niedziela, 31 lipca 2016

Jedzmy gówno! Miliardy much nie mogą się mylić

Ależ narobiłem zamieszania swoim ostatnim wpisem! Czuję się wręcz zakłopotany.
Jeszcze chwila a zapuszczę brodę, włożę bordową marynarkę, zmienię nazwisko na Drągowski, czy jakoś tak..., i stanę się ludowym trybunem. Obrosnę piórkami, kupię Maybacha i zacznę gryźć pis na skalę przemysłową.
A gryźć lubię, ostrzegam!
W końcu cały mój blog nie jest przecież niczym innym, jak tylko ugrzecznioną, niestety, formą ochrony przed panoszącą się głupotą.
Żałuję tego jednak, bo jestem na siebie cholernie zły, że staję się cenzorem dla samego siebie, a to ani na to pora ani, tym bardziej, potrzeba.
Właśnie dziś należy być chamem o bezczelności przewyższającej wszystkich rydzyko-szydło-macierewiczowo pochodnych. To przecież oni ustalają nam teraz standardy, które my musimy koniecznie złamać.
Tylko czy można być aż taką świnią?
Może i tak, ale ja tego nie umiem.
Dlatego będziemy w odwrocie. Dlatego Kaczyński wygrywa. To ich bezczelne kłamstwa święcą dziś triumfy, a wszystkie ugrzecznione programy typu: "Szkło Kontaktowe", będą wyłącznie intelektualną pożywką dla przesiadających w fotelach pseudo-nonkonformistycznych postaci z kawusią w jednej i pilotem w drugiej dłoni.
Bo ideowość prawicowych wyborców jest nieporównywalna.
Zaraz przypomina mi się renesansowa Florencja i kazania Savonaroli, tłuczenie antycznych rzeźb, palenie ksiąg i obrazów, topienie złota i wszystkiego czym pachnie postęp.
Tego właśnie doświadczmy teraz.
I choć nie mamy wypełnionych antykami pałaców, które można bezczelnie zniszczyć - idea pozostała.
A idee, choćby i te najgłupsze, tak mają. Zawsze znajdzie ich pogrobowiec. Ilu mieszka dziś w Rosji ludzi zakochanych w Stalinie, a w Niemczech w Hitlerze? Tego nie da się zwalczyć; to tak jakbyśmy zabronili kaszalotom pływać.
Głupota jest nieśmiertelna...
Już samego mnie zaczyna nudzić rozprawianie o tym fakcie.

Myślę więc sobie, że taki pis, organizacja skupiająca intelektualne doły i żerująca na najniższych instynktach, jest kolejnym przyczynkiem do oświadczenia światu, że nigdy nic się nie zmieni.

I tym optymistycznym akcentem życzę Wszystkim udanego tygodnia w robocie z nadzieją przeżycia kolejnego.
W psychicznym zdrowiu i lepszym menu niż w dzisiejszym tytule.

sobota, 30 lipca 2016

Ideolodzy

Jak łatwo się zorientować na moim profilu, mam trochę ponad dwa tysiące znajomych. To oczywiście kosmiczna lipa, bo znam niewielu. Podobnie ma pewnie każdy z Was. W sumie to nawet się z tego cieszę, bo mogę poczuć się kimś znanym, a moja empatia rozkwita. Jest ze mnie wprawdzie kawał nerwusa, marudy i malkontenta, ale serduszko mam raczej dobre. Ponoć są nawet ludzie, którzy mnie tolerują. To smutne, bo wolałbym być znienawidzonym skurwielem bez krzty współczucia dla kogokolwiek. Zapewne wówczas żyłoby mi się o wiele wygodniej. Niestety, nie miałem widocznie odpowiednich nauczycieli i wyszło jak jest.

Dawnymi czasy miałem kolegę, który mieszkał naprzeciw pewnego łódzkiego kościoła, "mojej" parafii zresztą, który zmagał się ze swoim uwielbieniem dla powstałej ciut wcześniej "Solidarności".
Jego pech polegał na tym, że miał ojca partyjniaka. Zasiedlali ogromne mieszkanie w pięknej kamienicy, a ich żywot upływał w atmosferze komunistycznej harmonii i socjalistycznego ładu. Do czasu aż syn-licealista pokochał niezależne i samorządne związki zawodowe, o których wiedział, jak to licealista, wszystko. Że są dobre, że walczą z jego ojcem komuchem, że chcą przyszłości godnej i na miarę zasług tysiącletniego państwa. Kłótnie z tatusiem przybierały więc na sile; stanęło na tym, że syn wyprowadził się piętro wyżej, na strych, i tam urządził mekkę opozycji mało konstruktywnej, ale za to jakże modern. Dalszych losów owego kolegi nie znam, ale nie chciałbym go dzisiaj spotkać, bo znając ten typ idealistów przypuszczam, że spędził te wszystkie lata na kolejnym dopasowywaniu swoich poglądów do chwilowej mody i dziś może być kimś z gatunku: pislandio, droga pislandio! Tusk do gazu! Polska dla Polaków!
To nie jest typ ludzi, z którym chcę mieć do czynienia.
Ja wciąż naiwnie zakładam, że każdy człowiek ma rozum. Owszem, ma mózg, ale żeby od razu przydawał się do myślenia?!
Steruje organami i oddechem, martwi się o systematyczne nawilżanie oczu, każe odczuwać głód i narastające wieczorem chucie; czasem potrzebę kąpieli i zmiany majtek; taka forma psa Pawłowa, która zaczyna być u nas normą.

