czwartek, 29 grudnia 2016

Historia jednego grzechotnika rogatego

Leży sobie grzechotnik pod kaktusem, w lekkim cieniu, na pustyni Mojave.
Słoneczko grzeje jego grzechotnikową mać z umiarem, ale wystarczająco. Gad, co pewien czas wystawia jęzor macając teren, i grzecznie leży dalej. Długo nie jadł. Jego wydłużone kiszki są puste jak bęben; jeszcze chwila, a z głodu dostanie czkawki.
Wytrwałość jednak popłaca.
Wprawdzie jest zbyt głupi, aby zdawać sobie z tego sprawę, ale czuje poprzez swoją wężową skórę, że to jego jedyna nadzieja. Czekać.

Grzechotnik rogaty jest samotnikiem. Dla uproszczenia opowieści nazwijmy go jakoś z amerykańska, powiedzmy... Dżej Kej.
Nigdy nie bzyknął żadnej grzechotniczycy rogatej. To nie jego żywioł. Nie wyrósł także na największego grzechotnika świata; w zasadzie jest mało udaną formą grzechotniczka. Różni się jednak tym, że ma niespożyty apetyt i nieposkromioną potrzebę dominacji. Z tego też powodu, co mniej napastliwe grzechotniki omijają go szerokim łukiem, co głupsze zaś, pełzną za nim licząc łatwe zdobycze.
Skrawek pustyni, leżący w jego zasięgu, daje Dżej Kejowi niewielki wybór, ale zawsze może skryć się w cieniu kaktusa...
Taki kaktus najczęściej wygląda tak:


Zamieszkujące teren zwierzątka, znające preferencje swojego współmieszkańca, omijają kaktusy o podobnych kształtach z daleka, ale także nie są zbyt mądrzy, bo oto JK czeka w zaciszu wysuszonego wiechcia opodal...

 
Nie planuje, chce się zwyczajnie nażreć. I ma w swojej grzechotnikowej dupie, że osieroci bogu ducha winną rodzinę myszoskoczków z matki, bądź ojca. Plany całkowitego zawładnięcia swojej części pustyni są zbyt silne, aby zastanawiać się nad konsekwencjami wyczyszczenia owego skrawka dla potomstwa, którego przecież nie ma. Ważne jest jego grzechotnicze ego i to ono pozwala mu przetrwać. Bo Dżej Kej nie jest już młody. W kontekście długości życia grzechotników rogatych, plasuje się na poziomie zaawansowanej geriatrii. Sił nie zostało mu wiele, ale jego jad wciąż ma tę samą młodzieńczą siłę...

Aż wreszcie zmienia się klimat...
Spadają opady, a pustynia zaczyna się zazieleniać. Pod spróchniałym wiechciem jęzor Dżej Keja wyczuwa rosnącą trawkę, po której nadciągają pasikoniki i pustynne szczury zza niego, a cała sawanna zwierząt z naprzeciwka.

JK się cieszy, bo jedzenia potencjalnie robi się coraz więcej. To jednak tylko pozory. Na czele pochodu maszeruje bowiem stado słoni, które rozgniotą go pod spróchniałym wiechciem nawet na niego nie patrząc.

Pasikonikom wydaje się, że skoro mamy już grzechotnika, to czas dorobić tylko pustynię.
Nic z tego!
I tego właśnie wszystkim słoniom, i sobie samemu, na Nowy Rok, najserdeczniej życzę.

P.s.
To był ostatni mój wpis w tym roku.
Jutro wybierzcie się do fryzjera, kupcie szampana i dwadzieścia deko szynki.
Trzeba oszczędzać...
Tak na wszelki wypadek, z nadzieją, że w nadchodzącym roku, nad naszą intelektualną pustynią pustynią pojawią się chmury, z których spadnie orzeźwiający deszcz.
A zatem...
Do Siego Roku!
Pozdrawiam.
Darek 

środa, 28 grudnia 2016

Kretyn roku

Jak to zwykle bywa, z końcem każdego roku, ujawniają się wszelkiej maści mędrcy i jasnowidze, którzy mają miliony niezbitych dowodów na zbliżający się koniec świata. W dobie internetu, jego zasięgu, a co za tym idzie, ilości potencjalnych odbiorców, to niemal raj dla głoszenia najbardziej niedorzecznych bredni. Zawsze bowiem znajdzie się inny głupek, który przeczyta, uwierzy i się załamie.
Właściwie to jeszcze się nie załamie...

Niewielu stać w Polsce na wybudowanie własnego bunkra przeciwatomowego, wypełnieniu go zapasami konserw na sześć lat i wodą Perrier, że o granatnikach, amunicji i kilku "klamkach" nie wspomnę.
Ale stać go na laptopa z wi-fi.
Ponieważ najczęściej jednak chorował na lekcjach języka polskiego i historii, a składanie liter w słowa, a tych w zdania, przychodzi mu z wielkim trudem, robi to na co go stać - zaczyna udostępniać i rozpowszechniać... kajając się i łkając... z pomocą... odpowiednich emotikonów.
A my, otwierając swój profil, skazani jesteśmy na czytanie...

Nie mam pojęcia jak pozbyć się tych trolli. W miarę systematycznie staram się wprawdzie wywalać podobne indywidua z grona znajomych, ale jest to jak zawracanie na moście przy dwustu na godzinę. Zwyczajnie się nie da...
Zawsze jest jakiś znajomy znajomego, którego głupota uaktywnia się z pewnym poślizgiem i ów staje się jego tubą.
Efektem są niekończące się wpisy o końcu świata w 2017 roku, o jakimś wyimaginowanym powrocie Jezusa i innych bzdetach, od których ścina się moje białko, a koty przestają się marcować.  

