piątek, 29 kwietnia 2016

Długi weekend bez telewizji

Znalazłem ciekawy walor wynajmowanego mieszkania w Gdyni. Wchodząc do kuchni włącza się ramieniem światło. Oczywiście niechcący, ale to nieoczekiwana pomoc przy dźwiganiu zakupów.
Nie jestem fanem mieszkań w blokach, są klaustrofobicznie niskie i nijakie; każde pierdnięcie sąsiada z czwartego piętra przenosi się drganiami po rurach do parteru i wraca na dach kominem. Nie można zdjąć swetra żeby nie zawadzić o żyrandol, a przedpokój ma wymiary komina, przez który uciekła dusza Cheopsa z jego piramidy.
Całe życie mieszkałem w kamienicach śródmieścia Łodzi. Tam nie ma takich problemów. Do sufitu jest zawsze grubo ponad trzy metry, a w pokojach mieści się więcej mebli niż stolik do brydża.
Ale marudzić można na temat każdego miejsca.
Rozpoczynający się właśnie majowy weekend wywali, mam nadzieję, większość, w obszary bez dachów, ale za to z płonącym grillem i kilogramami kaszanki. Wieczorne Polaków rozmowy przeciągną się pewnie do później nocy i nie jeden las rozniesie w koronach swoich drzew obowiązkowego "Górala, któremu nie żal" i opowieści o sadze rodu Chacharów.
A imć Kurski, od telewizji, będzie stawał na swoim koniuszku w trosce o pozostałych w domach nieszczęśnikach próbując zapewnić wszystkim rzetelną porcji indoktrynacji z dziedziny "Dobra Zmiana Na Gorsze".
Ja, niestety, rozpoczynam karnawał dopiero jutro po pracy, ale już dziś życzę Wszystkim wielkiej tolerancji organizmu na kaca i nadmiernie przypalony pieśniami z harcerstwa - karczek.
Nie będę się dziś więcej napinał na prawienie morałów, ani snucie przed weekendowych moralitetów o wyższości pracy nad wypoczynkiem, bo wiadomo, że najlepiej czujemy się właśnie dziś, a najgorzej będzie nam we wtorek wieczorem.
Smacznego!
Darek


czwartek, 28 kwietnia 2016

Meblościanka

Dwóch facetów w delegacji, daleko od domu, mają się świetnie. Wracają, o której chcą, obiadową przystawką jest wyłącznie piwo, później jakiś wynalazek z Lidla o smaku bez smaku...
Zawsze się to jakoś nazywa. A to uszka z pomidorami, a to gołąbki, a to...
Zestaw jest skromniutki i jakoś nic mi się nie przypomina. No tak! Jest jeszcze jajecznica na usmażonej dzień wcześniej kiełbasie z cebulą. Później jest drugie piwo.
Ludzie jedzą zbyt dużo. Kolega, bardzo mądry lekarz powiedział, że człowiekowi do życia potrzebne jest 10% tego co je. Z reszty żyją lekarze. Udostępniając jego doświadczenia i wiedzę potwierdzam je w całej rozciągłości. Obżeranie się jest przyczyną wielu groźnych chorób i, co najmniej, jednego grzechu. Z tym drugim to był się specjalnie nie liczył, bo dziesięć przykazań sprowadzają nasze życie do pasma udręk i przypominają mi panią z przedszkola, dla której opieka na dziećmi opiera się głównie na zakazach. Im człowiek starszy - zakazów przybywa. Nie możemy już tego... i tamtego, nie można zajarać przy kompie i nie można nie poodkurzać w sobotę meblościanki. Nie można nie pójść do opery i nie można mieć w ręku pilota od telewizora. Nie da się założyć wyświechtanych spodni od dresu, mimo że rzeczonego dnia nie dochodzimy nawet do drzwi wyjściowych.
Można za to umyć samochód i odkurzyć meblościankę.
Skołowani jak po karuzeli, przemieszczamy się po domu chyłkiem, zawsze w przeciwną stronę do naszego wyśnionego ideału, marząc o delegacji z kolegą i browarze zamiast zupy krem z kalafiora.
Bo facet to konstrukcja prosta, która nie dorabia filozofii do mycia okien i nie czuje potrzeby jedzenia co niedziela rosołu i schabowego z mizerią.
Kurz, powyżej grubości centymetra odpada sam, po diabła zabierać mu tę satysfakcję?
To jedna strona medalu.
Drugą, i po stokroć ważniejszą, jest prosty czynnik rozstania, w trakcie którego nasza ukochana połowa zaczyna szanować biedę życia bez ustawicznego rozkazywania.
Pewnie już kiedyś to napisałem, ale powtórzę moją obserwację.
Kobiety są o wiele lepszymi wdowami niż żonami.
Słyszeliście kiedyś złe słowa o zmarłym mężu?
Jeśli tak, to z pewnością czterdzieści lat nie odkurzał meblościanki. Nie żebym jakoś namiętnie zaraz wybierał się w zaświaty, albo nie lubił niedzielnego rosołu...
Po prostu przymierzam się do odwiedzin małżonki w majowy weekend z nudnej Łodzi do wietrznego Trójmiasta i muszę wyprać skarpetki.
Trudno mi na koniec nie odesłać wszystkich do "Skrzypka na dachu" i genialnej piosenki pt: "Tradition".