Ze wstydem przyznaję, że od usłyszenia pierwszych słów Wałęsy poczułem do niego organiczną niechęć. "Solidarność" nie przekonała mnie nigdy, a kolejne klony tej cudownej organizacji sieją jedynie defetyzm i coraz większe obrzydzenie do jakiejkolwiek formy ideologii.
Bo ideologia to zło w czystej postaci. To pod jej sztandarami pada najwięcej trupów, rodzą się wojny i kwitnie ciemnota. 
Dlatego nigdy i za żadne skarby nie dołączę do tego gówna! 
A teraz... powiedzmy... po trzydziestu pięciu latach mojego dorosłego życia i raczej bez zmiany mojego osądu świata, przyznam z dumą, że już wówczas miałem rację. Czując podskórnie całe zakłamanie zostałem tylko obserwatorem. Człowiekiem zawsze z boku i z dystansem.
Może dlatego, piszę to z pewną dumą, lubicie czytać mojego bloga, za co Wszystkim serdecznie dziękuję. 
Odczuwam z tego powodu pewien rodzaj szczęścia, że wśród tego tornada otaczającej nas głupoty zachowały się jednostki na nią odporne.

Dostałem dziś wiadomość od pewnego "znajomego", która brzmiała tak:
- Panu już serdecznie dziękuję!
Z ciekawości zerknąłem na jego profil i co?
Oczywiście: Jezus was kocha!
Panu już serdecznie dziękuję. Dziękuję wszystkim panom i paniom, których kocha Jezus. Bo dla mnie Jezus to taki "zus" bez pierwszej sylaby.


środa, 27 lipca 2016

ŚDM czyli pazury kondora czyli nie uczcie się polskiego!

Wytrzymałem całe wydanie Faktów na TVN. To wielki postęp w poprawie wydolności moich nerwów. Ku swojemu zdumieniu dowiedziałem się, że ŚDM to nie jest skrót od słowa "Śródmieście", a impreza w Krakowie. Reżimowa telewizja zapewne pieprzy wyłącznie o tym, a Marcin Wolski napisał zapewne wiersz o trwającym wiekopomnym wydarzeniu. Dawny frontman kabaretu OT.TO, nijaki Ryszard Makowski z pewnością zrymował jakąś wybitną pieśń ku czci i rozesłał słowa wraz muzyką na oficjalnych stronach licząc na tantiemy.
Przybyła z całego świata młodzież ma, na szczęście, wszystkie te pisowskie trąby poniżej plecaka choćby z tego powodu, że nasz język przypomina im jazdę styropianem po szybie. Zbijają się zatem w nieliczne grupki katując uszy kakofonią regionalnych pieśni od Islandii po RPA.
I dobrze. Bo gdyby język polski wiódł prym w rankingu tych najbardziej umianych w świecie i taki, dajmy na to Peruwiańczyk z Limy, dowiedział się o pani Kempie i jej certyfikacie bezpieczeństwa z podpisem DżejPiTu, zaszyłby się gdzieś w jakichś Cordillera de Carabaya na najbliższe trzydzieści lat żywiąc się pazurami kondorów. Czy co tam u nich lata.
Po Krakowie latają zaś telewizje, wszystkie za wyjątkiem tej ojcusia Rydzyka, bo ta, nastawiona przecież wyłącznie na modlitwę, handluje plecakami. Grupa zaufanych emerytów przekazała niedawno skrupulatnie wyliczone kwoty pieniędzy na budowę szeregu szwalni, zakup materiałów i nici, opłacenie szwaczek, nowego zestawu satelitarnych anten, bolidu dla szefa i partii pustych puszek z powietrzem z ulicy Franciszka. To nie jest nowy pomysł, wystarczy poczytać "Krzyżaków", ale wciąż chwytliwy... jak widać.
Dary ze sprzedaży pół miliona plecaków, ku uciesze rozdygotanej Parkinsonem babulinki z Tomaszowa, zasilą permanentnie puste konta toruńskiej rozgłośni. 
Ja widzicie, staram się dostrzegać jedynie pozytywy operacji "Śródmieście".
Wprawdzie, aby sobie trochę potańczyć, nie trzeba zaraz zmieniać kontynentu; taki Amerykanin podryguje radośnie nawet przy huku pneumatycznego młota; ale są przecież wakacje i nie wymagajmy rozsądnych decyzji od ciekawego świata etiopskiego hydraulika tworzącego w bambusie.
Z lepszych informacji są jeszcze takie, że cały pis zszedł chwilowo do podziemi. A to za sprawą papieża, który przyjechał i gra pierwsze skrzypce, czy się to komuś podoba, czy nie. A pis przecież nie trawi nikogo ponad sobą.
Taki Kaczor...
Za cholerę nie spotka się z głową kościoła, bo musiałby przecież przed nim klęknąć i cmoknąć go w pierścień. Za jakie grzechy? To jego cmokają, często poniżej plecaka.
Nie jestem wrogiem Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, ale nie kupujcie więcej plecaków, ręczników i bransoletek od naszego kleru. Wy sobie wrócicie do Urugwaju, a my tu zostaniemy i będziemy się coraz częściej ocierać o powracające galopem średniowiecze, które niebawem zawita i do Was.
Już dziś jest w Polsce tylu batmanów, co w całej Europie razem wziętej.
I armia zbawienia.