Oświadczam więc wszem i wobec...
Każdy następny wpis o chrześcijańskich tajemnicach ducha świętego, w zestawieniu tajemnicami wszechświata, napisany przez Iksińskiego, a udostępniony Igrekowskiego, będę przekierowywał bezpośrednio do dyrektorów zakładów psychiatrycznych.


niedziela, 25 grudnia 2016

Świątecznie, ale na wesoło

Rozluźnijmy dziś, i tak już luźną atmosferę świąt, i zastanówmy się, trochę poniewczasie, nad problemem przedświątecznego mycia okien. Jestem zdania, że jednak łatwiej wybić szyby i wstawić nowe. Tym bardziej, że w wannie czeka na nas żywy karp, którego musimy jakoś utopić, a jest to wiele trudniejsze od zrobienia żonie gwiazdkowego prezentu.
A wystarczy powiesić się na choince... 
Z braku odwagi możemy wszakże wybrać się na grzyby...
Najlepiej na strych Kowalskiego. Wprawdzie grzyby na jego strychu nie rosną, ale wiemy od lat, że Kowalscy tam właśnie je suszą.
Ale jakbyś się chłopie nie starał, któregoś świątecznego poranka, twoje dziecko i tak spyta zagonionej mamy, czy Pan Bóg nas karmi, czy dzieci przynosi bocian, a prezenty rozdaje Mikołaj?
Ależ tak! - odpowie zagoniona mama.
I wówczas, w prostym jak kij od szczotki umyśle naszej pociechy, zrodzi się jakże rozsądne pytanie:
- To po cholerę nam tatuś?
Ano może po to, że jak przyjdzie jego teściowa z siódmym mężem, to od progu śpiewamy naszą ulubioną kolędę rozpoczynającą się od słów:
- Czym prędzej się wybierajcie...
...co powinno być pożywką dla dzieci naszych wyedukowanych dzieci, do zastanowienia się nad przydatnością tej części rodziny.

Facet, mąż, konkubent... czy jak go tam jeszcze inaczej nazwać, zawsze jest na straconej pozycji. I nawet wtedy, tuż przed świętami, kiedy to zajmując się swoim najulubieńszym zajęciem, jakim jest mycie drzwi od toalety, rozlegnie się:
- Puk, puk!
A on marzycielsko zapyta:
- Kto tam?
A zza drzwi dotrze do jego uszu niemal anielski głos...
- Merry.
Spyta na wszelki wypadek... przesuwając rodzinne klejnoty do lewej nogawki:
- Jaka Merry?
To zawsze niestety, będzie to tylko:
- Merry Christmas...

Świąteczne pozdrowionka przesyła Darek.




czwartek, 22 grudnia 2016

Moja wigilijna opowieść

Tak gdzieś 1700 lat temu, w pewnej zamożnej rodzinie, na terenie dzisiejszej Turcji, przyszedł na świat mały Mikuś. Dorastał i dorastał, aż wreszcie dorósł. Jakoś pewnej środy, dowiedział się, że w jego mieście zmarł facet i osierocił trzy córki. Znany ze swojego dobrego serduszka Mikuś, wrzucił dziewczynkom przez okno nielichą sakiewkę i uciekł.
Mimo to historia jakoś się o tym dowiedziała, a ja mam jak zacząć moją krótką opowieść wigilijną.
W wyniku owego celnego rzutu, trzy sierotki stanęły na nogi, dorosły, wyszły dobrze za mąż i żyły długo i szczęśliwie.
Nie wiem, czy to prawda, ale ów Mikuś, a przyszły biskup Miry, dzięki niej, i nie tylko zresztą, przeszedł do historii jako św. Mikołaj.
Z niecierpliwością oczekuję podobnych gestów ze strony naszych kleryków, każdego szczebla, mających zamożnych rodziców lub bogatą parafię.

A wystarczyłoby, aby Mikuś czegoś się nie dowiedział, pomylił okna, a jego sakiewka spadłaby na podłogę jakiegoś lewaka...
Miałem nie pisać o polityce, sorki.

Morał jest oczywisty. Sakiewka nie była aż tak wypchana złotem jak opowiada o niej historia, a dziewczyny wprawdzie za mąż wyszły, ale za okolicznych kombinatorów. Ci, za posagowe monety nasiali marychy w ogródkach, posuszyli i opchnęli towar w Amsterdamie. Pewnie dlatego św. Mikołaj jest patronem tego miasta.
Na historię można patrzyć z wielu stron. Ta sprzed półtora tysiąclecia nie jest specjalnie wiarygodna, taka strefa bajek, im starszych - tym piękniejszych.
I fajnie.
Nie mam nic przeciwko pozytywnym wzorcom. Może dlatego, że tak mało mamy ich we współczesności.
Ten, tak namiętnie kochający nas kościół, karmiący nas opowieściami w stylu:

"Tak jak przepowiedziane, ciemność opadła już na Kościół i ów plan, aby pożreć dusze wierzących, będzie kontynuowany, dopóki Ciało Mojego Syna nie zostanie zbezczeszczone, zgodnie z planem antychrysta. To, czego wielu ludzi nie wie, to to, że wrogowie Boga, którym przewodzi antychryst — mający się dopiero ujawnić — wierzą w Boga. Nie tylko, że wierzą w Boga, ale ponieważ budzi w nich odrazę wszystko, co ma z Bogiem związek, to będą oni spiskować przeciwko Jego Planom przygotowania świata na Powtórne Przyjście Mojego Syna, Jezusa Chrystusa."

... zbudował w Polsce 327 (sic!) pod wezwaniem św. Mikołaja!

Jeśli jest to pokłosie doskonale zainwestowanej sakiewki Mikusia, to szacun, ale boję się, że biskup Mikołaj wrzuciłby dziś, przez tak wiele pseudo-kościelnych okien, wyłącznie po granacie.

Pojutrze zasiądziemy do Wigilijnej kolacji.
Pewnie będzie trzynaście dań na każdym naszym stole i wszędzie same pyszności. Będziemy uśmiechnięci, szczęśliwi, bogaci i najedzeni. I dostaniemy górę prezentów, które niezmordowany św. Mikołaj powrzuca nam kominem.
I tak ma być!
Ze swojej strony, życzę tego Wszystkim. Z całego serca.
Nawet tym, którzy zasłużyli na granat...
Bo tak naprawdę, to Mikołaj urodził się w USA, w latach trzydziestych ubiegłego wieku, i żyje do dzisiaj!
W Amsterdamie :)




wtorek, 20 grudnia 2016

Tak bardziej świątecznie...