wtorek, 26 kwietnia 2016

Na wygnaniu

Trójmiasto to taki specyficzny region kraju, w którym niespecjalnie wiadomo gdzie się jest. Odległość między miastami liczy się grubością tablicy informującej o ich nazwie. Jadąc na wschód: po prawiczce mamy tory kolejowe i górki, po lewiczce plażę, a środkiem leci Aleja Wyzwolenia, czy jakoś tak. Zgubić się trudno, ale i odnaleźć niełatwo, bo przemieszczanie się tutaj przypomina mi szukanie w wenezuelskim błocie czterdziestego trzeciego kręgu anakondy. Korki i market za marketem przemieszane z salonami Porsche. Biedacy to nie mieszkają od Alei w stronę morza... W przeciwną już mniej wesoło. Późny Gierek. Wprawdzie polodowcowe górki czynią ów teren o niebo bardziej atrakcyjnym widokowo od połaci smętnych plaż i płaskiego jak dowcip Macierewicza morza, ale zamieszkują tu powiedzmy ci, którzy nie kupują Bentleyów. Komu zresztą potrzebna gablota za milion, kiedy pod blokami przechadzają się wieczorami dziki, a na ich dachach wypróżniają się wędrowne sokoły. Czasem jakiś dziadziuś wylezie na spacer z dziadziusiem pieskiem otulonym w coś, co upodabnia go do pancernika i wleką się w tempie jedenastu kroków na minutę wkoło bloku czapkując każdej paniusi z pieskiem, i bez pieska takoż. Zdarza się usłyszeć trzeszczące trampki zdyszanego biegacza z słuchawkami na uszach, uprawiającego najnudniejszy sport pod słońcem i masakrującego własne stawy bezmyślnym przemierzaniem dystansu stąd donikąd i z powrotem.
Kto by się jednak tym przejmował, gdy o sto metrów siedzi w sklepie typu Żabka niewielka ruda pani z popsutymi zębami sprzedająca zimne piwo, a opodal "U Kaszuba", można zjeść domowy obiadek w przystępnej cenie.
W robocie też same atrakcje.
Uścisnąłem dłoń samej Martusi od Kaczyńskich, a inwestor opił gruntownie nas i siebie. Skaleczyłem się w paluszek, pół stopy spuchło mi jak bania od czterodniowego kopania w hamulec rusztowania, przejechałem się najnowszą beemą z gościem, który zdobył w tym roku 141 punktów karnych, zabrano mu prawo jazdy i wysłano na egzamin za ostatnie 47 punktów w jeden wieczór, co nie przeszkadza mu w kontynuowaniu nocnych rajz po Gdyni 150 na godzinę pod prąd.
Szalenie miły gość.
Bawić też trzeba się umieć.
Ostatnio rozbawił mnie marszałek senatu, chyba... tłumacząc się jak dziecko, że tak ogólnie, to on kompletnie nie wie po co poleciała do USA nasza premier.
I dobrze gada!
Po chusteczkę ona tam poleciała, tego nie wie nikt z wyjątkiem... mnie.
Bo jeszcze tam nie była!Proste jak kij od szczotki.
Miała jedyną okazję, bo kto ją później tam zaprosi na krzywy ryj?
Postoi sobie tam chwilę pod jakimś pomnikiem, wyda dulary na kwiatki, jakiś fagas pstryknie jej kilka fotek i może wracać z tarczą, bo resztą zajmie się ten dzióbek Kurwski przekonując radośnie rozhisteryzowaną prawicową gawiedź, że oto Polska położyła na łopatki resztę świata w dziedzinie polityki międzynarodowej.
Tak bogaty kraj jak nasz może fundować loty każdej bladzi dokądkolwiek chce ona sobie polecieć i w jakim celu.
To nawet niezły trop.
Ojcusia Rydzyka proponuję wysłać w misję na Plutona, Kaczorka zdecydowanie dalej... Jacuś Kurski powinien spróbować złożyć nam relację z lądowania w Pasie Oriona, a Duda... hmmmm... Ten nie nadaje się kompletnie do niczego.
Nie jestem śmieszny, wiem, ale z czego mam się śmiać?
Debil, odgrywający rolę marszałka senatu, zasługuje jedynie na kopa, rząd to dno w zalanej wodą studni, w której nikt w nią zaglądający nikogo mądrego na dnie nie zobaczy. Reszta jest niczym rachunek w Biedronce, w której najważniejsze jest czterdzieści siedem groszy, a nie sto dwadzieścia osiem złotych przed groszami. To owe grosze blokują kasjerkę i zakupowicza sprowadzając do absurdu proste czynności przy kasie.
- Poproszę jeszcze torbę.
- Siedem groszy.
- Mam złotówkę.
Otyłemu gościowi tuż za mną pękają hemoroidy, jego żona masuje haluksy, a pani przy kasie prosi koleżankę z drugiej kasy o paczkę dwugroszówek.  Nakazano mi być dowcipnym...
Łatwo powiedzieć! Podrzućcie mi jakiś śmieszny temat, a ja go rozwinę. 
Głupi ten mój dzisiejszy wpis i jakiś przydługi. Pora do łóżeczka.
Dobranoc Państwu.




sobota, 23 kwietnia 2016

Rocznica

Rok 1988 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne wydarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy co było przepowiednią napadów tatarskich. Wczesną wiosną zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. Niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które podsycane topniejącym każdego ranka śniegiem wystąpiły z łożysk i pozalewały brzegi. Padały częste deszcze ze śniegiem, Łódź rozmiękła i zamieniła się w wielką kałużę, a zielona ruń obsypała trawinki w parkach już z początkiem grudnia. Gdy więc tak porządek przyrodzenia zdawał się być wcale odwróconym, wszyscy oczekiwali niezwykłych zdarzeń. Tymczasem w Łodzi nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek jako te, które odprawiały się tam zwykle, a o których wiedziały tylko orły, jastrzębie, kruki i dzielnicowy. Bo taka była już ta Łódź. I w takie to deszczowo-śnieżne południe, dnia 23 kwietnia, niejaki Dariusz Sobala zasiadł na tylnym siedzeniu zielonego Poloneza wystrojony w garnitur, białą koszule, krawat, lakierki i kwiatek, z radością w sercu i niepokojem w reszcie własnego ciała, po narzeczoną. Już w progu poprosił niedaleką teściową o kieliszek czegoś na uspokojenie, bo delirka go jakaś męczyła od rana. Na wszelki wypadek ogolił się dzień wcześniej... Kielonek uspokajających ziółek mamy panny młodej wyluzowało go tylko nieznacznie, a kurs do Urzędu Stanu Cywilnego sprawy nie poprawił na jotę i trzeba było powiedzieć sakramentalne "Tak". Po serii obśliniających twarz pocałunków, zamknął na chwilę oczy swoje niebieskie i przypomniał sobie cytat z Sienkiewicza:
- A co, wachmistrzu? żyje czy nie żyje?
- Żyje, panie namiestniku, ale charcze; arkan go zadławił.
- Kto zacz jest?
- Nie Tatar, znaczny ktoś, dziwnie ubrany, w świecących butach.
- To i Bogu dziękować.
Bogu podziękował Dariusz o dziewiętnastej z ogonkiem. Widać wówczas zadziałały wypite w południe ziółka i luzik, w połączeniu z ewidentnie podpitym księdzem sprawił, że pochmurny wieczór nabrał różowych barw. Tylko kiedy teść w trakcie życzeń, chciał ucałować go w rękę, poczuł się nieswojo.
Nie wiem do dziś, czy na weselu byli jacyś pijący na umór Niżowcy zwiastujący klęski, ale nawet jeśli... generalnie pili tylko po to, aby rano mieć kaca.
I tak się to przędzie od lat dwudziestu ośmiu... 
A podtrzymując sienkiewiczowskie alegorie dopiszę na koniec:
"Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli".
A teraz czekam na życzenia... :)