poniedziałek, 25 lipca 2016

Trzeba pis owinąć w liście kapusty

Żeby nie było, że targają mną ostatnio jakieś bogoojczyźniane klimaty, przejadę się dziś po wszystkich z lekkim przymrużeniem oka.
Nie pospałem dzisiejszej nocy. Senny koszmar o pobycie w Rzymie nie był w sumie najgorszy, bo jestem italianofobem, ale menu, które mi się przyśniło przy okazji, już jak najbardziej. Zajadałem się bowiem lodami z mielonych muszli!
Ja wiem, że wczoraj po południu rozparcelowaliśmy z teściem 0,7 Krupniku, ale żeby aż tak pogięło moją wyobraźnię? Starzeję się.
Obudziłem się zatem niewyspany, otwarte okno napędzało do chałupy powietrza z Sahary, w telewizji wszędzie się modlili, żona zrzędziła coś o niepościelonym wyrku... Miałem dwie możliwości. Usnąć ponownie albo zobaczyć czy nie ma mnie w okolicach Biedronki na przykład. Łóżko było zdecydowanie bliżej.
Jakoś wedle trzynastej poczułem kopa w okolice nerek. To żonusia wróciła z zakupów. Szybkie śniadanie z plasterka czegoś, co od biedy można by nazwać polędwicą, cyk - myk i już siedzę pod Biedronką z listą zakupów.
Lista:
- rurka do balonu na wino
- kapusta
Kupiłem kapustę kiedy nadeszła chmura.
Trzeba nadmienić, że kapusta miała mi posłużyć do obłożenia wciąż lekko opuchniętej stopy i kostki powyżej; nie cała kapusta! Kolejnie odrywane z niej liście. Z opisów wczorajszych gości to panaceum na moje bolączki.
Zdążyłem do auta kiedy pierdzielnęło deszczem! To se siedzę i liczę krople. Przy jedenastym milionie odezwał się mój pęcherz. Taki syndrom kapiącej bez opamiętania wody. Kibel nie wiadomo gdzie, parasola niet, rurki do balonu tyż. Tylko kapusta. Bez przesady! Tego nie zrobiłem! To na rany.
Zacisnąłem zawory i obgryzłem pierwszego liścia. Krople deszczu ułożyły słowo szczypiorek. Kolejny kęs kapusty. Dojazd do Szczyrku.
Później było już tylko gorzej. Kęs kapusty i mam na szybie trasę do Szczawnicy. Zaraz potem był się Szczecin zalany szczawiową z jajkiem (sic!). Wytrzymałem do czasu objawienia się postaci pani Szczydło w żółtej bieliźnie pod wodospadem.
I przyszło zmiłowanie!
W przepastnych czeluściach mojego, jak zawsze wypucowanego i wysprzątanego na cito kokpitu, po telefonicznych konsultacjach z żonusią, odkryłem parasol...