Nie chcę dziś pisać o polityce. W ogóle nie chcę o niej pisać, nie znoszę jej i budzi we mnie jedynie obrzydzenie. Współczuję tym, których ona kręci i nie potrafią się od niej uwolnić.
Niestety, ostatnio piszę tylko o niej...
Moje posty zawalają teksty o Kaczorze, Pawłowiczównie i pokrewnych im szkodnikach, a ich gęby zawalają wszystkie dostępne mi media.
A ja wolałbym pisać o poezji; o fruwającym motylku i biedronce na krzaczku, ulotności życia lub zmieniających się kolorach liści. Chciałbym odbyć rzeczową dyskusję o tym, dlaczego pierwsze spotkanie Romea z Julią Szekspir napisał w formie sonetu, a nie dialogu.
Szalenie ciekawi mnie także, jak zrobić najlepszą w świecie galaretkę z zimnych nóżek?
Właśnie rozmroziliśmy chyba pięć kilo golonek, świńskich rapetek, wołowiny... Pożyczyłem nawet ogromny gar żeby to wszystko ugotować. Żonusia moja, najukochańsza na świecie oczywiście, stępiła na nich nawet swoją ostatnią maszynkę do golenia (nie wiem czego, bo nie zlokalizowałem u niej brody... A fuj!), a ja, jutro, będę szalał w kuchni, bawiąc się w kucharza, którym zresztą naprawdę się trochę czuję.
Dawno temu, kiedy malowałem jeszcze obrazy, a więc mogłem wyszumieć się z nostalgii poprzez magię kolorów połączonych z odrobiną intelektualnych uniesień, życie było piękniejsze. Łaziłem po muzeach, czytałem przygody Pana Samochodzika i kręciły mnie dziewczyny w ostrych miniówach. Dziś, kiedy widzę stu kilową osiemnachę, pędzoną na frytkach i coli, w makabrycznie obcisłych i podziurawionych dżinsach, cieszę się, że moda na eksponowanie, przez owe dziury w spodniach, wylewającego się przez nie tłuszczu, nie przyszła za czasów mojej młodości, bo prawdopodobnie zostałbym kochającym inaczej. 
Niestety, wdałem się także w pisanie bloga, uzależniając się od bieżących wydarzeń.
I brnę w to gówno coraz głębiej.
W te wydarzenia oczywiście...
Starając się jednak dojrzeć w nich coś zabawnego, rzadko kiedy nie wykpiwam debili rządzących naszym krajem, ale...
Czy można inaczej?
Ja nie umiem.
Pozytywem jest to, że nie czuję się osamotniony w swoich osądach; jest więc w Polsce ogromna grupa ludzi myślących podobnie do mnie i jest to, w moim odczuciu, bardzo chwalebne.
Niedługo minie trzy lata ja zacząłem pisać tego bloga...
Czterysta tysięcy wyświetleń, za które serdecznie dziękuję, robi na mnie wielkie wrażenie, ale nie gniewajcie się na mnie, że do końca tego roku nie będę już pisał o polityce. Będzie świątecznie, karpiowo, grzybowo, pierogowo, prezentowo i choinkowo.
Kolęd śpiewać Wam nie będę, na pasterce także się nie spotkamy, ale mam nadzieję, że przeżyjemy kilka cichych nocy; wśród śniegowej scenerii, prezentów, świątecznego nastroju i odrobiny powagi.



niedziela, 18 grudnia 2016

Salon Niezależnych

Jacek Kleyff... Im starszy - tym ładniejszy...
Poeta, badr, plastyk, mistrz!
Dobra, wystarczy, bo rozpłynie się w samozachwycie. Może tylko jeszcze jedno...
Nauczyłem się grać na gitarze z trzech powodów:
Pierwszym była pewna Gosia, której chciałem dorównać w tej umiejętności, drugim był: "Dom Wschodzącego Słońca" Animalsów, a trzecim: "Sejm" Jacka.
Jakże zdumiewające jest dziś to, że po czterdziestu latach, czyli od czasu, kiedy poszedłem kupić pierwszą gitarę, jedynie kabaretowy song "Salonu Niezależnych" nie stracił niczego na swojej na aktualności.
Ba! Teraz dopiero powinien na nowo rozkwitnąć! Posłuchajcie! Pozwoliłem sobie, samowolnie i bez pytania autora, udostępnić go, i jakoś wcale nie czuję się winny!
Wprawdzie czasy, o których opowiada pioseneczka "Sejm" jest słusznie miniony, ale to tym gorzej dla czasów!

Przygotowywaliśmy przedstawienie na bal maturalny, dawno temu, głęboki Jaruzelski...
Był tam zagrany skecz, który także jest wciąż aktualny, a wyglądał on jakoś tak:

Na scenę wychodzi jedna osoba i pyta publiczność:
- Jak miał ni imię pierwszy król Polski?
-  Bolesław! (Chrobry) - odpowiada, wyedukowana na lekcjach historii, publika.
- A jak miał na imię ostatni?
- Stanisław! (August Poniatowski) - odpowiada, wyedukowana na lekcjach historii, publika.-
- A co było później?
- Rozbiory! - odpowiada, wyedukowana na lekcjach historii, publika.
- A jak miał na imię pierwszy sekretarz PZPR?
- Bolesław! (Bierut) - odpowiada, wyedukowana na lekcjach historii, publika.
- A jak ma na imię obecny pierwszy sekretarz?
- Stanisław (Kania) - odpowiada, wyedukowana na lekcjach historii, publika.
- To co zaraz będzie?
- ROZBIORY! - wrzeszczy ze śmiechem, wyedukowana na lekcjach historii, publika.