Nasi kochani przy wódce

Internet to takie medium, od którego trudno się uwolnić. Moich ostatnich dziesięć dni poza Facebookiem i moim blogiem, to niemalże tortura! Dziś czuję się trochę jak narkoman mogący wreszcie przywalić sobie w kanał po nieudanej terapii.
Ale od początku...
Chwilowo przemieściłem się do Gdyni, a na osiedlu, na którym mieszkam, żadne łaj-faj nie jest dostępne (to cholery z tych Gdynian!), i muszę na przyszłość zorganizować sobie coś we własnym zakresie. Moja męka jest gorsza także dlatego, że skazany jestem na telewizor. A tam pierdzielą takie dyrdymały...
Rekordy debilizmu bije "prezes" Kurwski, ze swoją "Jedynką", i rozmodlonymi postaciami pieprzącymi bez ładu i składu zdania, których treści za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć.
Z wyjątkiem jednego...
Mentorów Jacusia należy szukać w początkach lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. To wówczas zainicjowano medialną nagonkę na swołocz ośmielającą mieć wątpliwości, że białe jest białe. To wtedy dziaduszka Stalin przeniósł się na łono komunistycznego Abrahama i całej Europie nakazano za nim płakać. Jego truchło miało stać symbolem walki klas.
Gówno z tego wyszło, bo w sprawę wplątał się kolejny mózg z wykształceniem socjalistycznym mówiąc, że Józio był beee, ale on już taki nie jest.
Był prekursorem nowych doktryn cofających czas; był kolejnym z serii konusów z manią wielkości. Wabił się Chruszczow.
Dziś powrócił na piedestał, a telewizja z Woronicza składa mu hołdy. Jeżeli świadomie - to szacun, ale jeśli nie... to historia się powtarza.
Bo z głupolami jest dokładnie tak samo jak ze zmarłym górnikiem... Trzy dni na górze i znowu pod ziemię.
Nie wiem ile tygodni zajęło Kurwskiemu kombinowanie jakby przyciągnąć do pierwszego programu, gremialnie zamierającą publikę, ale strzał w kupowanie meczów (meczy?) jest jak wystąpienie Chruszczowa na forum ONZ, w którym to walił w mównicę zdjętym butem nie widząc wypadającej z niego słomy.
Nauka jest oczywista.
Z buraka można zrobić cukier, ale burak powinien być cukrowy.
Uśmiech Jacka capi malizną na sześć mil, a dla mnie na dwa tysiące, bo nigdy w historii sportu nie pokazali takiego meczu, którego zapragnąłbym obejrzeć.
Ale to tylko moje zdanie.









środa, 13 kwietnia 2016

Ewangelia wg. Krystyny Pawłowicz

Krycha Pawłowicz roznosi własną głupotą każdą okolicę, w jakiej się pojawi. Ostatnie jej wyczyny obśmiały już wszystkie psy w pobliżu sejmu, a internauci nie zostawiają na babie suchej nitki. I słusznie, bo to zakała inteligencji owładnięta manią prześladowczą idealnie wpisującą się w cały nurt podobnych do niej oszołomów z prawicy.
Chciałem dołączyć do grona jej znajomych na Facebooku, ale się nie da.
Przełączając się zaś na oficjalną stronę Kryśki trafiamy, jakżeby inaczej, do radia Marysia. Każdy wpis zaczyna się i kończy światłym "Szczęść Boże", a ogrom wypisywanych tam bzdetów rujnuje moje nerwy po trzecim zdaniu.
Całość przypomina mi wysłuchany kiedyś fragment wywiadu z Michaelem Gambonem. Aktorem skończenie rewelacyjnym, którego kocham miłością dozgonną. Opowiadał, że aktorzy, śmiertelnie znudzeni niekończącymi się wywiadami po premierach filmów, dają sobie różne zadania. Któregoś razu Johny Deep kazał mu wplatać w każde zdanie "majtki Angeliny Jolie".
Na pytanie prowadzącego, czy było to trudne, odparł: "easy!".
Podobnie robi Pawłowicz. W nawet najbardziej odległy temat, o którym pisze, musi wpleść grupę  lewaków, Tuska i resztę panoszącego się u nas chamstwa. A że panna Krysia, panna Krysia, która króluje na sejmowych parkietach nie od dzisiaj, spotyka na swojej internetowej drodze jedynie samych pochlebców, czuje się zobligowana do czynów wielkich.  Kolejnym krokiem w rozwoju pani profesor powinno być zatem dopisanie swojej ewangelii. Jakże ubogo przedstawia się Biblia bez jej przekazu!
Znaczna część ksiąg Starego Testamentu spisana została wprawdzie po hebrajsku.
A fuj z tym językiem!
Ale ta stara nie jest warta czytania. Nowsza tak, ta z czasów Jezusa, jest już po aramejsku - języku, którym opisywana niewiasta posługuje się biegle. Podobnie jak łaciną czego dała przykład w ostatnim występie mówiąc dokładnie (nie znoszę tego słowa!) tak:
- Usquam ad mortem defecatum...
...odsyłając nieuków do odpowiednich ksiąg, dzięki którym będą mogli sobie ową złotą myśl Kryśki przetłumaczyć na nasze.
Oj, Krycha...
Zadałem sobie ten trud i znów wyszłaś na głąba!
Gdybyś powiedziała: "Ad usque mortem defecatum", znaczyłoby to "aż do usranej śmierci".
Usquam znaczy tyle co: "tak czy owak". W opisywanym kontekście mogłoby także oznaczać: "W każdym razie na usraną śmierć". Wypowiedziane zdanie jest zatem formą języka, którą posługiwał się Kali z: "W Pustyni i w Puszczy", zrozumiałego wprawdzie, acz nie przystającego do wielkiego profesora. Odnoszę wrażenie, że wszystkie jej wypowiedzi tak właśnie przystają jak ów cytat. Baba wie, że dzwonią, ale czy to dzwony, czy jaja kościelnego, to już mniej. Pochlebcom to wisi, bo oni nie kumają kompletnie niczego.
Zmieniłem zdanie.
Ewangelia wg. Pawłowicz będzie kupą rzadziutkiego gówna i obrazem intelektualnej rozpaczy, trafiającej wyłącznie do podobnie myślących indywiduów.
Myślących...
Roześmiałem się pisząc to słowo.
Krycha! Jesteś magistrem i habilitowanym doktorem! Ja ci, tak po ludzku, nie wstyd robić z siebie takiego wała?!
A ja, spokojniutko, poczekam sobie na twój odpływ w niebyt z łacińskim cytatem:
- Quidquid agis prudenter agas et respice finem.
I nie będę odsyłał nikogo do słownika, bo znam jego tłumaczenie od lat czterdziestu. A brzmi ono, w wolnym tłumaczeniu tak: "Cokolwiek czynisz, mądrze czyń i oczekuj końca". Chciałoby się dodać "Szczęśliwego" - beatum.