Pewien pisowski radny z Gdańska napisał do peowskiego, jak sądzę, prezydenta tego grodu interpelację, aby ten wytłumaczył jak to możliwe, aby miasto zalały strugi peowskego, jak sądzę deszczu, sponiewierając tym samym możliwość kołowego ruchu w stolicy wybrzeża na czas nieokreślony. Nie znam odpowiedzi peowskiego, jak sądzę, prezydenta, ale przeczytałem strugi odpowiedzi zalanych, jak sądzę, internautów.
Gość, po ich pobieżnych nawet studiach, powinien szybko znaleźć dogodne, i jakże nieodległe przecież miejsce, na udaną próbę samobójstwa w wodzie słonej bądź słodkiej.
Jadnak nie po to kupił sobie niedawno pierwszy garnitur, aby zacząć myśleć. On po prostu JEST. Jego byt określa świadomość bycia w pisie. To radnemu wystarcza. Jak wszystkim w tych rejonach rzeczywistości równoległej.
Mój uwięziony w aucie, przepełniony pęcherz, jawi się przy radnym tęczową feerią barw i homoseksualnego spokoju.
A gdyby ktoś dał mi wybór: pis (nigdy nie napiszę tego z dużej litery!), albo lodzik po kolacji to jak myślicie co bym wybrał?
Oczywiście kapustę. Wszak tylko ona leczy wszystkie rany.


sobota, 23 lipca 2016

To nie jest wesoły wpis

Nie jestem pewien, czy napisałem to wczoraj, ale Zamość mnie odrobinę przygnębił. Już sam wjazd do miasta z nawigacją nastawioną na starówkę, głosem Hołowczyca, radośnie zawiadomił nas: Jesteś u celu! dokładnie na początku miejskiego cmentarza. I trochę tak było. Historia źle przyczyniła się wizji hetmana stworzenia idealnego miasta od zera. Kolejne watahy kretynów anektujących Zamość, zwykle na krótki czas, zrobiły co tylko w ich mocy, aby zohydzić i zniszczyć jak największą jego część. Nie zdawałem sobie w pełni z tego sprawy. Myślałem, że zwiedzę oszałamiający pałac z tysiącami zabytkowych przedmiotów w anturażu renesansowych murów. Tymczasem ukazało się coś takiego...
 

... Nie żartuję! To tylna jego część! Z przodu wygląda niewiele lepiej.


Ten pomnik założyciela miasta jest tworem z końca dwudziestego wieku, postawionym chyba jedynie po to, aby go wkurzyć, bo on sobie tego ewidentnie nie życzył. Fasadę całego pałacu obdrapano ze wszystkiego prócz okien, a wewnątrz rezydują przydupasy tego wiecznie obślinionego kmiota... jak mu tam, do cholery! (wyrzucam z głowy jego nazwisko i nigdy nie mogę sobie przypomnieć), Tfu! Ziobro! Ohyda! 
Zwiedzając starówkę co i rusz dowiadujemy się, że oto w tym kościele była stajnia, w synagodze... już nie pamiętam co, (Wikipedia starannie ten temat omija), te mury wysadzili Niemcy, tamte Ruskie...
W efekcie otrzymujemy historię totalnego wandalizmu, dziesiątków lat zaniedbań i bezmyślności. 
Coś, co powinno być dziś perełką w koronie naszej historii, delikatnie mówiąc, wcale nią nie jest. Włodarze miasta robią wprawdzie co mogą, (i tu pełny szacun), ale wychodzi... jak to u nas. Miną zapewne wieki zanim uda się przywrócić stan miasta jaki chciałby podziwiać jego założyciel. 
Zamość stał się więc ofiarą swojej lokalizacji, w którym przetaczające się tabuny bezmózgich najeźdźców zostawiały swoje ślady. 
I tak było od zarania. Bo budować to trzeba umieć! Zniszczyć może wszystko największy nawet idiota. 
Potrzeba niszczenia zabija myślenie. Nastawieni na nią zaślepieńcy wydają się w swoich oczach kimś wielkim i ważnym, a niszcząc historię - niszczą samych siebie. 
Najgorsze jest to, że wciąż nas otaczają, ba! rosną w siłę i dyktują warunki.
Jakże inaczej ocenić dzisiejszy rząd jak nie w tych kategoriach? Wpadają, rozpieprzają i lecą gdzie jeszcze nie byli. Nie odwracają się, nie myślą; Ich jest siła!
Do czasu bando dupków. Polegniecie w niesławie jak wszyscy przed wami. 
A rozwijająca się nawigacja GPS pokaże bez pudła:  Jesteście u celu. Na cmentarzu historii.
Amen 




Trochę historii...