No i zrobiła się taka zadyma, że pani ucząca historii, opuściła bal maturalny.
I słusznie, bo była to osoba porównywalna dziś jedynie do wysuszonej katechetki, której staropanieństwo na tyle skomplikowało życie, że poza krzyżem, radiem marysia, oraz namolną potrzebą indoktrynacji, nie umie dostrzec niczego innego.
Gardzę takimi ludźmi. Tak samo, jak trzydzieści kilka lat temu, gardziłem ową "panią profesor" Pacześ.
W sumie to jestem nawet z tego trochę dumny, bo wyszło na to, że od liceum, do dziś, pozwalam się, samemu sobie, zaliczyć do salonu niezależnych.



Spieprzaj babo!

Pani straSzydło straszy... Otoczyła się strażakami, jakimś capem z koloratką i dziećmi; że to niby pali się w kraju i tylko strażacy mogą wyratować nasze pociechy "pod" zbawiennym okiem bogoojczyźnianych wzwodów kleryków. Taka podprogowa reklama samej premierowej.
Tak to jakoś zrozumiałem...
Zamiast "pod", wystarczyłoby powiedzieć "przed" i staje się jasność. Słowo "staje" ma również określony wymiar.
Rozumiem, że babsztyl musi się jakoś bronić, ale jechanie Gomułką... No, sorry...

Polećmy cytatami z towarzysza Wiesława:

"Myśmy bowiem gospodarze (…) Władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy. (…) Zniszczymy wszystkich bandytów reakcyjnych bez skrupułów. Możecie jeszcze krzyczeć, że leje się krew narodu polskiego, że NKWD rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi."

"Ten wojujący z naszym państwem ludowym nieodpowiedzialny pasterz pasterzy, który głosi, że nie będzie się korzył przed polską racją stanu, stawia swoje urojone pretensje do duchowego zwierzchnictwa nad narodem polskim wyżej jak niepodległość Polski."

"Nikt i nic nie może przekreślić tego faktu, że przed wiekami zamieszkiwał tutaj polski piastowski szczep słowiański. Nikt i nic nie może przekreślić tego faktu, że nasi przodkowie, gospodarze tej ziemi, bronili jej przed przemocą najeźdźców germańskich pod Głogowem czy Wrocławiem."

"Niech ludzie myślą o pracy, a nie o odpoczywaniu. A jeździć to mogą autobusami."

"W ciągu ubiegłych lat nagromadziło się w życiu Polski wiele zła, wiele nieprawości i bolesnych rozczarowań. Idee, przeniknięte duchem wolności człowieka i poszanowania praw obywatela, w praktyce ulegały głębokim wypaczeniom. Słowa nie znajdowały pokrycia w rzeczywistości. Ciężki trud klasy robotniczej i całego narodu nie dawał nam oczekiwanych owoców. Wierzę, towarzysze i obywatele głęboko, że te lata minęły bezpowrotnie w przeszłość."

Chcecie więcej? Włączcie TVPis.

Mój syn przyleciał dziś wieczorem do kraju w celu pozostania na święta i trochę dłużej.
I za czym najbardziej się stęsknił?
Za "Szkłem Kontaktowym" otóż!

Jak bardzo uradowała mnie dziś zadowolona mina Kaczyńskiego, który wreszcie został internowany! W sejmie wprawdzie, a nie w więzieniu, ale i tak poczuł się niczym Michnik za komuny. Dziewięć godzin to trochę mniej niż michnikowe dziewięć lat, ale wreszcie zarobił na dodatek do emerytury; jego kot przyjmie wiadomość akceptującym mruczeniem dyskretnie wylizując seksowne stópki władcy pod kołderką.
Pislandia się sypie, a Tysiącletnia Rzesza generalissimusa Jarosława zaczyna coraz bardziej cuchnąć.
Źle napisałem.
Cuchnęła od zawsze, ale dopiero teraz smród się uwolnił.
Cholernie się cieszę, że czuje go coraz większa część społeczeństwa. Dłuższe tolerowanie rządów pisu uwłacza naszej godności. Nie pozwólmy się teraz zastraszyć!
Nadejszła wiekopomna chwiła!
Won z nimi!
Chyba, że dalej chcemy żyć w kraju opętanym chorą wizją jakiegoś pokurcza!
Ja nie chcę.



sobota, 17 grudnia 2016

No i żyjemy w ciekawych czasach...

Miałem zamiar przejechać się dziś po faraonie... Zrobię to, ale odrobinę później.

Dowiedziałem się, że sejm klepnął jakąś ustawę, uchwałę... nie wiem dokładnie... o związaniu państwa z kościołem.
Tak jakbyśmy nie byli dotychczas związani...
Pomijając legalizację owego idiotyzmu, trzeba by zastanowić się nad jego genezą...

Król Jarek doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że otoczył się idiotami. Byli mu niezbędni, ale spełnili już swoje zadanie i powoli będą odchodzić.

Punkt dla króla? Pozornie...

Pojemnik głupoty wypełnił się bowiem szczynami po brzegi i zaczyna gwałtownie się przelewać; król robi się coraz bardziej nagi.

Zaraz minie północ, a ja przespałem część wieczora.
Sen krzepi.
Obudziły mnie jakieś skandowania. Okazało się, że sala sejmowa została zablokowana, a pislandia wyniosła się obradować na jakiś korytarz, czyli tam, gdzie jest jej miejsce.
Ale obraduje dalej, uchwala, głosuje... coraz szybciej i szybciej... i szybciej...

"Siedzi i sapie, dyszy i dmucha,
Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha:
Buch - jak gorąco!
Uch - jak gorąco!
Puff - jak gorąco!
Uff - jak gorąco!
Już ledwo sapie, już ledwo zipie,
A jeszcze palacz węgiel w nią sypie..."

Nareszcie jakaś dobra zmiana!

Co mniej zakochane jednostki w naszym "naczelniku jedynym" od jutra zaczną spieprzać z pisu w trosce o "dobro państwa" i swoje apanaże. I, jak naucza nas historia, z dnia na dzień, staną się wybitnymi demokratami.
Tron zaczyna się chwiać.
Co teraz zrobi cesarz Jarosław?
Po primo... nie prześpi dzisiejszej nocy, a więc z rana będzie się skrzył mniejszą elegancją i bon tonem wobec Krystyny P., która, nota bene, zapewne w tej chwili walczy z natrętną biegunką wiedząc, że musi się zaczynać przyzwyczajać do publicznych szaletów.
- Kupa - dwa zyle, na mientko - zyl.  
Po drugie primo...
Wódz wszystkich wodzów sięgnie po kadry, które wyedukował kościół. Ta wykształcona, ale jakże idealnie spacyfikowana umysłowo grupa, walcząca przecież także o własne przetrwanie, jest idealnym rozwiązaniem. Dwa tysiące lat nauki w indoktrynacji maluczkich jest nielichą bazą.