P.s.
Niestety. wyjeżdżam jutro na 9 dni w rejony, gdzie niekoniecznie będę miał internet, dajcie sobie więc spokój z wyszukiwaniem moich mądrości. Zabieram je wszystkie ze sobą.








wtorek, 12 kwietnia 2016

Dwie choroby

Skończę chwilowo rozdział poświęcony naszej ukochanej prawicy.
Lubię się wprawdzie nad nią  pastwić, ale skala moich możliwości jest zbyt skromna, aby doczekać się wreszcie łomotania nad ranem, do moich drzwi, jakiegoś spec-komanda z fioletowymi krzyżami na hełmach.
Skończę także dlatego, że zdiagnozowałem u siebie jedyną chorobę, na którą nikt nigdy nie znajdzie lekarstwa. Zrobiłem to wprawdzie już dawno, ale dopiero dziś odkryłem jej nazwę.
Nazywa się alekoza.
Niedoinformowanych uświadamiam, że objawia się ona genetycznym wstrętem do przyjmowania leków i ma powikłania takie jak: Alekarzoza, Aaptekoza i Asuplementoza.
Wszystkie jej objawy w żadnej mierze, nie przeszkadzają nikomu żyć w dobrym zdrowiu długie lata, czego ja jestem najlepszym przykładem. Gdybym jednak, w najbliższym czasie wyzionął ducha, to przekażę swoje truchło do dogłębnych analiz nad cudem obywania się bez lekarzy dziesiątki lat.
Byłem kiedyś wprawdzie w przychodni... chyba ze cztery razy. Trzykrotnie wyciągnąłem kartę dla teścia, a raz symulowałem ciężkie przeziębienie. Dano mi termometr i nakazano grzecznie siedzieć na korytarzu. Ponieważ jednak jestem stałocieplny, za cholerę nie mogłem tego udowodnić adekwatną temperaturą ścinającą moje białko i masakrującą organizm. Zacząłem więc dyskretnie stukać w termometr, aby zmusić oporną rtęć do poszybowania w górę. I poszybowała. Na 43 stopnie... z przerwą między 39 a 40. Na to nie nabrałby się nawet najgłupszy średniowieczny cyrulik. Cudownie ozdrowiony - uciekłem.
Ponoć Polacy wydają na suplementy około trzech miliardów złotych rocznie. Jesteśmy w światowym czubie lekomanów pożerających każde reklamowane gówno na każdą wyimaginowaną dolegliwość. Spece od wymyślania nieistniejących chorób są wytrwali i pomysłowi. Dowiedzieliśmy się przecież, że kaszel palacza nie jest wynikiem palenia, a przyczyną wielu groźnych chorób, męskie wacki nie napełniają się krwią nie dlatego, że każda waga, na której stanie nasza dozgonna miłość, wyświetla "error", a dlatego, że kaszel palacza... ble, ble ble.
Wsuwajmy suplementy, raczmy nasze kichy całą listą Mendelejewa dla lepszego samopoczucia nie zapominając, że nasze wątroby mają lepszą pamięć od nas i kiedyś się nam same przypomną. Ale i na to znajdą się suplementy.
Najwyższa pora odgrzebać więc zaginione tabletki "z krzyżykiem"; tylko one zapobiegną dziś wykryciu krętka białego po zjedzeniu białej kiełbasy.
I jeszcze jedno...
Trzeba koniecznie bywać w kościele, bo ów krętek jest nieodporny na światło, a na to wiekuiste to już kompletnie.
Bo tak naprawdę, jeżeli już musimy się z czegoś leczyć będąc całkowicie zdrowym, to wyleczmy się ze głupoty. Tylko, że to jest już druga choroba, na którą nikt lekarstwa nie znajdzie.

To prawdziwy krętek...


A to jego współczesna odmiana...




poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Miłość niejedno ma imię

Ta ładna menścizna, abp Paetz, który kocha wszystkie swoje owieczki, a dokładniej baranki, miłością namiętną i jakże mało duchową, przeskoczył już osiemdziesiątkę, ale ponoć ciągle ugania się po swoim domu z przymocowanym do majtek fioletowym dildo i miską wazeliny; za naoliwkowanymi i wydepilowanymi młodzieńcami odzianymi jedynie w czarne glany.
I gites.
Nie po to udawał świętoszka przez lata seminarium, żeby resztę życia spędzić na modlitwie.
Kiedyś trzeba się wyszumieć.
A ten gość to umie jak mało kto i o jego wyczynach krążą legendy.
Juliuszek się oczywiście do niczego nie przyznaje, ale jego domowa filmoteka z pewnością systematycznie przekazywana jest do watykańskich archiwów. Celem posiadania haków na krnąbrnych, acz z lubością wypinających się patriarchów wszelkiego autoramentu. Tacy ludzie jak Paetz są kościołowi niezbędni. Dlatego też od trzydziestu kilku lat dumnie nosi purpurę i złote stringi pod nią.
Polityka kościoła wypracowała przez dwa tysiąclecia niemal doskonałą formę dyscyplinującą opornych. A w dobie kamer, zakamuflowanych w paetzowym pępuszku, jest złotonośną żyłą, której oddziaływania nie sposób przecenić.
Żyje jeszcze jakiś naiwniak, który sądzi, że DżejPiTu nie wiedział o rozmiarach dziury w juliuszowym tyłku mianując go abp?
Któregoś roku powiedziałem do takiego... domokrążcy, wyprzedzającego zwykle wizytę pana naszej parafii, że nie życzę sobie w moim domu widzieć żadnego batmana, żeby mieć od nich spokój na zawsze. Dziwi mnie, że nie rysują mi jeszcze na drzwiach odwróconego krzyża z rogami.
Ciekawi mnie jakie haki ma pani Paetz na tego, kto zaproponował jej koncelebrację mszy z okazji 1050 rocznicy chrztu Polski?
Zakładam, że nie są to zdjęcia smakowitej konsumpcji parówki ani lizania lodów. Nawet tych włoskich, które ponoć smakują najlepiej. Nie wiem tego, bo ja wolę takie na patyku.
Zresztą...
Ta... niby rocznica, jest tak samo historycznie prawdziwa jak opowieści kościelnych hierarchów o ich miłości do bliźnich. 
Jedynie pani Paetz może rozwiać moje wątpliwości.



