybilny z kompatybilnymi, takimi jak choćby żonusia. Wolę więc nie ryzykować. Na wszelki wypadek połączyłem brak sił z puszką Okocimia i jest to jedyny powód, dzięki któremu jeszcze piszę. Bo tak ogólnie to ledwo patrzę na oczka. Chapnę zatem jeszcze kawałek zimnego kalafiora, dopiję bronka i spadam w objęcia Morfeusza z nadzieją jakiegoś mokrego snu o kajdankach, gazie łzawiącym i sześciostrzałowcach erotycznie zsuwających się po ciasno opiętych dżinsach. Gotowych do strzału, odbezpieczonych...
By by...


środa, 28 października 2015

F/X rządzi

Na mojej ulicy jest komunikacyjna katastrofa. Niejaki Andrzej Wajda umyślił sobie wykorzystać jedną jej stronę do kręcenia swojego filmu. Nawalili sztucznego śniegu i zakazali ruchu samochodom. Do roboty musiałem turlać się grzechotnikiem, którego to środka komunikacji nie cierpię każdym swoim nerwem. Powrotna podróż zajęła mi trzydzieści minut. Jeden przystanek!
Nie wiem czy będzie to oskarowa produkcja, nie wiem także czy ten cały bajzel w naszym mieście jest tego wart.
Podobno... bo nie wiem tego na sto procent, jest to film o Władysławie Strzemińskim, znanym malarzu i krytyku, zmarłym z głodu w roku 1952. Nie mam pojęcia kto go zagłodził na śmierć i na ile on sam się do tego przyczynił, ale zagra go nasz ulubieniec, także ostatnio umierający z głodu gwiazdor - Boguś Linda. Tak to bywa z artystami, częściej jeżdżą pod wozem.
Wajda jest tu wyjątkiem.
Zawsze na topie i zawsze na wozie. Nie mam zamiaru go krytykować, umie się facet urządzić. W pewnym momencie poczuł się nawet tak ważny, że zaczęła mu przeszkadzać łódzka "Filmówka" i Łódzka Wytwórnia Filmów, które postanowił zniszczyć. Udało mu się to w pięćdziesięciu procentach, Wytwórni Filmów w Łodzi już nie ma. Wajda za to, jak stary weksel, wraca tutaj co pewien czas, by siać bałagan. Doceniam jego twórczość, to wielki reżyser i obraca się wśród najlepszych. Oglądałem rysunki Allana Starskiego do "Pana Tadeusza" i opadała mi szczena, obaj dostali Oskara, cóż dodać...
Nie znaczy to jednak, że muszę go lubić.
Doceniam.
Dziś, podtrzymujący pion balkonikiem dziewięćdziesięciolatek, zatarasował moją bramę sztucznym śniegiem i sforą policjantów, skazując mnie na łódzkie tramwaje. I, jak każdego prawdziwego Polaczka, na moim miejscu, wkurzył mnie niemiłosiernie. On zarabia żebym ja miał tracić? Jak nie dadzą mu Oskara, to ma u mnie przechlapane.
Muszę jednak oddać honor ludziom tworzącym scenografię. Ich sztuczny śnieg jest prawdziwszy od prawdziwego! Skostniałe bryły lodu są genialne, mimo że tworzy je jakaś bezwagowa pianka. Oświetlenie tej całej kupy nonsensów sprawia wrażenie takiej pieprzonej stalinowskiej zimy, że zrobiło mi się zimno. Genialne!
Chyba mam coś w sobie z tych klimatów. Chcę być filmowcem, bo wręcz kocham w tak mało wyrafinowany sposób robić z ludzi durniów.
Nie wymagajcie jednak ode mnie, żebym nawrócił się na pislamizm.
To zupełnie inna liga.
Oni nie umieją zrobić śniegu nawet ze śniegu, ani deszczu ze spadających z nieba kropel wody.
Ale to też czarodzieje. Wmówili nam taką ilość debilizmów, że przeciętna babunia, w moherowej czapce, prędzej przegryzie ostatnim ząbkiem dębowy dyszel, niż przyzna mi rację.



niedziela, 25 października 2015

Yes, yes, yes!!!