No, bo niech teraz ktoś z czytających ów tekst, powie otwarcie:
- Mam w dupie kościół, boga i cały ten, związany z nim, galimatias...
Ano właśnie...

Największego pietra czujemy słuchając bajek, bo tak w skrytości ducha, wszyscy doskonale wiemy, że jest to kompletna lipa, ale... tak na wszelki wypadek... trochę nie wypada, trochę strach, a najwięcej - wychowanie.
Nie wiem jak potoczą się losy dzisiejszych wystąpień.
Mam nadzieję, że nadchodzi dobra zmiana. Ale nie ta, o której pieje peany niedoszły faworyt mojego dzisiejszego wpisu - FARAON.
Jestem dobrej myśli.

P.s.
Wybaczcie mi mój dzisiejszy, nieco chaotyczny wpis, ale kwadrans to niewiele na zebranie myśli.




środa, 14 grudnia 2016

Płaszczak

Będzie to opowieść z cyklu: pislandzkie neverending story... aaa aaa aaa... W roli Limahla wystąpi zaś Mariusz Płaszczak, ksywa Dzióóbek.
Zilustruję odpowiednią fotką...


Mariuszek być człowiek mądry. Umieć mówić, a może nawet i pisać...
Mariuszek być zapewne legendą Solidarności i ofiarą strzelaniny w kopalni "Wujek". Słyszałem, że Dzióóbek być ponoć nawet dwa razy ranny. Raz w dupę, raz pod Kutnem. Pierwszy raz dostał ze śrutówki od myśliwego; pod Kutnem także trafił na geja. Płaszczak jest chyba nawet jakimś ministrem, ale nie wiem jakim i ani mi w głowie to sprawdzać, ale jego dzióbek bywa dość często eksploatowany w mediach i z tego to wnoszę. Miałem dziś nieprzyjemność usłyszeć głos owego misia Colargola, któremu wyraźnie kaczy gwizdek utknął w gardziołku i jakoś jednotonowo gwiżdże na każdy temat. Cóż, takie zajęcie, ale do opery to nie wezmą go nawet na szatniarza.
Nie zna numerków i wszystko kiełbasi się w owej dzióbkowej główce na potęgę. Dziś zagwizdał coś na temat ilości odszczepieńców, mających czelność nie zgadzać się z jednoosobowym rodem kaczych kuprów, i demonstrować swój brak apetytu na kacze odchody.
Okazało się otóż, że w demonstracjach uczestniczyły jedynie flagi szkalujące Mariusza i mistrza Yodę, deprawujące widokiem poskręcanych pejsów, seksownie wypływających spod futrzanych czap (mamy w końcu grudzień i na kapelusze za zimno...), odzianych w wyświechtane chałaty i przewiązane, dla ciepłoty, tałesem, a nie, jak nakazuje dzisiejsza moda, czterema kapturami i frotową skarpetą ze znakami falangi, pod którymi kryje się wydziargana fizjonomia inteligenta zza bramki Legii Warszawa.
Ufff.... Długie to zdanie. I rozwinięte jakoś za mocno; nawet dla mojego ptasiego móżdżka..., że aż straciłem wątek. 
O czym to ja chciałem? No właśnie, maestro Dzióóbek...
Jest kolejnym klejnotem w niewidzialnej koronie niekoronowanego dotychczas Napoleona z błoną po nieudanym party, ojca własnych dziadów, protoplasty Lechitów, Czechów, Rusów i Mongołów, z domu Klakstein.
I jak tu nie być antysemitą?  
Tak na dobranoc...
Przepraszając wszystkich Żydów...
Żydzi ortodoksyjni nie wykonują w szabat czynności, które halacha określa jako pracę. Miejmy zatem nadzieję, że od wieczornego piątku, do poniedziałku rana, imć Płaszczak wpadnie swoim dzióbkiem w beczkę bajgli i przestanie pierdzielić swoje androny.

Nasze odmienne stany wojenne

13 grudnia 1981, poranek...
Dzień wcześniej umówiłem się z kolegą, że nazajutrz pojedziemy na giełdę samochodową.
Jakoś w okolicy siódmej rano spotkaliśmy się na postoju taxi przed hotelem "Światowid" w Łodzi. Było raczej pogodnie i chyba nie było mrozu. Grzeczny taryfiarz z uśmiechem przyjął zamówienie na rogatki miasta i ruszył. Był w pracy całą noc i ostatni kurs bardzo mu się spodobał, bo niemal ocierał się o jego dom.
Początek lat osiemdziesiątych to polskie Eldorado dla zajeżdżonych w Reichu Golfów, rozklekotanych Mercedesów i przerdzewiałych Fordów. Kolega, który ciut wcześniej pochował ojca i dostał jakieś odszkodowanie, kasę ma, ale nie umie nic wybrać. Wracamy.
Na ulicach panuje podejrzana cisza, ale jest przecież grudniowy poranek, niedziela...
Bez najmniejszych oznak czegokolwiek wracamy do centrum Łodzi celem odwiedzenia kolegi, któremu nie chciało się wstać i pojechać z nami.
Drzwi otwiera jego ojciec i mówi:
- Mamy stan wojenny! Nie ma telewizji, wyłączyli wszystkim telefony, a po ulicach jeżdżą czołgi! Raz na godzinę puszczają tylko wystąpienie Jaruzelskiego.
- A co to jest stan wojenny? - głupio pytam.
- Wojna!
- Z kim?
- Chyba domowa...?
Nie wierzę. To takie surrealistyczne... Nic do mnie nie dociera... Mam wrażenie, że ojciec kolegi sfiksował.
Tylko u kolegi w domu był wówczas telefon. Podnoszę słuchawkę - cisza... Po chwili jednak rozlega się głos:
- Wszystkie rozmowy są kontrolowane... Wszystkie rozmowy są kontrolowane...
Co oni pieprzą? Jak można kontrolować rozmowy w sytuacji, w której nie można się nigdzie dodzwonic?
Wychodzę na ulicę w momencie, w którym jakiś gość rozkleja na murach obwieszczenia o stanie wojennym.
- Panie! Daj pan takie jedno zanim przykleisz! - mówię do faceta.
Dał mi.
Idę na Pietrynę.
Przecznicę wcześniej słyszę dziwaczny hałas więc przyśpieszam kroku. Skrzyżowanie Struga i Piotrkowskiej zawalone jest ludźmi. Ponad ich głowami widzę przejeżdżające... czołgi? Jakiś absurd!
Dolatuję biegiem do Piotrkowskiej. Główną ulicą Łodzi jedzie chyba trzydzieści transporterów opancerzonych. Chyba takich... Nie pamiętam dokładnie.