niedziela, 10 kwietnia 2016

Skala kiczu

Oglądałem dzisiejsze obchody. Dawali na siedmiu programach. W sumie wytrzymałem jakieś siedem sekund. Rozumicie, byłem po pysznym obiedzie, a cierpię na nadwrażliwość jelita grubego.
Zapewne będą bawiuchnać się do późnego wieczora, a na koniec wejdzie On! Krynica mądrości i mokre sny entuzjastów oplatania różańcem niemowląt do trzeciego miesiąca życia płodowego.
Będą o nim mówić, ale on nie będzie; będą czekać, ale on będzie tylko przeżywał; będą się nakręcać, ale jego kamienna twarz nie będzie wyrażała niczego (znaczy normalnie)...
Aż nadejdzie ta chwila, że reflektorów blask oświetli od zewnątrz Little Big Mana, stanie się światłość, a skala połączenia rozpaczy z ekstazą porozpieprza telewizory z mocą zimnej fuzji! Tak się stanie! Howgh!
Nie ryzykujcie zatem uruchamiania swoich pięćdziesięcio calowych perełek dziś, w godzinach wieczornych. Odpowiednia porcja informacji dotrze do Was i tak, bo tylko Hustler problemy smoleńskie ma tam, czym i tak epatuje w godzinach wyłącznie nocnych.
Odbyła się wszakże jedna uroczystość, którą nieopatrznie przeoczyłem. Na szczęście mam, rozpropagowaną już w necie jedną fotkę, z którą należy się podzielić...

Skala tego kiczu bije na głowę całą twórczość Warhola. Sorry. Jego kicz miał często drugie i trzecie dno, ten ma tylko jedno. W jakim chorym mózgu powstał ten projekt? I kto za to zapłacił? Obawiam się, że wszyscy wiemy.
Ale... żeby nie było, że ja tylko o idiotach z prawicy... Moją nową miłością jest niejaka Anna Zawadzka, feministka, z serduszkiem nad uchem. Cóż, skrajność budzi skrajność.
Wracając do samolociku. Z drugiej strony wygląda zapewne jak ten po katastrofie, ale jednocześnie, od tej dobrej, podsyła nam informację, jak to niebezpiecznie latać, stojąc z żoną, w otwartych drzwiach i garniturze. Jakie to szczęście w nieszczęściu, że w samolocie nie było nikogo więcej! Chiba, że o czymś nie wiem...
Oczywiście współczuję rodzinom ofiar katastrofy w Smoleńsku, ale mój szacunek do wydarzenia z każdym rokiem maleje niestety.
Chciałem dziś napisać o rzeczach ważnych takich jak zblenderowane jabłko w mięsnym sosie i makaron z przepiórczych jaj, ale w obliczu katastrofy szóstej rocznicy katastrofy przecież się nie da!







sobota, 9 kwietnia 2016

Rozwój

Dwa dni oddechu od kompa dobrze robią, spróbujcie jeśli Was na to stać. Nałóg gapienia się w ekran jest tak okropny, że czasem zazdroszczę ludziom, których on nie dotyczy. Mnie dotyczy, i to bardzo. Kilka minut rano, minimum dwie godziny wieczorem. Lekką ręką tysiąc godzin na rok, czyli 42 dni wycierania zmarszczek na tyłku. Co jak co, ale pupy to mamy wręcz niemowlęcej gładkości i już niedługo to je będziemy eksponować zamiast twarzy. W sumie to jestem nawet za, bo z twarzy da się wyczytać więcej, a to, w wielu przypadkach, jest całkowicie zbytecznym doświadczeniem. Weźmy taką Pawłowicz...
Być może w czerwonych stringach wzbudziłaby we mnie jakiś samczy odruch i przedreptałbym za nią ze czterdzieści metrów po ulicy, do najbliższego skrzyżowania, z drżącymi lędźwiami i plagą kosmatych myśli. Kto wie?
Jak to słusznie zauważył jakiś kabareciarz, kiedyś szukało się tyłka w przepastnych zwojach barchanowych gaci, a dziś trzeba dobrze rozchylić pośladki, aby odnaleźć pomiędzy nimi brązowawy sznurek.
Spośród tuzów prawicy najbardziej inspiruje mnie Ziobro. Ma w swojej twarzy wszelkie znamiona bywalca lokali dla pederastów, a w parkietowym uścisku kochanka do melodii Hungry Eyes, z słusznej wielkości wyciętymi dziurami na tyle skórzanych spodni, zawładnąłby sercem niejednego przystojniachy z Hamburga czy El Ej. Jeszcze tylko jakieś seksowne szelki w kutasiki i ćwiartka pachnącego żelu na wszystkie włosy, a kwadrans dog stajlu zapewniłoby mu większe apanaże od tych wyłuskiwanych z bycia prokuratorem generalnym, ministrem sprawiedliwości i posłem w jednym. Ponoć jednak ma żonę, co mnie okrutnie dziwi, ale jeden Jaś Ziobro wiosny jeszcze nie czyni. O dalszych dzieciach ani słychu, ani widu. Postaraj się chłopcze, bo młodszy to ty się nie robisz. Cztery i pół dychy to wiek klasyfikowany jako krytyczny.
Może to nawet i dobrze, że niebagatelna grupa wyznawców kaczyzmu, z samym generalissimusem na czele, woli uważać się za nieśmiertelnych i nie dba o takie drobne przyjemności jak zwiotczały kręgosłup o poranku.
Wracając do sedna - apeluję!
Trza zakupić trzydzieści milionów hidżabów, które oferują w zestawie dyskretne zasłonki na twarz. Utnijmy je jednak na wysokości pępków i rura na ulice!
Bo jak to napisał kiedyś mój guru, Andrzej Waligórski, w jednej bajeczce babci Pimpusiowej...


Zapylała pszczółka jakiegoś badyla,
Wtem czuje, że od tyłu też ją ktoś zapyla.
Patrzy się, a to truteń, niejaki Zenobi.
Morał - rób dobrze innym, tobie też ktoś zrobi.