Niespecjalnie czekam na wyniki wyborów. Oczekuję bowiem najgorszego scenariusza. Kaczor wygra, PO dostanie rzęsiste baty, bo duża część elektoratu zagłosuje na Petru i inne nowe ugrupowania, a PSL jak zwykle wpełznie oknem przez toaletę. Zgadzam się na to pod warunkiem, że Kukiz z Kurwinem polegną od strzału w tył głowy.
Są też plusy...
Kaczora można będzie za niedługo upiec, bo większość jego wyborców wymrze naturalną śmiercią, a reszta zaparkuje w Tworkach.
Jest w tej chwili godzina 20,49.
Zmagam się z czasem pisząc tego posta.
I chociaż wiem, że moje prognozy są zwykle o dupę rozbić, to mam nadzieję, że dziś się niewiele pomylę. I niechby frekwencja wyszła ponad pięćdziesiąt procent!
Wróciliśmy niedawno z imprezy i taryfiarzowi marzył się podobny scenariusz. Wczoraj, w sklepie, także rozmawiałem o wyborach ze sprzedawcą, który powiedział, że każdy z jego klientów jest przeciwko pislandii. Zastanawialiśmy się zatem kto na nich głosuje? Widać nie elektorat właściciela sklepu, czyli wszyscy nie pijący, bo był to monopolowy... Nie mogą pić alkoholu, bo biorą dużo lekarstw, a biorą ich tak wiele, bo nie mogą pić alkoholu! Ot i cała tajemnica! Należy pozamykać apteki i sprawa rozwiąże się sama. 20,59...
Włączam internet i weryfikuję swoją krótką opowieść.
No i stało się! Zamykajcie apteki!!!
Oczywiście nie idę oglądać telewizji, bo po co mam się wkurwiać widokiem tych, których nie cierpię? Wpadłem na sekundę i żonusia czujnie zauważyła, że obok Kaczki nie stoi żadne Szydło co oznacza, że mamy nowego premiera. Jest to siwy i niski jegomość około siedemdziesiątki, który wystąpił kiedyś w bajce dla dzieci i tak mu już zostało. Nie został dziadkiem ani nawet rodzicem; nie został nikim poważanym, chce zatem, przed nieuchronną śmiercią, nadrobić życiowe niedociągnięcia zapisaniem się w annałach sporego kraju jako największy fiut w jego historii. Wolna wola. Nie sprawi, że będę miał mniej lub więcej pracy, nie podniesie nam czynszów i nie napędzi klientów panu z monopolowego. Nie jest w stanie zrobić niczego, co osobiście mnie dotknie. Cała ich bogoojczyźniana obudowa to śmierdzące ścierwo dla maluczkich. Jeżeli ktoś lubi zapach zgnilizny, to ma od dziś nieograniczone możliwości bratania się z truchłem. Jest taki dowcip...
Idzie dziadek po cmentarzu i widzi jak gość bzyka się między grobami. Też go naszło więc mówi:
- Daj poruchać!
- A weź se wykop!
Pierwszy strach zawsze szybko mija. Zostaje proza. A ta wyraźnie podpowiada, że nie powinniśmy bać się pislandlii. Przyniesie ona Polsce sporo wstydu i cofnie kraj o kilka dziesięcioleci. Ja już jestem za stary, aby trząść dupą martwiąc się o przyszłość, której i tak nie doczekam. Jakoś mi także nie szkoda tych, co ją sobie dzisiaj wybrali.
No i musi być dziś jakiś morał, który sam się narzuca...
Uczcie się języków!
Ja wiem kiedy Polacy mądrzeją, ale bardzo mi szkoda, że robią to zwykle o krok za późno.
Perspektywa codziennego oglądania Macierewicza w telewizji jest mi zbyt wstrętna, abym dziś serdecznie nie żałował swojego ostatniego zakupu. Telewizora.



 

sobota, 24 października 2015

Uczmy się włoskiego!

Po raz kolejny zasiadłem i gapię się bezmyślnie w pustą stronę bloga, którą nie wiem czym mam wypełnić.
Nie wiem ilu z Was próbowało kiedyś napisać coś bardziej lub mniej mądrego z głowy, czyli: z niczego.
I zaręczam, że wcale nie jest tak prosto spłodzić co drugi kolejny dzień odkrywczy wpis, który bawi, edukuje i ma jeszcze błyskotliwy morał. Absolutnie nie uważam, że moje wpisy takie właśnie są; traktuje je wyłącznie jako godzinną porcję rozrywki z samym sobą. Brzmi  to trochę dwuznacznie, ale różnych ludzi różne rzeczy bawią. Mnie bawi dzielenie się swoimi przemyśleniami z innymi i jest mi niezwykle miło, że spotyka się to z aprobatą. Nie przykładam się za mocno do interpunkcji i zbytniej logiki kolejności zdań, bo jak zaczynam, to tracę koncepcję pisania. A ja zasiadam i piszę aż skończę. Chyba i tak wypadam ciut lepiej od Piotrka Żyły ksywa: "He he he". Widzicie...
Nawet jeśli wciąż nie wiem o czym chcę dziś pisać, to i tak napisałem. To oczywiście kompletnie nieciekawy kawałek i jutro będę się go wstydził, ale nigdy żaden autor czegokolwiek nie był w stu procentach zadowolony ze swojego "dzieła", bo inaczej musiał mieć nie po kolei we łbie.
Z drugiej strony poprawki są o niebo bardziej upierdliwe od surowego oryginału, ja nie mam czasu na wielogodzinne cyzelowanie każdego zdania. Zresztą po co? Przeglądając internet... wicie, rozumicie.
Nie mam zamiaru w najbliższej przyszłości pisać o polityce, ale chyba nie będę mógł się powstrzymać po ogłoszeniu wyników i nie dokopać pislandii. Ponoć naszym wczorajszym gościom smakowała moja szczawiowa i mogli wreszcie poznać kuchnię mistrza, ale mnie nie było i znam "zachwyty" jedynie z ust trzecich. Znaczy drugich... Znaczy pierwszych... Znaczy jedynych nieomylnych... W chwilowym przypływie wrodzonej dobroduszności... Znaczy żonusi mojej najukochańszej!!! A jeszcze gdyby umiała mówić po italiańsku, który to język uważam za najładniejszy na świecie, to kupa mojego gnijącego tłuszczu rozlałaby się z pewnością po siedzeniu, zamieniając się w pachnącą miodem i toskańskim słońcem, małmazję.
Jeszcze chyba w czasach liceum nabyłem pierwszą książkę do nauki języka włoskiego. Mam ją oczywiście do dzisiaj. Jest grubachna i pierwsze dwieście stron to słówka i zdania, które rodowity Włoch wypowiada sześć razy w życiu. Cholernie trudno wstrzelić się z wyjazdem, by ich akurat użyć. Zniechęciłem się po raz pierwszy. Dwadzieścia lat później, kiedy do głosu doszły multimedia, kupiłem następne. To samo. Na kuta mi, na początku nauki języka wiedzieć, jakie mam przestawić dokumenty zaczynając studia dentystyczne w Pizie? Chcę wiedzieć jak spytać gdzie kupię kilo marychy po dampingowych cenach od Nigeryjczyka!
Chcę wiedzieć jak jest: "w prawo", "w lewo i do przodu"; i "ile kosztuje kilo chleba?" i "dlaczego ten chleb nie jest solony?". "Na którym regale stoi najlepsza Grappa i jak dotrzeć po wypiciu flaszki na plażę w kąpielówkach wypełnionych regionalnymi oliwkami z Coopa?"
Najlepszych na świecie!
Należy koniecznie przeorganizować zasady nauki języków obcych. To konieczne, bo żaden szanujący się Włoch, nie odpowie na nurtujące turystów pytania. Czasem pod Colosseum spotka się jakiegoś sterczącego na segway'u miśka, który umie się dogadać w języku Szekspira. Problem w tym, że to jedyne takie miejsce w Italii...
No to się nagadałem! Aż bolą mnie paluszki. Szczególnie ten jeden, na którym postawiłem sobie stu kilowy telewizor znosząc go po schodach w ostatni czwartek.