Jadą w prawo, w kordonie milicji. Zasuwam w tym samym kierunku, za nimi. Po chwili kawalkada staje. W wieżyczkach pojawiają się hełmy, a pod nimi żołnierze z karabinami.  Niezliczony tłum wstrzymuje oddech.
Zastrzelą nas! Ja pierdolę! To naprawdę jest wojna!
Zapada śmiertelna cisza.  Wszystko trwa może pięć minut, lustrujemy się wzrokiem,. Prowadzący samochód w końcu rusza. Transportery także, jeden po drugim, na pełnym gazie. Horror!
Owe pojazdy miały bowiem taką oto umiejętność...
Zanim ruszyły, każdy z nich najpierw unosił się na dwóch ostatnich kołach, skrytych pod gąsienicą, później, z ogromnym hukiem opadał na asfalt, i dopiero odjeżdżał. To robiło wrażenie! Pewnie dlatego właśnie tak postąpili.
Daję dziś głowę, że nie było wówczas ani jednej kobiety, która by się nie rozpłakała...
Manewr zastraszania sprawdził się na medal; sam mało nie posrałem się ze strachu.
Miałem wtedy dwadzieścia lat i cholernie bałem się umrzeć w obronie jakiejkolwiek idei. Obojętnie, czy była to idea "za", czy "przeciw"...
A Jarek sobie spał w objęciach braciszka. Pewnie dlatego nie wie do dziś jaką traumą było owe przeżycie.
Zachęcam wszystkich tych, którzy jeszcze żyją, do publikowania swoich wspomnień z 13 grudnia 1981 roku, bo mam wielką ochotę napisać o tym książkę. 

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Nadciąga faszyzm!

Osoby czytające mój blog serdecznie przepraszam, ale dziś będzie on dziś cholernie nudny.

Wydaje mi się, że są dwie przestrzenie, obszary, czy jak to cholerstwo inaczej nazwać, wolności.
Pierwsza to wolność społeczna.
Tu powinienem zacząć od biblii, która zwraca uwagę na rozumienie wolności w odróżnieniu od proponowanej przez Szatana „swawoli”.
Znakomite słowo na określenie dążenia człowieka do decydowania o tym, co dobre, a co złe tak, jak to obiecał wąż w raju.
Słowo "wolność" zarezerwujmy jednak dla określenia możliwości wyboru tego, czego naprawdę pragniemy najbardziej, w najgłębszej istocie naszego serca, co wiąże się z daną nam ponoć przez "Stwórcę" wolnością naszej woli.
Tu postać Chrystusa ukazuje nam konkretny wymiar wolności. To wolność pojmowana religijnie, a więc przed wszystkim wolność od grzechu, która ma zapewnić nam życie wieczne. Wolność przestaje być więc tylko doczesnym dobrem i rzutuje na całą wieczność.
Łopatologicznie rzecz ujmując, można by wytłumaczyć to tak, jak tłumaczą to księża...
Jeżeli zgrzeszysz - pójdziesz do piekła.

I kicha.
Wolność ma określone dogmatami granice i nie jest nam dane mieć wybór. Możemy wszak zdać się na tych, którzy skończyli seminarium...
Tylko oni mają monopol na mądrość.
I są jednak na tyle łaskawi, że dają nam wyjście...
Musisz się pokajać i wyspowiadać, a ja, przedstawiciel Boga, zadecyduję ile razy masz zmówić:  "Ojcze Nasz" i ile wrzucić na tacę, aby twoje grzechy zostały puszczone w niepamięć.
Świetny tekst!

Zatrzymuje nas policjant z radarem...
Grzaliśmy skromne dwieście dwadzieścia w obszarze zabudowanym nawaleni jak Messerschmitty z siedmioma pasażerami na pokładzie, w pożyczonym od taty kolegi merolu... Rozwalamy po drodze wszystkie przystanki autobusowe i masakrujemy osiemnaście osób.

- Wierzysz synu?
- Z całego serca!
- Zgrzeszyłeś! - oznajmia władza. - Ale litania o męce pańskiej i cztery do świętej Barbary uzdrowią duszę twoją. Jedź z Bogiem!
Tylko kościół zapewni nam tak urocze doznania! Dlatego do niego lgniemy; taka nasza natura.
A  teraz wyobraźcie sobie skalę bezprawia wobec wprowadzenia podobnych praw dla wszystkich!  Nie, nie dla wszystkich, tylko dla wybrańców popierających ten system.
I to właśnie proponuje nam pis.
- Bądźcie z nami!
- Tylko my mamy monopol na prawdę, a nasza prawda jest doktryną! Całą resztę trzeba wytępić!
- Pomożecie?
- Tak nam dopomóż Bóg! i król!