A ponieważ po takim mistrzu nie godzi mi się niczego pisać, no to nie będę.















czwartek, 7 kwietnia 2016

Kacze pióra

Jakże łatwo manipuluje się prostactwem! Wystarczy im usłyszeć: jesteście lepszego sortu, a już dowartościowani zasrywają internet plagą żenującego bełkotu jacy to oni są fantastyczni, a reszta jest a feeeee. Samoloty lądują, flagi zawalają hektary, Duda zabija wzrokiem cały świat, ciągle zapominam tej.., a Szydło! powala pokrętną logiką, że oto wypowiada się w imieniu całego narodu. Skoro tak jest to po cholerę, w kolejnym zdaniu, na ten naród najeżdża?
A na końcu jest kochająca wszystkich mama Jezusa spoglądająca z chmurki.
Seria multiplikowanych we własnym gronie udostępnień ma nam uświadomić, że oto lepszy sort rozrasta się niczym zapłodnione maciczne jajo.
Wszystko czym nie karmi się pislandia, powtarzane niczym mantra, niemal słowo w słowo, na fejsbukowych profilach ludzi, którzy często nie ośmielają się pokazać nawet twarzy, można by było sprowadzić do kilkunastu zdań. Najwięksi skoczkowie nie mają takiej "powtarzalności" jak owa armia naszych dobroczyńców spod znaku TKM.
Wiele razy próbowałem nawiązać rozmowę z którymś z owych wyselekcjonowanych mózgów. Niestety, kacze pióra zasłaniają wszystko, co wykracza poza zasięg kaczego kupra.
Nie posądzajcie mnie o jakiś idealizm! Robiłem to jedynie dla poprawienia sobie humoru, bo wręcz  kocham ich wpieniać. I nie jest to wcale jakaś forma masochizmu, bardziej sadyzmu. Jad, jakim wówczas strzelają zapluwając laptopy swoich jedynie słusznie i bogobojnie urodzonych i wychowanych potomków, przyczyni się zapewne w niedługim czasie do zakupu nowego komputera, który jest szatańskim wynalazkiem żydowskich lewaków z Tuskiem jako przywódcą, Michnikiem -  jego tubą i KOD-em - armią czarnych koszul na usługach masonów.
Właściwie to niechcący streściłem już wszystko o czym piszą i w czym ich głowy taplają się od porannego siku do wieczornego paciorka.
Podobna fala miłości bliźnich nie zalała jeszcze chyba żadnego kraju na świecie. Prekursorski sort!
Taki nasz lokalny IHS, ale z "K" na początku. Kaczos Humilis Socjetas. Zaciekawionych, acz nie znających łaciny, odsyłam do Wikipedii.
Nasze narodowe sortowanie ma tylko dwie barwy. Jest czarna (to oczywiste!), i tęczowa. Cokolwiek by o tej drugiej nie napisać...
Tęczowy Sort Rządzi, a wszystkim, którzy w to nie wierzą, podsyłam adekwatne fotki.


 No, sorry...


Dowartościowałem się dziś!
Dobranoc


środa, 6 kwietnia 2016

Wszystko płynie

Dawno temu, chyba ze trzysta lat, kiedy byłem młody, a moja gęba straszyła o połowę mniej mijających mnie na ulicy ludzi niż dziś, zakochałem się w Mazurach. Nie myślę tu o czerwonolicych i łażących za pługiem rolnikach, a o krainie tysiąca jezior. Do pewnego stopnia było mi trochę łatwiej niż innym, bo jako, hmmm... taki trochę... instruktor Hufca Łódź-Śródmieście, jednego z najprężniej działających ówcześnie, i mówię to pełną odpowiedzialnością, Hufców w Polsce, wybudował ogromny ośrodek żeglarski we wsi Winiec, niedaleko Ostródy.
Wiem, że to Warmia, sopko.
Trudno było nie zakochać się w tych kilku hektarach pagórków z namiotami porozstawianymi tuż przy brzegu jeziora Ilińskiego i niewielkim cypelkiem na jednym końcu. Stał tam zwykle jeden z podobozów.
Wszyscy chcieli tam mieszkać, bo był najbardziej oddalony od różnych komendantów i ich marudnych zastępców. Miał wszak pewną wadę.
Każda nawałnica, rozpędzająca się po długości jeziora, wali prosto w cypelek. Namioty fruwają, pioruny walą, wszystko się rozpada, lecą gałęzie, a bidne harcerzyki przygniatają sobą co mogą moknąc niemiłosiernie.
Sam, raz czy dwa, leżałem na przewróconym namiocie z modlitwą na ustach. Do Wielkiego Manitou rzecz jasna.
Właśnie w Wińcu wsiadłem pierwszy raz do łódki, jakiejś Omegi chyba... Później były lepsze i szybsze od wołowatej krypy do nauki żeglowania. Był świetny Kadet, szybki jak błyskawica, no i były deski z żaglem. To dopiero radocha!
Pierwszy tydzień spada się do wody zanim jeszcze zdąży się wstać. Przeziębienie murowane! Później jest tylko gorzej. Jeżeli opanujemy pion i trzęsące się nogi, zdołamy przy tym utrzymać jeszcze żagiel, to koniec, dupa zbita. No bo jak tym czymś sterować? Łapiemy zefirka i gnamy w zarośla jak taran. Wbijamy się w chynchy i liczymy pająki. Obserwujący nasze manewry z brzegu mają nas gdzieś i ani im w głowie pomoc. Na dodatek żagiel wbił się w muł i wypadł z mocowania. Po pół godzinie wypychamy cały bajzel na wodę i zapieprzamy w zarośla po drugiej stronie. Miód malina. Polecam desperatom.
Ale jak się człek już naumie skręcać, czuć wiatr i współpracować z deską... Za przeproszeniem... Pieprzyć wszystko inne! Nie pamiętam czy kiedyś lepiej się bawiłem niż w tamtych latach, na windsurfingu.
Przejrzałem dziś strony współczesnego Hufca.
Rozumiem, czasy się zmieniły, ideologia jeszcze bardziej. Nam, wówczas, ideologia wisiała kalafiorem, była gdzieś w tle i owszem, ale każdy ją olewał. Organizowaliśmy rajdy, obozy, budowaliśmy łódki...
Pewnie i dziś jest trochę podobnie, ale nie wiem, bo zdjęcia tego nie pokazują. Są za to świeczki, krzyże, modlitwy na cześć i jedna gitara.
Wstrętna komuna wybudowała i wyposażyła ośrodek, który wart były dzisiaj grube miliony, za psie grosze wysyłała tabuny młodzieży na kursy żeglarskie i wędrowne obozy. Nie tylko w kraju.
Rozumiem, że współcześni harcerze przyklejają się do rządzących, ale, do licha, czy jakiś biskup dał im coś bardziej materialnego niż plastikowy krzyżyk za dwadzieścia groszy?
Opłaca się umizgiwać?



poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Piombino

Tak serdecznie obrzydła mi nasza współczesność, że postanawiam ją na dłuższy czas całkowicie olać. Mówiłem to już z milion razy, obiecywałem sobie trzy miliony, ale zawsze zobaczę lub usłyszę coś takiego, od czego ścina mi się białko i mój organizm musi odreagować jakimś wpisem, po którym znowu mam wyrzuty sumienia, że kolejny raz dałem się nabrać.
Ja nie wiem...
Ludzie sobie jeżdżą po świecie, niekoniecznie dalekim, tu wejdą do parku z fontanną, tam ubawi ich jakaś pijaczyna spadająca z roweru... Pstrykną zdjęcia śluzy w Miłomłynie na kanale Ostródzko-Elbląskim, zachłysną się magią zamku Baranów Sandomierski albo tarasami otaczającymi Książ i... mają o czym pisać na blogu cały rok.
Ja tak nie umiem. Nie wiem na ile wpisów wystarczyłoby mi inwencji gdybym zajął się wyłącznie modą lub gotowaniem; po tysiąckroć walcował na stolnicy podobne ciasta lub zaczynał od przysmażania cebuli jako starter do dalszych czynności - umarłbym z nudów! Moje wpisy są najczęściej efektem chwilowego zachłyśnięcia się jakimś tematem. I zwykle po dwóch dniach zapominam o czym pisałem.
I tak jest fajnie, bo świat jest zbyt barwny żeby ograniczać się do jednego tematu.
A dziś mam ochotę spieprzyć z naszego kraiku do Italii. Do pozornie nieciekawego miasteczka o nazwie Piombino, przez które przejeżdżałem jeden raz w drodze do Rzymu. Zresztą tylko dlatego, że pomyliliśmy drogi. Położone jest na niewielkim półwyspie, otoczone z trzech stron morzem i sprawia wrażenie nowoczesnego. Jest z nim trochę tak jak z tą cebulą, wiadomo, że powinno się ją dodać, ale niekoniecznie. Może się uda bez niej obejść i ugotować makaron.
Niestety, we Włoszech nie jest to takie proste. Bo ta industrialna zabudowa przechowuje swoje tajemnice.
Mnie zaś wystarcza świadomość, że przez dwa miesiące mieszkał w tamtejszym zamku  Leonardo da Vinci, aby chcieć tam wrócić. Podreptać po tych samych kamieniach, po których chodził człowiek określany mianem: najbardziej uzdolnionego człowieka w historii świata.
Niech Was zatem nie zwiodą wysokie kominy elektrociepłowni i portowe żurawie, bo wśród nich możemy wyczuć magię świata, który obszedł się bez nich, a mimo to stworzył kulturę opartą na takiej wyobraźni, do jakiej dziś nam pieruńsko daleko.


Costa Conkordia "zacumowała" wprawdzie w okolicach Livorno, ale włodarze miasta już ostrzą swoje piły, by przerobić ją na żyletki ku pomyślności mieszkańców. Nawet Leonardo miałby z tym dziś nie lada problem.



niedziela, 3 kwietnia 2016

Jędrek! Ran Twoich nie godnym całować.

Przyznaję się! Za lot dwóch osób, w dwie strony do Anglii, z dwumiesięcznym wyprzedzeniem, zapłaciłem w zeszłym roku 629 złotych. To dwugodzinny lot. Mnożony razy cztery, daje nam osiem godzin ponad chmurami, w ciasnych fotelach, z teoretyczną klimą i wystraszoną panią, siedzącą w fotelu obok, z programu "au pair", która przez najbliższe pół roku będzie zabawiać rude angolskie dzieciory, szykując im lekkie przekąski z gatunku "fish and chips" z dietetyczną colą, a która na dokładkę, nazywa się Grażyna Wrzaszczyk i demoluje angliszczański język słowiańskimi szczebiotaniami.
Ale świetnie zajmuje się dziećmi i angole o tym wiedzą.
Najpierw wychowała swoje dzieci, później córki...
Starość spędzi w krainie Szekspira zastanawiając się kto tam "to be", a kto "or not..." i czy funciak nie spadł poniżej pięć pięćdziesiąt. Wprawdzie dwieście funtów zarobione tam w tydzień i tak przekracza jej miesięczną emeryturę, ale nie ryzykuje się życia lotami tanimi liniami lotniczymi, aby nie móc oddać wybiedzonej córce, na państwowym chlebie, dziewięćdziesięciu procent zarobku ze zmytego z pampersów gówna w hrabstwie East Sussex. Pampersa można przecież kilka razy wyprać, a bobas niczego nie powie...
No dobra.
Dolecieliśmy do East Midlands i nasze drogi z wystraszoną panią się rozchodzą. My zasuwamy na wczasy, a ona niekoniecznie.
Ale jak każdy Polaczek kombinujemy jakby trochę zaoszczędzić...
Fish and chips jest czymś pól na pół. Rozreklamowany jak odplamiacz Vanish, kusi nieładnymi barami co drugie skrzyżowanie. Wygląda ładniej niż smakuje...



Ten na zdjęciu, z moją gębą w tle, jest podobno szczytem kulinarnych możliwości angielskich kucharzy.
Zatoka Robin Hooda, odpływ, delikatny zefirek opływający kark, góra frytek i pół kilo tartej bułki obtoczonej na łupaczu i usmażonej w głębokim tłuszczu, nawet smakują.
Dwa tygodnie rajzy po ustalonej wcześniej trasie pochłaniają kilkaset funtów.
Powrót, i lotnisko na Lublinku, sprowadza rzeczywistość do przeżyć pierwszych chrześcijan na widok sfory wygłodniałych lwów wypuszczonych na wspólną arenę.
Nasz kochana Duda wydaje co tydzień na swoje wypady do Krakowa moje dwuletnie zarobki.