Jak to miło, że dzisiejszej nocy śpimy o godzinę dłużej! Śpijcie zatem wolniutko opróżniając odpowiednio wcześnie pęcherz, by nie przyśnił się komuś jakiś męczący sprint do mety na ostatnich kilometrach Tour de France.
Pozdrawiam.
Darek
     

piątek, 23 października 2015

Ja, Belzebub

Nie pamiętam już, ale było to chyba dobrze po Gierku, kiedy nasze kochane władze straszyły nas Kuroniem i Michnikiem. Te dwa Belzebuby paprały większość komuszych spotów niczym dziurawa srajtaśma nakremowane dłonie spadkobierców papy Józka. Przyznaję bez bicia, że był taki moment, w którym i ja prawie w to uwierzyłem. Nie mam dziś niczego na swoje usprawiedliwienie prócz tego, że wymaganie od szesnastolatka dojrzałych ocen jest nadużyciem. Może nie chodziłem po Łodzi z transparentem: "Kuroń i Michnik do Gazu", ale zdecydowanie dałem zwieść się frazeologii.
Korzyść dziś jest taka, że ja o tym pamiętam i drugi raz nabrać się nie dam. Kmioty z PiS o tym nie pamiętają i myślą, że jeżeli będą mówić o czymś wystarczająco długo i namolnie, to mają szansę na sukces. Niestety, nie mylą się. Pieprzona polska ciemnota łyka każdą bzdurę, którą ją karmią. Tak zwany "twardy elektorat" da się wykastrować za swojego prezesunia choćby ten obiecał za trzy lata zasiedlić Księżyc.
Kłopot w tym, że Kaczor jest opętany żądzą władzy. Nie interesują go dziewczynki ani chłopcy, nie chce pieniędzy. Chce tylko rządzić. Za wszelką cenę! Może się mylę, ale ze Stalinem i Hitlerem było tak samo. To najgorszy rodzaj krótkonogich despotów. Brzydzę się nimi, ale jadowita sfora krążących pod nimi sępów jest jeszcze gorsza.
Niedalekie rządy pislamistów będą nam to udowadniać każdego dnia. Nastaje era ciemnoty i rozliczeń krzywd. Banda przykościelnych ksenofobów da dam do wiwatu! Rozmodlone zastępy prostactwa, przygniecione ciężarem wyimaginowanego krzyża, z chwalącymi miłość bliźniego pieśniami na ustach, zagryzą i zlinczują każdego, kto nie przyłączy się do nich, bo przecież tylko oni są bez winy! Oni i PiS. Reszta do gazu.
Nie dam się wyrolować raz jeszcze!
Każda, kolejna fala, prymitywów u władzy budzi we mnie coraz większy sprzeciw i obrzydzenie.
Nie pojmuję dlaczego tylko tu pozwalamy na podobny scenariusz. Gdyby jakaś partia w Anglii ogłosiła w swoim programie, że po zdobyciu władzy zacznie rozliczać poprzednią - dostałaby takiego kopa w dupę...
A u nas to norma.
Ale my musimy zawsze być w czubie demokracji.
Demokracji...
Ha ha ha
Kolorowych snów!


czwartek, 22 października 2015

Korzenie

Powracam!
Klękajcie narody!
Zaczynam znowu malować obrazy!
No... powiedzmy... obraz.
Odebrałem zamówiony przed tygodniem blejtram i stworzę arcydzieło!
Zawsze marzyłem o namalowaniu obrazu gigantycznych rozmiarów. Ten chwilowo spełnia moje warunki, bo ma 183 cm na 100 cm. To pół dużej szafy...
Powieszę go w pokoju, który ma ściany puste jak bęben i, ilekroć na nie patrzę, czuję się jak zezowaty narkoman na głodzie. Niby coś widzę, ale to jedynie niespełnione wizje. Pustka i marazm. Nie może tak być!
W pierwszym odruchu chciałem namalować kopię obrazu Ajwazowskiego pt. Dziewiąta fala, który w oryginale ma 332 cm na 221 i zapładnia moją wyobraźnię od wczesnego Gierka, a wygląda tak...


...ale zrezygnowałem, bo aż takiej ściany to ja nie mam... Zakrywa je, całkiem ładna zresztą tapeta, która nie pasuje do takich totalnych marynistycznych wizji. Spałem z pomysłem pewnie z rok. 
Będzie abstrakcja. Wiecie...
Myje się nogi i łazi po płótnie. Może puszczę żółwia i rzucę na niego pawia? Niech rozlezie wtorkowy obiad. Jakaś szczawiowa z czerwonym barszczem i krewetkami? I dynia! Koniecznie z pestkami. Malowanie abstrakcji jest proste, ale tylko z pozoru. Obraz, który niczego nie przedstawia, a jednocześnie chce się na niego patrzyć i nie nudzi - to baaaaardzo trudna sztuka. Chcę się z tym zmierzyć i wygrać, bo jeszcze nigdy tego nie robiłem. To nie jest jazda rowerem, trzeba być czujnym w każdym pociągnięciu pędzlem. 
Ale ja lubię wyzwania i nakręciłem się jak szwajcarski zegarek. Tak... Zdecydowanie wracam do malowania. 
Miałem wujka, który zmarł 33 lata temu.  Był bratem mojej mamy i facetem, z którym można było porozmawiać o wszystkim. Był fanem każdej technicznej nowinki na rynku. Fajowy gość. Jestem dziś starszy od niego o dziesięć lat w chwili jego śmierci. On nauczył mnie jak wywołuje się zdjęcia i bezskutecznie próbował nauczyć mnie jazdy motocyklem. Jazda jednośladem to upiorne zajęcie, do którego kompletnie się nie nadaję.
Ale umiem malować obrazy. Umiałem...
Szalenie ciekawią mnie pozostałości moich umiejętności.
Gdyby komuś przypadł do gustu opublikowany obraz, to mu go namaluję pod warunkiem, że ma odpowiednio wielką ścianę!