Drugim rodzajem wolności jest wolność jednostki. Niezależna, pluralistyczna i taka... szyta na miarę każdego z osobna i wszystkich do kupy.
Gnój spod znaku "pis" chce nam ją zabrać. Wpierdala się w każdy zakamarek naszej prywatności tworząc najnowszą wersję totalitaryzmu; o wiele gorszą od tych, o których opowiedziała nam już historia. Strzeżcie się, chyba że wydaje się Wam, że można bezkarnie zabijać ludzi na przystankach w pożyczonym merolu.


sobota, 10 grudnia 2016

Osiemdziesiąta miesięcznica...

Samo słowo "miesięcznica" przyprawia mnie o drgawki, zaś w zestawieniu z działaniami ludzi, którzy ją wymyślili, dochodzę do wniosku, że szybko zmierzamy ku granicy, poza którą są tylko karabiny i morze trupów.
Nie wiem jak Wy, ale ja zastraszyć się nie dam!
Nie wiem już jak ich nawet nazwać. Nie ma w naszym języku równie obraźliwych słów, którymi mógłbym się teraz posłużyć. Nie mam kultury profesora Wolniewicza, który w trakcie rozmowy z osobnikiem wabiącym się Ewa Stankiewicz, po serii jej żałosnych kretynizmów, wyszedł grzecznie ze studia . Cały wywiad udostępniłem na swoim profilu i zachęcam do jego obejrzenia. Mimo wszystko...
Jest tam krótki fragment, w którym ów osobnik o biblijnym imieniu Ewa, zaczyna pieprzyć coś o matematyce, fizyce i jakichś analizach porównawczych, a ciężko już wkurwiony profesor, delikatnie mówiąc, zaprzecza jej znajomości w tym względzie.
Jej odpowiedź brzmi tak:
- W tym wypadku może się pan mylić, bo akurat w tym kierunku... Zresztą nieważne...
Ucina temat.
Zadałem sobie  niewielki trud dowiedzenia się o wykształceniu lorelay Ewy...

Ukończyła studia na kierunku polonistyka w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego oraz reżyserię w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. W czasie studiów pracowała jako stewardesa w liniach lotniczych Delta Air Lines. Od 2013 roku dyrektor artystyczny stacji Telewizja Republika. 

Tak ciężko ścisłe wykształcenie Ewuni odbija się wyraźnym piętnem na jeszcze ściślej pracującym mózgiem artystycznej dyrektorki z TV Republika.
Przypomniał mi się dowcip...

Rzecz dzieje się na safari.
Brunetka mówi do blondynki: Widzisz to duże zwierzę? Nie! Słoń mi je zasłonił!

Podobny problem ma Ewunia moja najmilejsza. Coś jej zasłania... Tym czymś jest największe paskudztwo w historii ludzkości - ideologia! Tylko i wyłącznie ideologia była, jest i będzie przyczyną opisywania historii poprzez pryzmat wojen.
Chyba Otto von Bismarck powiedział: Dajcie tylko Polakom się rządzić, a zaraz zniszczą samych siebie.
Gościu nie żyje pewnie ponad sto lat...
Wniosek jest oczywisty. Zawsze tacy byliśmy; bez końca zatruwamy sobie życie własną małością,  kompleksami... Taki syndrom Pawlako-Karguli. Pewnie dlatego nas to tak bardzo śmieszy. Jakież to żałosne!
Mam po dziurki od nosa naszych patriotycznych, i ciężko spóźnionych, wzwodów, które przynoszą nam chwałę po stu latach, czyli wtedy, kiedy nikt już nie potrafi opisać tego obiektywnie. 
Jeszcze nie jest za późno, aby pozbyć się faszystów spod znaku: "pis, a po nas choćby potop" i wyplenić tę zgraję z politycznego życia na wieki.
Jeżeli jednak  się mylę, a przyszłość kontynentu leży w rękach Kaczyńskiego i Orbana, to ja sram na taką Europę!  
Ohydny i wredny babsztyl, o którym traktuje mój dzisiejszy wpis, jest doskonałym przykładem na to, jak nisko upadła dziś Polska.
I niech nikt nie odważy mi się napisać: Bóg tak chciał...
...bo napluję mu w twarz!


Składając naszą przyszłość w ręce ludzi podobnego pokroju ośmieszamy się i wracamy do czasów liberum veto, gdzie jeden przygłup mógł niszczyć kraj dwoma słowami. Dzisiejsza "demokracja", propagowana przez tę ździrę, wydaje się nawet o wiele gorsza.
Zerknijcie jednak na jej rozmowę z profesorem Bogusławem Wolniewiczem, żeby to sobie dokładniej uzmysłowić.

piątek, 9 grudnia 2016

Precz z Piotrowiczem!

Mam dziś mały problem o czym napisać. Przedwczoraj, jak nigdy, zawziąłem się w sobie i wytrzymałem całe Fakty w TVN.
Pisałem to po wielokroć...
Mój organizm nie umie znieść dwudziestu kilku minut wiadomości w żadnej telewizji, przede wszystkim dlatego, że z nich każda zaczyna od nękania fizjonomiami pisowskich trolli, których moje chabrowe oczęta  znieść nie potrafią.
Wszystkim im najserdeczniej życzę złośliwego raka trzustki.
Mój masochizm, jakby już było mu mało, na dokładkę, postanowił wytrzymać także Fakty Po Faktach. Chwilę wcześniej wpadłem na moment do kuchni, schowałem wszystkie ostre oraz tępe  przedmioty i zapomniałem gdzie to zrobiłem. Rozbroiłem ostatnie dwa granaty z Powstania wysypując ich zawartość do kibla, spuściłem wodę, odkorkowałem butelkę Porto, walnąłem połowę z gwinta, nałożyłem kaftan bezpieczeństwa i wróciłem na fotel.
Bezcelowo...
Na samym początku pokazali bowiem czarodziejski uśmiech Piotrowicza...
Wróciłem więc pędem do klopa próbując wyłowić z kanalizacyjnych rur resztki prochu z granatów.
Bezskutecznie...
Znalazłem więc w kuchni grubą, drewnianą łyżkę, wbiłem w nią kły i wróciłem na fotel. Dla podniesienia stopnia relaksu podstawiłem pod nogi pufę, walnąłem pozostałą połowę Porto i zobaczyłem na ekranie uśmiech Piotrowicza.
Nie przegryzałem nigdy niczym Porto, ale wtedy je przegryzłem ćwiartką drewnianej łyżki.
Znów wpadłem do kuchni wyżerając wszystkie dostępne w domu pirydoksyny i ukradkiem luknąłem na ekran telewizora.
Zgadnijcie...
Uśmiech Piotrowicza...
I co mi zostało?
Wyjąłem dwa pięciokilowe hantle i zacząłem ćwiczyć bicepsy.
Przez chwilę udało mi się nawet na tym skupić, ale dotarł do mnie głos Piotrowicza...
- Precz z komuną! Przecz z komuną! Precz z komuną!
... i "Końska Gęba" wypełzła z ekranu rozlewając swój nihilistyczny uśmiech na dywan w moim pokoju.
Potroiłem prędkość machania żelastwem.
Siedemset dwadzieścia cztery, siedemset dwadzieścia pięć...
Mam wprawdzie zakwasy, ale ocaliłem telewizor.