Przyjęło się, że prezydent USA zarabia tyle, że powinno być go stać na lotniczy bilet dla swoje żony, jeśli ta nie jest zapraszana, a chce jechać. U nas Duda sprasza na pokład samolotu swój harem z byle gównianego powodu, a my musimy za to płacić.
Bogaty to kraj, w którym rzesza opętanych ideologią nędzarzy funduje bandzie prostaków zabawę na swój koszt.
Bogaty w co??? 






sobota, 2 kwietnia 2016

Enthusiasts

Praktycznie codziennie dostaję propozycje przystąpienia do jakiejś grupy pasjonatów czegoś tam. Jedni lubią szparagi, inni buty, albo... pastę do zębów z wybielaczem; są zagorzali fani hip-hopu i disco polo. Zapraszają mnie do odwiedzin knajpy na wylocie z Bytomia i polubienia zdjęć nieciekawej dziewczyny z Zelowa. Wszystkie owe zaproszenia dyskretnie olewam.
Nie widzę niczego złego w bezinteresownym propagowaniu swoich pasji. Internet to na tyle pojemne miejsce, że każdy może w nim odnaleźć swój mały kącik, a często, przy okazji, także pozarabiać. Byłoby jeszcze lepiej gdyby w owe grupki pasjonatów wędkarstwa i załogowych lotów na Neptuna, nie wciskali się fanatycy, dla których każda sposobność jest dobra, aby wyszukać kolejnych lewackich Żydów.
Widziałem uliczną sondę z kibolami Legii. Rzecz z gatunku MPPW... Młodzi Prawdziwi Patrioci Wszechpolscy...
Twarze bez wyrazu, w oczach mrok, zaślinione usta i obowiązkowy klubowy szalik.
- W którym wieku było Powstanie Warszawskie?
- Ty, kurwa, nie wiem. Ja z Łomianek. Legia mistrzem! Polskaaaaa! Białoczerwoooooni!
Ci jednak nie są najgorsi, są tylko najgłupsi. Bywają jednak, stwierdzam to z przykrością, także niegłupi, którym wbita w głowę maczeta nie przeszkadza na tyle, aby tworzyć projekty typu: "Projekty Patriotyczne", "PO - Okradliście nas ze wszystkiego" i tym podobne kretynizmy; przeplatane wszakże... "cyfrową technologią drukowania koszulek wykonanego w wektorach" (cokolwiek by to nie znaczyło), albo: Wszelkich projektów wykonach w rastach (to dopiero sic!).
W momencie kiedy napisałem ostatnie zdanie, wszystkie koty na moim podwórku zaczęły zawodzić jak dźgnięte szczury. Słowo!
Przestały.
Pewnie wlazły teraz na dach mojego busa i liżą swoje klejnoty. To normalne, lubią czystość, a ja byłem na myjce.
Zagubiłem wątek...
Lista grup prawicowej inteligencji rośnie w zastraszającym tempie. Ilu bym ich nie wywalił, na drugi dzień klony atakują mnie od nowa ze zdwojoną "siłom i godnościom osobistom".
To nie jest przypadek. Od czasu kiedy ilość moich znajomych przekroczyła tysiąc, nagabują mnie jakbym nazywał się: "Doda. Tylko dla ciebie rozchylam właśnie nogi".
Dla spokojności swojego ducha oświadczam zatem wszem i wobec:
Jestem lewakiem żydowskiego pochodzenia! Jeżeli ktoś chce mnie z tego tytułu obrazić, to s'il vous plait, droga wolna. Nie zapraszajcie mnie jednak do polubienia stron serwujących miłość bliźniego przeplataną wściekłą nienawiścią do wszystkiego, czemu nie umiecie przeciwstawić się z pomocą tego szarego organu wewnątrz czerepa. Pomiędzy uszami.




piątek, 1 kwietnia 2016

Syllogomania

Moja mama dorabia sobie do emerytury opieką nad starszymi ludźmi. Jeden z jej podopiecznych codziennie odwiedza trzy okoliczne kościoły. Tu dostanie obiad, tam buchnie dzieciom cukierki, a ówdzie zagarnie parę świętych książek i przytarabani do domu. Jego pokój z kuchnią wyglądają jak katakumby mordercy z "Milczenia Owiec". Wiem, bo raz byłem. Centralnym meblem w kuchni jest, usytuowany na drewnianym postumencie, ohydny kibel, w pokoju rzuca się w oczy zielona trumna. Jest zwykle otwarta i obie jej połowy podpierają szafę. Mieszkaniec tego czegoś swoim wyglądem i zachowaniem dopasował się do otoczenia, daruję sobie zatem jego opis. Podobnych przypadków mama, w swojej pracy, naoglądała się do bólu. Przytaczanie kolejnych nie jest istotne. Rzecz znamienna, że wszyscy z owych cudaków są nieskończenie wierzący...
Nie, żebym chciał generalizować, ale wesołego życia to oni nie mają, a swoje depresje topią w wierze i syllogomanii. Ich mieszkania zawalają zwykle zbierane zewsząd góry śmieci, powodujące brak możliwości użytkowania jakiegokolwiek pomieszczenia zgodnie z przeznaczeniem. Przesuwają się wśród tego boczkiem, wydeptaną ścieżynką, i są szczęśliwi.
Osobiście wolałbym zbierać czerwone Ferrari, przeżyłbym nawet to, że stoją zbyt blisko siebie i trzeba boczkiem, boczkiem do nich wsiadać.
Nowy prowadzący kultowy program "Top Gear", Chris Evans, enfant terrible angielskich rozgłośni radiowych, ma taką kolekcję. Jest ich chyba jedenaście. Za ostatni dał jedenaście milionów dolarów...
Ale i jego dopadła syllogomania, bo kupił polskiego malucha. Ja wiem, że ta kupa niczego robi wrażenie na zblazowanym milionerze z Wysp, ale chwalenie się takim zakupem przypomina mi jedną babulinkę, która poprosiła mnie, po znajomości, żebym wkleił jej kilka płytek na balkonie. Nie miała tylko zielonej trumny, nie mogłem nawet wejść do łazienki po wodę. Z jakąż dumą oprowadzała mnie po swoich trzydziestu paru metrach rupieci poustawianych pod sufit!
Wydaje się Wam, że zaczynam już marudzić...
Niekoniecznie.
Nasz kraj, pod rządami pislandii, przypomina mi bowiem taki przybytek bezmyślnego zbieractwa za wszelką cenę. Zbieramy wstyd ustawiając go, jeden na drugim, wysoko pod sufit i robiąc miejsce na wąziutkie przejście grupie zidiociałych staruszków, którzy dorabiają dziwaczne teorie do swoich fobii i lęków przed normalnością.
Zanim dołączę do tej grupy, będę się niestety buntował.
Sam wiele lat zbierałem namiętnie książki i musieliśmy organizować mieszkanie pod ich kątem. Ale książki mają jeden zasadniczy walor. Można je otworzyć i przeczytać. A tam są takie rzeczy, o których pislandzkim filozofom nigdy się nawet nie śniło.
Bo nie jest ważne czy wierzymy w jakiegoś boga, ważne jest to, czy aby umiemy ową wiarę umieścić w na tyle dostępnym miejscu i tak, aby nie przeszkadzała nam zrobić siku...