Wyobraźcie sobie...
Jest rok 1655. Polityka Szwedów zaczyna brzydnąć nawet największym zdrajcom Polski. Co i rusz niewielkie kupy szlachty łączą się w większe i dają najeźdźcom łupnia. Wycinają w pień załogi gorzej strzeżonych stanic i mniejszych zameczków. Szwedzi na każdym kroku czują swąd dobrze wypieczonej szwedziny i gnają co sił pod skrzydła Karola Gustawa. Ten jeszcze się łudzi, że samo jego imię powstrzyma rewoltę. Nie ma już specjalnie sił, ani możliwości powstrzymania biegu historii, ale liczy na swój polityczny geniusz, głupotę polskiej arystokracji, chaos i wojny na każdej granicy Rzeczpospolitej, z którą ta, na logikę rzecz biorąc, nie powinna sobie w żaden sposób poradzić. Zarządza więc masz na południowo-wschodnie tereny kraju paląc i niszcząc po drodze wszystko to, co tylko napotka. Musi to robić w trosce o własny tyłek. Armia feldmarszałka Douglasa idzie jako szpica i na początku 1656 roku dociera pod Zamość od strony Lublina. Otacza najnowocześniejszą, jedną z największych i najbardziej przemyślaną twierdzę Rzeczpospolitej, której budowa zakończyła się niespełna pięćdziesiąt lat wcześniej. Douglas nie ma armat, król zresztą też, mogą więc Polakom skoczyć na pukiel.


Dwa i pół kilometra nowiutkich murów obronnych; na sześć metrów grubych i dwanaście wysokich, okolonych bagnami i gigantyczną fosą nie pozostawia żadnych złudzeń. Niedawno oparła się stutysięcznej armii Chmielnickiego. Przybyły Karol Gustaw popuszcza ze strachu. Lew Północy linieje, zostaje mu więc polityka. Strzela wprawdzie sto pięćdziesiąt armatnich kul na wiwat i śle posłów. Odpowiedź jest oczywista: Walcie się!
Może by i jeszcze postrzelał, ale nie bardzo ma czym, proponuje więc możliwość bezpiecznego przejścia wokół Zamościa na Lwów.
Odpowiedź taka sama.
Z lwa wyłazi więc wąż...
A może by tak usiąść wspólnie do stołu i przedyskutować...
Zgoda...
"Sobiepan" Zamoyski nie jest jednak durniem. Ustawia stoły do uczty pod murami miasta, ale zabiera wszystkie krzesła...
Tak powstaje znane na całym świecie określenie "szwedzki stół..."
Karol Gustaw zarządza odwrót.
Piękna karta historii naszego oręża.

Nasza wycieczka do Zamościa była ostatnim etapem zbyt krótkich wakacji na Roztoczu. Mój pobyt w mieście zaś pierwszym w moim życiu.
I jestem zdruzgotany skalą zniszczeń zafundowanym kolejnym pokoleniom przez poprzednie.
Żaden Chmielnicki, żaden "Potop"... nie rozpieprzył miasta z takim pietyzmem jak banda Ruskich i naszych komuchów.
Renesansowy zamek przypomina dziś obszczane kamienice mieszczące sąd okręgowy z przodka, a komunalne mieszkania dla chamstwa z tyłu. Nie robiłem nawet zdjęć, bo uwłaczają one wszystkiemu, co dla mnie cenne.
Wyobraźcie sobie jednak, jeszcze raz, minę Szweda na widok miasta okolonego takim murem, poprzedzonym szeroką na dwanaście metrów fosą i głęboką na sześć...


 ... bez trawniczków i dróżek...


... z ziejącymi lufami armat i rozbawionym swoją wyższością "Sobiepanem" Zamoyskim, mającym u swojego boku imć Zagłobę i proponującym Karolowi Gustawowi w wieczną dzierżawę Inflanty...
Zrobiło się już późno, ale obiecuję wrócić do tematu w najbliższym wpisie, bo rzecz jest warta większej uwagi.
Póki co:
Dobranoc

 


 