A tak z innej beczki...

Pojawiły się grzybki na rynku! Trza wsiadać w auto i w najbliższą niedzielę wyjechać do lasu. Wolę wydać pięćdziesiąt złotych na dwa maślaki niż rajcować się wyborami. Już sama nazwa kartonowego pudła per: Urna, kojarzy mi się cokolwiek niezręcznie. Moje ostatnie spotkanie z urną... Dobra, nie ciągnę tego tematu.

środa, 21 października 2015

Zdanowszczyzna

Nawet nie próbuję udawać, że interesuję się wyborami. Wszyscy, którzy to robią, za wszelką cenę chcą mnie przekonać, że powinienem. Że muszę. I wszyscy się mylą. Nie muszę. Los naszego kraju wisi mi kalafiorem. Milionom emigrantów przyklaskuję i proszę o więcej. Wyjeżdżajcie stąd jak najdalej i jak najszybciej. Jeżeli tylko czujecie, że gdzieś będzie wam lepiej - spieprzajcie stąd jutrzejszym lotem jeszcze przed śniadaniem. Marnowanie sobie jedynego życia jakie macie dla jakiejś idee fix  zakrawa na masochizm, a wszystkie napuszone dyrdymały o patriotyzmie możecie wypluć w kiblu, w strefie bezcłowej. I spuścić wodę.
Jest taki film z lat osiemdziesiątych pt. "Miliony Brewstera".
Tytułowy bohater musi wydać w trzydzieści dni trzydzieści milionów dolarów żeby otrzymać w spadku trzysta. Warunek jest jeden. Po miesiącu nie może mieć z tych pieniędzy ani centa. Kupuje więc górę lodową, która ma nawodnić Saharę, co i rusz zmienia meble w najdroższym apartamencie w mieście... Głupota goni głupotę. Chwilę później okazuje się, że wszystkie, potencjalnie skazane na plajtę interesy, zaczynają przynosić zysk. Kwota do wydania puchnie zamiast maleć. I co tu robić?
Rzuca się w wir lokalnych wyborów z hasłem: Nie głosujcie na nikogo!
Wygrywa w cuglach. Ludzie nie wybierają nikogo, bo i po diabła?
Wmawianie nam, że ktoś musi nami rządzić, że jest nam to do czegoś potrzebne, to idiotyzm. Bo co taki wybraniec robi? Dobiera sobie zastępcę, skarbnika, członków i stawia mi przed domem parkomat dając mandaty za to, że chcę na dziesięć minut stanąć pod własnym domem.
Po to mam wybierać żeby płacić karę za to, że mieszkam tu gdzie mieszkam?
Mieszkańcy ulicy obok to już nie?
Też jacyś wybrańcy? W mordę!
Pani prezydent Łodzi płaci za parkowanie w centrum?
Że to niby rozładowuje korki... Litości!
Każdy z tych wybranych nygusów zsiadający za wielkim biurkiem i pozorujący pracę jest wart cokolwiek jedynie we własnych oczach, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie pójdzie zadać jakiegokolwiek pytania pani Zdanowskiej, bo ta nie będzie mieć dla niego czasu do końca kadencji. Mam zatem wybierać swojego przedstawiciela po to, aby się przed nim płaszczyć? Mam dać się spacyfikować jakiemuś kmiotkowi, bo on ma swoją wizję puszek na śmieci przy Piotrkowskiej? Niech sobie założy firmę i zgarnia kasę za ich opróżnianie. Po co z tego robić politykę?
Przypadków przechodzenia od własnego biznesu do polityki jest niewiele.
Dlaczego?
Bo żaden, szanujący swoje dobre imię przedsiębiorca, nie chce się prostytuować. Pozostawiając tak zwane "rządzenie", niedopieszczonym nierobom, codziennie stawia świeczkę "w intencji i ku pamięci".
Pamięci... jak to ten nasz świat jest chujowo zorganizowany.


poniedziałek, 19 października 2015

W poszukiwaniu straconego czasu

Śniło mi się coś jakbym jeździł gdzieś na rowerze po mieście próbując kogoś znaleźć.
W sumie to sam sen jest bez znaczenia, liczy się czas.
Obudziłem się bowiem całkowicie wyspany o 21,10 czyli dokładnie po, jak zakładam, totalnym chrzanieniu dwóch najnudniejszych Polek. Kopaczowa nigdy nie przypadła mi do gustu, bo za bardzo starała się być kimś, kim nigdy nie będzie i robić wszystko, co nie jest w jej mocy.
O tej drugiej płaczce nawet nie chce mi się pisać. W Pislandii jedynym kryterium doboru jest wzrost. Jak u Ruskich za Stalina. Tamten pokurcz także nie mógł strawić nikogo, na którego musiałby unosić swój wąsaty dziób. Mierny, bierny, ale wierny jak mawiano ówcześnie i, jak widać, nie tylko wtedy poszukiwano człowieczków bez charakteru i własnego zdania, którym nie wstyd robić z siebie wała.
Jak pokazuje mistrz pisowskich ceremonii, żadne idiotyzmy nie są na tyle głupie, aby nie znaleźli się ich apologeci. Chyba wczoraj słyszałem jak Kaczor przekonywał, że węglowodany są sprawcą kłopotów w wydobyciu polskiego węgla. Pewnie że są!
Jak się taki górnik nawpieprza pyrów z miodem i zakąsi brokułem, przepchnie to z pomocą śliny do żołądka powodując wstępną hydrolizę dwucukrów i pierdyknie browara, proces przesuwający potrzebną do życia berję przesuwany jest do dwunastnicy skąd już tylko krok do czczego jelita i utlenieniu sporej jej części w wątrobie. Cała reszta to już małe Miki. Heksozy zmieniają się w glukozę i zapychają nam żyły, a ich część, jako materiał zapasowy, to już czysty glikogen. Ja pierdolę! Ale to oczywiste! Dodam od siebie, że cała reszta jest spacerkiem na tron z poranną gazetą. 
Ale skąd może to wiedzieć górnik strzałowy z Zawiercia wdychający pół życia czysty metan i zapach sąsiada Francika spod pach swojej Brydzi.
Ale szychty są różne...
Nieokiełznana potrzeba przejęcia władzy przez prawicę posunie się do każdej formy zidiocenia. Zmoczone ostatnimi w życiu polucjami wdowca ze Skierniewic, moherowe czapeczki z Wielkopolski, już oliwią swoje balkoniki i gnają pod Częstochowę w nadziei przejęcia władzy wraz z Szydłem.
To ich nam teraz potrzeba! To oni są przyszłością narodu! Dzięki nim uratujemy górnictwo eliminując węglowodany i węglowodory.
Węgiel tyż.
Chciałem napisać dziś kolejny odcinek moich mazurskich przygód, ale dzieje się tyle ciekawych rzeczy w naszym kraju, a ja mam tylko dwie rynce i dziesięć palcy, że nie wyrabiam.