wtorek, 19 lipca 2016

Roztocze czyli tajny przekaz suścowych kogutów

Pozdrowienia dla Wszystkich męczących się w robocie. Możecie mi chwilowo zazdrościć, później sytuacja się odwróci i to ja będę zazdrościł Wam, ale póki co...
Jako rekonwalescent, zmuszony do popijania piwem nudy i gotowania obiadów wałęsającej się po turystycznych szlakach rodzinki, moje obserwacje teraźniejszości są na tyle nudne, że nawet mnie, przyzwyczajonego do wstawiania lipy na blogu zaczyna brakować pomysłów na wpisy.
Ale spoko, coś tam wymyślę.
A myślę, że sam diabeł nie bardzo wie gdzie leży wieś o nazwie Susiec...
I cóż z tego, że informacje o tej wiosce sięgają końca szesnastego wieku, skoro od tamtych czasów przybyło w niej jedynie kilka sklepów i zawaliło się kilka stodół. Życie Susidczan zmieniło się niewiele; jest wprawdzie asfalt i bankomat, a jego mieszkańcy mają prąd i chodzą w dresach z trzema paskami na spodniach, ale psy wyją tak samo jak za Batorego, a kogutom nie wystarcza wydarcie dzioba o świcie i słychać je do popołudnia.
Intryguje mnie jednak inna sprawa.
Nie mogę pojąć z czego oni wszyscy żyją
Jaki procent etatów daje tych kilka wiecznie pustych sklepów? Ilu ludzi zatrudnić może bank wielkości mojego mieszkania? Jest kilka domków dla wczasowiczów, ale ogólnie to kropla w morzu. Aha! jeszcze są Zusy. I to właściwie wszystko więc skąd te nowe domy i angielskie trawniczki? Czegoś chyba jednak nie wiem. Wydaje się jednak, że w niedługim czasie, kiedy to cała młodzież stąd wyjedzie pracować dla wrednych Angoli, okoliczne pijaczki nie będą mieć nawet pięciu złotych na swoje kaszaloty, bo babcia-emerytka przeniesie się na łono Abrahama - tysiące podobnych wiosek czeka los Etrusków i Majów. Zakładam, że w co ładniejszych okolicach powstaną dacze milionerów ze stolycy, ale będzie to kropla w morzu rozwoju tych off roadowych terenów.
Nie bójmy się... przyroda nie znosi pustki, a nasze mózgi od polityki pracują nad problemem z intensywnością wygłodniałych hien. Przebiśniegiem jest ustawa o sprzedaży, a właściwie niemożliwości sprzedaży przez rolników ziemi, którą może kupować dziś jedynie kler. Taki Susiec dostaną pewnie za osiemdziesiąt złotych z VAT.
I tu są pogrzebane watahy psów. To o to biją się wściekle zastępy krzyżowców z kurduplem na czele.
Był kiedyś taki dowcip o tym jak to Ruskie polecieli na Księżyc i pomalowali go na czerwono. Po chwili przylecieli Amerykanie i napisali na tym wszystkim Coca Cola.
Nasza prawica jak ognia boi się wszystkich kolorów z wyjątkiem czarnego. Ten zaś, jak wiadomo,  ma największą zdolność absorpcji. Kiedy zatem stanie się już to, o czym piszę - nam, resztkom zdroworozsądkowych, pozostanie wykupić całą farbę w kolorze białym, by namalować trupią czachę i dwie szpady. O tym właśnie pieją w Suścu koguty po obsłużeniu swojego haremu, tuż po ósmej rano.
Do popołudnia.
Wsłuchajcie się w ich głosy, bo może nie jest jeszcze za późno.

  


  

niedziela, 17 lipca 2016

Roztocze, odsłona druga

Nurzając się w bezczynności, przejrzałem publikacje z mojego profilu i znów to samo...
Komentarz "ministra" Błaszczaka, ksywa "Dzióbek", o malowaniu trawy we wszystkie kolory, także tych nieziomalskich, kojarzących się "ministrowi" jedynie z pasmem rozpasanych homoseksualistów, którzy atakują swoimi zmazami prawdziwych Polaków, tych wydeptujących trawę pod niezdobytymi murami Jasnej Góry i dzierżącymi w drżących dłoniach hasła typu: Jezus Cię Kocha i Matka Boska Królową Polski. Dostaję na ich widok sraczki i zeza.
Ludziska Kochane!
To zła droga, nie róbcie tego! W polityce pisanie o kimś, w obojętnie jaki sposób to wyłącznie reklama!
I co z tego, że plujemy im w twarze? Zawsze mogą powiedzieć, że to tylko deszcz.
Dla tych z kolei, którzy mają inne zdanie, tego typu wpisy są niczym woda na młyn, w której nurcie nurzają swoje bogoojczyźniane lęki.
Epatujących pokraczną polszczyzną prawicowe ćwoki przyprawiają mnie o kolejną porcję niestrawności.
Bo politycy wstają o poranku wyłącznie po to, aby kreować politykę na bazie wiadomości od opozycji; ona ich żywi i inspiruje. Ona zadaje pytania, na którą szykują odpowiedzi.
A gdyby tego nie mieli?
Zwariowaliby.
Pozwólmy im na to. I tak niewiele im do tego brakuje.Nikt przy zdrowych zmysłach nie sądzi chyba, że Kaczor czyta peany na swoją cześć!? Gówno to go obchodzi! Jego durni adoratorzy to armatnie mięso. Oczywiście... liczy ich ilość, ale to wszystko. Wystarczy poczytać trochę historii.
W przypadku pislandii powiedzenie Napoleona o tym, że należy zacząć bać się ludu dopiero w momencie kiedy ten zaczyna się z nich śmiać przestało mieć rację bytu. Ilość debilizmu przekroczyła już każdą granicę rozsądku.  
Ja jestem jednak na wakacjach i mam to wszystko, prawdę mówiąc, głęboko  w dupie. Weranda jest duża, miejsca na niej dostatek, a moje zmęczone hałaśliwą Łodzią uszy - odpoczywają. Wprawdzie gigantyczne szczyty Roztocza wstrzymały deszczowo-burzowe chmury nad Suścem i leje od szóstej rano, ale latają jakieś wróblopodobne ptaszki z długim pomarańczowym ogonem, a dziesięć metrów obok rośnie marchewka i koperek. I inne warzywa, których nazw nie znam, a z wyglądu nie umiem rozpoznać. Wczorajszy grill zakończył się gigantycznym przeżarciem szaszłykami, z pieczonych ziemniaków zrobiły się wydmuszki. Jutro ma być słonecznie. Oby, bo nie przyjechaliśmy tu na miesiąc, a rodzinka chce popływać kajakami. Stopy wody pod kilem. Ja popłynę z Harnasiem dookoła laptopa.