niedziela, 18 października 2015

Z poradnika wędkarza...

Głębokie Mazury... Jedynie jeszcze tu, o rzut zepsutym kołowrotkiem prosto w czachę cyrylicznego strażnika zza miedzy, można złowić czterokilogramowego miętusa i węgorza wielkości wypasionej kobry. Dużo przygotowań... kompletowania sprzętu, dobierania nie pijących mało towarzyszy, cztery krzesełka i krojące, niczym jajcarnia, nasze klejnoty - wodery, kilo kiełbasy, słoik ogórków i arbuz. Siedem zaczepnych granatów i w drogę! Adrenalina, chwilowo jeszcze skupiona w rdzeniach nadnerczy, aż kipi, by się wydostać na widok suma o gabarytach babci Krzyśka z czasów późnego Gierka. Kawał baby, ta sama paszcza i wąsy... To już nie analogia a genetyka; i mieszkała blisko glinianek. Przydałaby się siekiera! Kiedyś wylała mi na łeb wiadro wody po umyciu podłogi po tym jak chciałem skrócić żywot jej wnuczka ciskając w niego kamieniem. Ten jednak, pechowo, odbił się od wybrukowanego podwórka rozwalając babcino-krzyśkowy lufcik w kuchennym oknie.
Dziś z Krzyśkiem trzymamy sztamę, bo to pierwszorzędny wędkarz i zna takie słowa jak: żyłka, łowienie na ciężko i szczytówka. I nie brzydzi się wziąć w rękę, przekrojonej na pół, rosówki. Ma jeszcze jedną zaletę.
Ochrania Monopol Spirytusowy odbierając skacowanym pracownikom limitowane flaszki "Pana Tadeusza".
W ustach snoba zabrzmiałoby to jakoś... Don Tadejro lub Mr Tadeus.
Ów Litwiński idol dziewiętnastowiecznych pensjonarek zajął eksponowane miejsce w naszym bagażniku wystukując jakże przyjazne dla ucha staccato na mazurskich wybojach.
Swoją kompletą ignorancję kałużowego wędkarza nadrabiam energią neofity. Opodal płonie ognisko, do którego co i rusz nurkuje kolejna porcja kiełbasy, która nieprzypadkowo nazywa się "Z kija", a ja szykuję się na nocne łowienie. Na każdą prośbę o pomoc słyszę od kolegów krótkie: "Wal się!"
Ale takie nocne połowy na geograficznym szczycie Mazur mają zdecydowanie więcej uroków. Można złapać rybę! Okolice Łodzi sprzyjają temu jak Macierewicz Kopaczowej.
Zastawiłem sidła na miętusa  i węgorza, zmarzłem. Tamci już w świecie równoległym, gdy nagle dobiegają dramatyczne dźwięki znad wody. Sygnalizator brań świeci jak czaszka Oleksego i gra jakoś podobnie do "Spotkań Trzeciego Stopnia". Pędzę jak szympans w zalotach nad brzeg i przewracam się o arbuza, w którego wbiliśmy wszystkie sygnalizatory, a przy którym zebrało się stadko szczurów-wegetarian.
Wracam. Poczekamy do rana... cdn.


sobota, 17 października 2015

Rolnik szuka żony

Ale znaleźliśmy wspaniałą promocję! Rany Julek! Te mózgi od "włączania niskich cen" wymyślili taki kwiatuszek...
Jeśli kupisz nowy telewizor i zdasz stary - dostaniesz rabat do 400 złotych na nowy. No, pojechaliśmy, tak dla sportu, bo telewizora nam nie potrzeba.
I co się okazało?
Jak kupisz nowy telewizor - dostaniesz w promocji możliwość odebrania starego za darmo pod warunkiem, że dopłacisz 19,99 za jego bezpłatne odebranie.
Jestem za głupi żeby zrozumieć niuansy współczesnych promocji, ale jeżeli tu ktoś kogoś nie robi w balona, to wolę nie rozumieć ich nadal.
Zjadamy właśnie mocno spóźniony obiad... Pyszna, smażona rybka, z suróweczką.
W promocji supermarketów brzmiałoby to jakoś tak:
- Zzzzzzjadaaaaaaaaając,,,,,,,,,!!!!!!!!!!!!! u naaaaaaaaaaas,,,,,,,,,,,,,,,,!!!!!!!!!! wyyyyyyyyyyyyyykwintną suróóóóóówkę z kiszonej kaaaaaaaaaaaapusty z marcheeeeeeeeewką, maaaaaaaaaałosolnym ooooooooogórkiem, ceeeeeeeeeeeeeeebulą i przyyyyyyyyyyyyprawami, zafundujemy Ci smażonego mmmmmmmmmmmorszczuka do oooooooooodebrania na Helu siiieeeeeeeeeeeedemnastegoooooo maaaaaaaarca uuuuuuubieeeeeeeegłłłłłłegoooooo roku. Promoooooooooooooocjaaaaaaaaaa do zaśmierdnięciaaaaaaaaaaa mooooooooooooorszcccccccczzzzzzzzzzuka!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jedynie 79, 99 za kolejnych pięć gramów coca coli.
Dolewka bezpłatna.
Gwałcąc wszystkie zasady inteligencji, łowimy się na podobne zasraństwa niczym szczupak na obsażonego na zepsutym smalcu brokuła. Nie zna smaku, kształt jakiś do dupy, kolor odłowionego do połowy braciszka, ale ta promocja! Co mi tam haczyk! Trza wpieprzać jak dają!
W marketach włączających niskie ceny nie ma gdzie zaparkować, sterta przepoconych łowców okazji zawala wejścia dopłacając dwie dychy za coś, co można załatwić za darmo, szef sieci planuje zakup Yellow Submarine napędzanej beczką koki, świat się śmieje, a karawana wielbłądów jest już na Węgrzech.
Ogólne gratulacje!
Nie żebym był przeciwko robieniu z nas wała. To dozwolone. Mierzi mnie jedynie skala procederu, na który dajemy swój akces.
Ale stopień zidiocenia oszałamia nawet takiego prostaka jak ja.
Nie kupujcie zatem nowych, ogromnych telewizorów, z zaokrąglonym ekranem nadających kretynizmy typu: "Rolniczka-emerytka szuka żony dla syna debila, który od czterdziestu lat myli stodołę z wygódką i sra przed psią budą w związku z czym Azor nie może się z niej wydostać i wylizać babci dzioba".
Wiem co mówię, bo właśnie taki telewizor sobie kupiłem.





piątek, 16 października 2015

Miss Mokrego Podkoszulka

Jest taki dowcip o jednym Aborygenie, który kupił sobie nowy bumerang i zwariował, bo nie mógł wyrzucić starego. To tylko stary dowcip, ale ja mam podobny kłopot. Pewnie z dziesięć lat temu kupiliśmy sobie telewizor. Jak na ówczesne czasy gigantyczny, największy dostępny na rynku, ale jeszcze z kineskopem w formacie 3:4. No i tak sobie stał do zeszłego tygodnia. Nie jestem specjalnym amatorem terewizorni i było mi ganze gall kiedy go nie oglądam i w jakim formacie. Ale nadejszła wiekopomna chwiła i na starym katafalku spoczął nowy trup. Ponieważ wszystkie dekodery i inne bajery okazały się być z innej epoki, przyszedł jakiś facio i zdemolował mi jeden pokój, z którym nie mogę dojść do ładu do dzisiaj, ale to pikuś.
Ten stary grzmot waży 98 kilo i za żadne skarby nie jestem w stanie go sam ruszyć. Chwilowo służy mi jako podstawka pod popielniczkę. Szukam zatem jakiegoś silnego, niekoniecznie mądrego, innego facia, z którym wypieprzymy stary złom na jakiś śmietnik. To trudne, bo jak komuś uświadamiam jego wagę, to zaraz zaczyna mu rodzić żona, ma skoliozę, nachalnego zeza, albo repturę. Rozumiem ich wszystkich. Kto chciałby ryzykować przesunięcie lędźwiowego dysku, dla jakiejś sąsiedzkiej pomocy, za flaszkę Pana Tadeusza.
Ale ja chyba dziś nie o tym...
W ramach nowoczesnych bajerów znaleźliśmy dziś z żonusią w telewizorze Karaoke.
Zawsze ogarniała mnie zgroza, kiedy słyszałem fałszujących i podchmielonych desperatów próbujących nadążyć za parablalalabamba, czy jakoś tak, ale dziś, w zaciszu własnego pokoju, zaczęliśmy się razem wydzierać, właśnie na podobnym poziomie, do ekranu i lampy. Uszy więdną, sąsiedzi spierdzielają na działkę, światło przygasa, a mleko w lodówce wydziela serwatkę. Żenada.
Ale jaka radocha!
Piosenek jest pewnie z tysiąc. Od: "Jesteś Misia, dawaj pysia", czy jakoś tak... do "Oh! Darling" Beatlesów, przed którą to piosenką McCartney darł się godzinę do księżyca, aby spieprzyć swój głos na tyle, żeby mógł to zaśpiewać. Są oczywiście smętne kawałki typu: "Bardzo smutna piosenka retro" kapeli "Pod Budą" i "Private Dancer" oszałamiającej babci Tiny.
Dla każdego coś miłego.
W przyszłą sobotę mamy znowu jakiś spęd czarownic.
Jeżeli żona nie pootwiera uszminkowanych dzióbków koleżanek telewizyjnym Karaoke, to muszę się znów ewakuować. Ostatecznie mogę być w jury "Miss Mokrego Podkoszulka", ale dopiero po siódmym winie, spitym przez przybyłe czarownice.