piątek, 15 lipca 2016

Roztocze, odsłona pierwsza

Ja wiem, że przynudzam, ale ponieważ moja noga wciąż woli siedzieć niż gdziekolwiek łazić, jadąc tu przeżywałem wielką satysfakcję. Czemu? Bo okolice, które miały przypominać górzystą Toskanię, okazały się być płaskie i nudne niczym depresje pod Utrechtem z rozciągającymi się po horyzont uprawami tytoniu.
Fascynujące krajobrazy dopasowały się zatem do moich możliwości ich zwiedzania, a siedzenie w altance, przed komputerem, w otoczeniu zwiewanych wiatrem pustych puszek po piwie, co i tak miałem w planach, przestało być uciążliwe.
Cuda opowiadane o urokach Roztocza spisałem na karb podobnych do mnie nieszczęśników, których los pozbawił chwilowo możliwości przemieszczenia się poza obszar rzutu beretem pod wiatr, ale za to z garścią LSD w talerzyku, i dzika satysfakcja widoku żonusi drałującej siedemnasty kilometr polami tytoniu podnosiła moje zbolałe ego z każdą chwilą o wysokość wiatraka za Rotterdamem. 
Ależ tu pięknie! Te rzędy kształtnych bruzd, widziane zapewne także z kosmosu, prowadzące do kolejnych kształtnych bruzd widzianych z kosmosu i horyzont przypominający stół do snookera. Bajeczne miejsce na maratońsko długie spacery z kijami modern toking, plecaczkiem tlenu i rurkami w nosie.
No to se tak jedziemy, jedziemy i jedziemy... Mijamy lasy, czarne chmury, syn z zachwytu założył dmuchany ortopedyczny kołnierz na szyję i z durną miną zasnął wbity w szybę samochodu. Stół do snookera ciągnie się pięćdziesiąty kilometr...
No dobra, nie męczę Was dłużej. Wreszcie wjechaliśmy do lasu i stały się cuda. Zobaczyłem jezioro i busa z kajakami na kipie - oznakę, że a nuż jest tu jakiś kajakowy spływ; domki wtopione w zieleń drzew i kończącą się cywilizację. No, w mordę! Mimo wszystko takie widoki lubię o wiele bardziej.
Jesteśmy tu dopiero od wczoraj i nie mam pełnego spektrum informacji. Mam za to nieprzewidywalną pogodę, sąsiadujący sklep, masę czasu i roztoczańskie powietrze. Przybłąkał się także do nas kot, który miauczy jak koza i niema połowy ogona. Ma za to apetyt jak dinozaur i anielską cierpliwość czekania na michę. Jest głupi jak but, ale sympatyczny.
A najważniejsze jest to, że mam wreszcie możliwość kłótni z synem, niewidzianym od pół roku... Co właśnie czynię kończąc mój dzisiejszy wpis.
Wszystkim przebywającym właśnie na wakacjach życzę miłych rozczarowań i słońca, a tym, którzy męczą się w robocie - odporności na stres.
Pozdrawiam z z lekko zachmurzonego Suśca przy misce czereśni.
Darek