niedziela, 11 października 2015

Otwieram restaurację

Przyznaję bez bicia, że uwielbiam gotować. Nigdy nie jestem aż tak zmęczony, aby nie zacząć czegoś pichcić nawet po dziewiątej wieczorem. Oczywiście na dzień następny, bo obiadów o tej porze raczej nie jadam. Zaczynam się poważnie zastanawiać nad otwarciem jakiejś garkuchni serwującej dania proste jak kij od szczotki, polskie jak Piłsudski pod Wiedniem... (Nie, tam był chyba jednak jakiś inny...), oparte na diecie opracowanej przez setki lat między Wisłą a Bugiem z lekkimi wtrętami kuchni włoskiej. Ma być dużo, tłusto i ciężkostrawnie. Jeśli ktoś preferuje jedenastonożne żyjątka z przyssawkami i papuzim dziobem popijane wódką z krwią kobry - u mnie się nie naje. Nie będzie sałatek z rukoli i podobnych jej zielenin, które są dla mnie gorzkie, a doszukiwanie się w nich smaku, to jak próba znalezienie tyłu stringów na pokaźnym tyłku. Trzeba mocno rozciągnąć... I wcale nie ma pewności, że wyłoni nam się jakiś fascynujący widok, że o smaku nie wspomnę. Nie planuję żywienia zamulonych wegan rozpaczających nad losem rozkrawanych jabłek i cholesterolem zmarłego właśnie dziewięćdziesięciolatka, pasącego własne trzewia schabowym z kapustą od pierwszej światowej. Nie zapraszam do siebie Kaczora, bo nie wiem co je dziki drób, ale czego by nie jadł, rozmoczonego chleba u mnie nie będzie takoż. Ostatecznie mogę wydzielić salonkę dla naszych Vipów z podsłuchem w każdym pomidorze, bo wiadomo, że tego to oni nie jedzą. A nawet gdyby... głos wewnętrzny powie nam o wiele więcej od nachlanej nawet gęby.
Ceny muszę zrobić paskarskie. Jeśli jest tanio, żaden szanujący się nowobogacki burak nie wejdzie nawet na najlepszy w świecie kapuśniak czy krupnik.
Wyhodowany na podsieradzkiej wsi milioner, pędzony od kołyski otrębami z serwatką, z pewnością marzy o chamskiej grochówce na wędzonym boczku. Niestety, rozkochana w jego kasie żona, zatrudniła greckiego kucharza, który umie jedynie dolać wina do muli, zagotować i przykryć je pomarańczą. A on chce właśnie pyrów w mundurkach, zimnych nóżek i pół litra Siwuchy. Tylko talerze mają być pozłacane.
Przewiduję gigantyczne zyski, ale... żeby nie było...
Moje dania, mimo plebejskiego rodowodu, będą biły na głowę jakością i smakiem podobne twory w okolicy.
Bo ja...
Nie będę tego wszystkiego robił dla przyziemnego zysku. Liczy się idea i pasja. Jak zaznaczyłem na wstępie...
Gotuję, bo lubię. I może dlatego cofa mi się na widok kulinarnych programów z gatunku: Top Chef, w którym spoceni młodzieńcy, płacząc nad swoim losem, gotują na czas zupę z ptasich gniazd na koguciej głowie.
Znalazłem także odpowiednią nazwę dla mojej restauracji...
"Ostatnia Wieczerza"
Może i ostatnia, ale zaręczam, że warto!


piątek, 9 października 2015

Sex Szopa

Kurde balans! Nareszcie mam trochę czasu i miejsca na wstukanie jakiegoś posta.
No to do dzieła!
Obiecałem poznęcać się nad kochającymi inaczej niżby oficjalnie życzył sobie tego każdy ubierający się w czarną kieckę facet. Pomijając cały nonsens tej niekonsekwencji jest oczywiste, że nie szata zdobi, albo czyni, człowieka. Każdy z nas jest jedynie chemiczną powłoką pełną chemicznych zależności wewnątrz niej i trudno wymagać, aby w każdym, owe zależności, krążyły dokładnie takimi samymi trasami, bo wówczas każdy z nas byłby blondynem o niebieskich oczach, miał 180 centymetrów wzrostu i żył 84 lata na Jamajce. Efekt byłby oczywisty. Jedno pokolenie i, tak zwana ludzkość, wymiera.
Upraszczając...
Po to jesteśmy różni, aby mieć wybór. To właśnie on chroni nas przed mutującymi się raz na godzinę zarazkami. Bo taki durny zarazek nie wie z kim się zmutujemy my i musi, głupie bydlę, mutować od nowa. Wieczna walka dobra ze złem. Przerobiony na kościelną modłę szatan. Udręka Boga i toruński piernik.
No i jak to bywa w przyrodzie...
Osiemdziesięciopasmowe autostrady zależności zawsze kryją niebezpieczeństwo wypadków. A to ktoś zaśnie za kierownicą, inny znów się nawali, a za kierownicą jeszcze innego siedzi czterdziestoletnia dziewica z komórką przy uchu, paprająca sobie usta szminką w czasie jazdy, grzejąc sześćdziesiąt na godzinę lewym pasem. Albo stetryczały dziadek w kapeluszu wąchający własny podbródek.
Za kierownicami siedzą także homoseksualiści.
Toż to dopiero jest swołocz!
Ich oszalałe organizmy, myślące jedynie o analnej penetracji, źgają dobrze ponad dwieście firmowymi Skodami, próbując dowieść do hurtowni ostatnią, niezużytą, paczkę prezerwatyw i rozgrzewającą, i tak już napuchnięte jądra, oliwkę.
Nie można zatem powierzać nauczania matematyki żadnemu gejowi lub lesbijce. Nie wolno, za żadne skarby, dopuścić ich do piastowania państwowych urzędów, bo jedyne o co im chodzi, to manifestowanie własnych skłonności i wywalanie fajfusa na biurko na minutę przed każdym dzwonkiem.
Ok.
A czy ta cała nasza Duda, namolnie fotografująca się z żoną tego nie czyni? A obie Obamy wysiadające ze śmigłowca w Camp David wraz ze swoim terierem, nie tworzą wrażenia, że w ich łóżko włazi czasem intruz?
Jak ocenić zakłamanego Satyra Kaczyńskiego, który, jeżeli kiedykolwiek przeżył orgazm, to z pewnością nie była z nim wówczas żadna kobieta; ile kochanek miał Macierewicz i ile z nich jeszcze żyło? Sądząc po jego wzroku, to żadna.
Oj, niewielu politycznych idoli przekroczyło granice, poza którymi nie miałbym im niczego do zarzucenia. Są oczywiście wyjątki. Jest Biedroń, który, o dziwo, nie został księdzem. I za to go lubię. Grodzką już jakoś mniej. Żeby być kobietą trzeba jednak także wyglądać.
Wypadek na autostradzie, ktoś zaspał.
Był jeszcze zachrypnięty Oleksy, ale umarł.

Idol większości prawicowych dupków - Piłsudski, powiedział, myśląc zapewne o pani Szydło tak:
- Czego krzyczysz? Co... noga? A tamtemu urwało głowę i nie krzyczy! A ty o takie głupstwo...
Tego cytatu na prawicy nie znają. Wolą taki...
- Do mnie dziecko, będziesz strzelał?
- Tak, taki mam rozkaz!
I najważniejsza z jego myśli...
- Myślałem już nieraz, że umierając przeklnę Polskę. Dziś wiem, że tego nie zrobię. Lecz gdy po śmierci stanę przed Bogiem, będę go prosił aby nie przysyłał Polsce wielkich ludzi.
A ponieważ zacząłem, może chwilowo, popierać partię pana Petru, mam i dla nich pewien cytat...
- Panie marszałku, jaki jest program tej partii?
- Najprostszy z możliwych. Bić kurwy i złodziei, mości hrabio.


poniedziałek, 5 października 2015

Prawdziwe prawdziwki

Przechodząc dziś przejściem między blokowiskowym rządkiem sklepików, usłyszałem głos prawdziwego Polaka. Jego prawdziwość opierała się na trzech, właściwie na czterech, filarach.
1. Był nieznośnie głośny.
2. Był nawalony jak stodoła po żniwach, mimo południa.
3. Nie chciał w swoim kraju nikogo o brązowych oczach.
Czwarty filar powinienem jeszcze rozłożyć na trzy podfilary. Jednym z nich byłaby jedna noga, drugim - druga, a trzecim dupa, musiał bowiem siedzieć, aby zrównoważyć nieznośną grawitację i nie pieprznąć pyskiem w trotuar. Nie przeszkadzało mu to wygłaszać swoich pijackich mądrości na całą alejkę kramów z burakami i Cifem. Ani myślę go cytować, bo każdy zna ten typ patrioty. Co ciekawe... nie każdy z nich jest wiecznie nachlany. Niestety, stylistyka i argumenty wszędzie jednakie.
Zdumiewa mnie jedno...
Weźmy taką młodzież wszechpolską... (jakoś nie umiem napisać tej nazwy z dużych liter), ugania się za murzynami, czuje coś do ludzi z dredami na głowach, że o Grodzkiej nie wspomnę. Nie wiem czy są uczestnikami mszy świętych? Z pewnością noszą w kieszeniach czarne spraye, a ich mózgi są rankiem wielkości fasoli. Puchną nocą.
Tej innej odmianie prawdziwych polaków (jakoś znów nie mogę się przemóc) jakoś nie przeszkadzają takie śmierdzące kmioty. Nie chcę stawiać tezy, że w większości wypadków to ich tatusiowie, ale mogę się założyć...
Bo tylko prawdziwy Polak umie wychować własnego potomka na prawdziwego Polaka!
Zaprzeczając porządkowi natury, plęgną się latosią jesienią, mimo katastrofalnej suszy, niczym kilogramowe prawdziwki. A to, że wyrastają między sklepami, w osiedlowych i wyasfaltowanych centrach, jest tylko kolejnym cudem nad Wisłą.
Wyobraźcie sobie smak wigilijnej grzybowej...  
Nie chce mi się dziś więcej pisać, bo wróciłem z pracy o dwudziestej.
Dobranoc


A więc to Calvin Klein wymyślił moher prując z koszyczkiem po Mazurach.

sobota, 3 października 2015

No musiałem...

No i chwila spokoju. Obiadu nie musieliśmy gotować, bo pozostałościami po imprezie nakarmilibyśmy całe siedem tysięcy Syryjczyków, włącznie z deserem, a wykonując klasycznego "jeża" z odwróconych denkiem do góry, wypitych przez dziewczyny flaszek, przynajmniej jeden kac zostałby uleczony. Czekam do zmierzchu z wyrzuceniem śmieci, bo mi wstyd wynosić taką baterię pustego szkła. Wniosek jest oczywisty. Można się bawić bez alkoholu, ale mało kto to umie, a już Polki, na swoich sabatach, z pewnością nie. Nie będąc namolny, wpadłem do domu, około północy, po gitarę. Cały wieczór samotnie, z jedynie włączonym radiem w samochodzie, żywiąc się pasztetem z czosnkiem, kiełkami, mineralną bez gazu (Fuj!) i nerkowcami, upłynął mi w atmosferze harmonii z kierownicą i erotycznie prężącą się wajchą zmiany biegów, do której przemawiałem co czas jakiś słuchając zespołu Queen z kompaktu.
I właśnie przy kawałku: "Crazy little thing called love", pamiętając sprężyste ruchy Freddy'ego i żywiołową partię akustycznej gitary, postanowiłem wskoczyć do domu po swój instrument i kapelusz, zaparkować na Piotrkowskiej i dać czadu.
Niestety...
Uroda i całkowite rozluźnienie obyczajów opitych czarownic, zmusiły mnie do nie robienia z siebie idioty przed dzikimi tłumami, które by się niechybnie ustawiły wokół mnie i kapelusza, i pozostania przy stole.
Jak z pewnością wie każdy imprezowicz, w okolicach północy, w okresie księżycowego perygeum, każdy Polak, a zatem i Polki, zmieniają tematy rozmów na politykę i nędzne zarobki. I że w ogóle panuje jeden wielki syf i zamordyzm, banki kradną, korporacje teleportują zyski na Bahamy ślizgają się ślizgaczami po turkusowych falach bez pancernych kapeluszy. Bo jak ogólnie wiadomo najczęstszą przyczyną śmierci w tropikach są spadające kokosy (sic!).
I se ponarzekaliśmy ze dwie godzinki spijając francuskie wina.
Czas rozstania jest zawsze przyjemny, bo to i jest zawsze jakieś buzi-buzi, strzemienny i...
- Aleee wpadniecieee do neas?
- Noe Jeasne!!!
- Uwwwwaga na scheody, bo stromae!
- Góraluuuuuu, czy Ci nie żail???!!!
- Wszystkie rybki śpią w jeziorze, Ciurajla la!
No i jak tu nie urządzać imprezek?
Ale najważniejsze jest przybyć na balangę o odpowiedniej godzinie, aby odrobinę się pośmiać z grupy zmiękczonego towarzystwa.
Kurde... Chyba nikogo nie uraziłem?