czwartek, 7 lipca 2016

Kwestia wyboru

Wybaczcie, że nie piszę ostatnio za wiele, ale walczę o swoje zdrowie. Nie chcę o tym pisać, bo nie jest to nic strasznego, ale upierdliwe na tyle, że nie pozwala mi skupić myśli. Jestem już tym wszystkim tak rozdrażniony, wrzeszczę na każdego bez przyczyny, a fakt że telewizor nie wylądował jeszcze za oknem - graniczy z cudem. Brakuje mi także krytycznego spojrzenia na rzeczywistość, a to rozwala moje wpisy. Siadłem jednak właśnie do kompa z nadzieją, że mój mózg okiełzna, choćby na chwilę to, z czym nie może sobie poradzić. Nie spodziewajcie się zatem po mnie, przynajmniej przez jakiś czas, kolejnych losów Koko i dziadka. Muszę dojrzeć.
Za niespełna tydzień wybieram się na wakacje. Będzie to dla mnie wyjazd cholernie stacjonarny. Rodzinka pozwiedza, a ja posiedzę przed domkiem z kompem i napłodzę tyle literek, że Józio Kraszewski przewróci się w grobie.
Dość tego marudzenia!
Zatrzymałem dziś auto na ulicy z parkomatem. Po chwili stanęła przede mną jakaś wypłowiała i mocno zgarbiona dama około pięćdziesiątki, w Seicento, przywożąc jeszcze bardziej sfatygowaną mamę. Po pięciu minutach potyczki z parkomatową techniką wyłuskała kwit. Kolejne pięć zajęło jej wypionowanie mamy. Później zajęła się zamykaniem drzwi swojego bolidu. Wszyscy wiemy jaki to problem. Trza wsadzić kluczyk do zamka i przekręcić o dziewięćdziesiąt stopni zgodnie z ruchem wskazówek zegara, a potem wrócić kluczyk. Chyba, że ma się pilota. Ona nie miała, ale zamkła...
Aby uprawomocnić działania, pięć razy szarpnęła klamką i polazła do drzwi namber tu. Powtórzyła operację i wróciła do pierwszych. Poszarpała klamką i polazła do drugich. Jeszcze kilka szarpnięć i podtrzymała przewracającą się mamę.
Przyznaję się bez bicia... Miałem kiedyś Poloneza. Chyba trzy razy jakiś świr wkradał mi się do niego na podwórku, w nocy, z nadzieją otwarcia mojego Poloneza. Nie wiem po jaką cholerę, bo takim aucie można trzymać jedynie prędkościomierz i pety w popielniczce. Może był to jakiś adept sztuki otwierania Polonezów nocą?
Przestałem go zamykać i miałem spokój.
Kobiety mają jednak inne preferencje. Jeżeli jest coś "Ich" to klękajcie narody.
Nie rzucim ziemi skąd nasz ród!
I po cholerę to wszystko piszę?
No, bo ile razy nie wyszedłbym poza dom, zawsze natknę się na jakiegoś oszołoma, który obniża średnią intelektualną  do poziomu asfaltu. Czy mieszka u nas ich aż taka ilość, czy tylko ja mam takie szczęście?
Nie wiem czy kiedyś o tym pisałem, a jeżeli tak, to bardzo dawno...
Poszedłem po wędlinę. Przede mną stała pani, która kupowała pasztet. Sprzedawczyni ukroiła jej kawał długim nożem i pani sobie poszła. Zostaliśmy: sprzedawczyni, ja i nóż uwalany pasztetem.
Zażyczyłem sobie jakiś kawał kiełbasy. Żena za pultem zdrętwiała biorąc do ręki opaszteciony kozior. Czacha zaparowała jej od wewnątrz, krople pociekły uszami. Czekam. Wreszcie przystawiła ostrze do ust, zlizała poprzednią sprzedaż i wbiła się nim moją kiełbasę.
No... Może gdyby to była jakaś dwudziestoletnia blondyna o kształtach i wymiarach uznawanych za idealne, z mgiełką w oczach i dekoltem do pępka, nie wrzuciłbym jej wiąchy, ale nie była. Dostała więc zasłużoną odprawę i nigdy więcej do tego sklepu nie wszedłem.

Najbardziej żałuję, że nie będę mógł odwiedzić Zamościa, od którego będziemy o rzut beretem, ale moja noga na to jeszcze nie pozwala.
Gdyby ktoś nie wiedział...
Zamość zbudował Jan Zamoyski pod koniec szesnastego wieku i jest to absolutna perła architektury Polski, w porównaniu z którą wyjazd na jałowe wybrzeże jakiegoś Kołobrzegu czy Mielna jest kompletną lipą i marnowaniem pieniędzy.
Dwa miesiące w Sopocie przekonało mnie o tym dobitnie.
Co mi tam...
Róbta co chceta.