Widziałem wczoraj przesympatyczną zabaweczkę...
Coś w kształcie komina, ale z drzwiczkami u dołu. Po kominie wspina się Mikołaj, włazi tam głową w dół, otwierają się drzwi poniżej i Mikołaj rozpoczyna wędrówkę od początku. W tle jakieś Jingle Bells, czy coś podobnego.
Nie chcę obrażać nadchodzących świąt, szalenie je lubię, ale gdyby tak zamienić ów komin na kaczy odwłok, a Mikołaja na tę kupę gówna o nazwisku Piotrowicz, to wciąż byłbym w posiadaniu powstańczych granatów, że o flaszce Porto nie wspomnę, ja wyglądałbym tak:


Nie chcę publikować jego pyska, bo później będę mieć opory przed otwarciem Facebooka. Chyba mi to wybaczycie...

 

wtorek, 6 grudnia 2016

Miss pis

Rozwiązanie nurtującego mnie problemu, dlaczego posłanki pis charakteryzują się brakiem szyi, jest trudniejsze od trzaśnięcia obrotowymi drzwiami. Spróbuję jednak to rozgryźć...
Moja ulubiona kobieta prawicy, Dama Zakonu Rycerzy Grobu Bożego w Jerozolimie, członkini Funduszu Ochrony Życia Diecezji Toruńskiej, instruktor naturalnego planowania rodziny, najokropniejszy troll spośród trolli i posłanka pis w jednym, szyi nie ma. Odnoszę nawet wrażenie, że jej głowa wyrasta prosto z odwłoka. Nie ma także połowy czoła, w miejsce którego wyrosły jej włosy.
Zilustruję to zdjęciem...


Bliska znajomość z Rydzykiem wywindowała tego babsztyla do sejmu i zaczęło się jej wydawać, że teraz tylko już wystarczy trzymać krowy za wymiona, a one same będą podskakiwać, aby się wydoić. Dla mnie to pierwszy przypadek cyklopa, który umie zrobić zeza. Spłyńmy teraz po gładkim ciałku Sobeckiej wprost na Klempę.


Cóż...
Tej też się wydaję, że urodziła się w chacie, którą sama wcześniej zbudowała. Wątpię czy dociera do tej pani, że jeżeli pierdyknie sobie pasemka, a fryzjer zarzuci figlarnie jej grzywę na bok, to mój plemnik, na taki widok, pokona trzynaście prezerwatyw.
Pisowcom wydaje się, że zrobią bezprzewodowy kabel i wypiją całą wodę ze wszystkich kranów podpierając się idiotami pokroju Pawłowiczówny, która, jak to rzekła, jest w stanie sama otoczyć całą armię. Chociaż w sumie...


Ale nie, to jak próba nasrania we własne stringi.
Zbrzydziłem się okrutnie.
Madamme Wróbel też nie należy do łabędzi.


 No i to imię, Marzanna... Poczekaj do wiosny.

Nie rozgryzę dziś tego tematu. Nawet nie zamierzam, ale sądzę, że wszystkie te panie (sic!) stołują się u mojej kolejnej faworyty...


Ależ zbrzydziłem sobie wieczór!  Chyba przyśni mi się Chuck Norris, który zapewnia, że Kiedy Kolumb dopływał do Ameryki, to on na niego czekał z kolacją.

Mój gabinet cieni

Wszyscy tworzą takie gabinety, no to i ja chyba mogę? Chciałbym być premierem, ale nie wypada mi się narzucać, a zresztą,... nie cierpię chodzić w garniturze, krawaty mnie duszą i nie lubię siedzieć za tylnych siedzeniach auta.
Mam jednak żonusię, której to nie przeszkadza i, jak ulał, nadaje się na ministra finansów, więziennictwa i sportów ekstremalnych. Nie staram się tego tłumaczyć, bo o ile ją znam, to niebawem za to zdanie zaraz na mnie wsiądzie i dowiecie się wszystkiego od niej; a ja zacznę robić za taką bokserską gruchę na gumie, którą tłucze się w co trzecim przylocie pod rękawicę. Lepszego kandydata na ministra finansów w naszym kraju jednak nie widzę.
Ministrem spraw zagranicznych koniecznie musi zostać mój najukochańszy szwagier, który, jak nikt inny, w każdym kraju czuje się jak w domu i zna taki uniwersalny język, zrozumiały od najgłębszego buszu po oba bieguny. Po prostu wchodzi gdzieś i mówi:
- Ty, Italianiec, daj mi ten kawał schabu, który tam wisi i nie pierdol po włosku, bo i tak cię nie rozumiem!
O dziwo, Italianiec zawsze rozumie.
W polityce najważniejsza jest skuteczność.
Minister obrony teraz...
Tu mam kłopot, bo nie znam większego idioty od Macierewicza, a byłem w wojsku i wiem, że w takie wojskowe łby rzadko trafia coś oprócz wystrzelonej kuli. Jeszcze pomyślę. Z pewnością musi mieć pancerną czachę. Reszta liczy się mniej. Mam wszakże wielkie opory przed poznaniem swojej rodziny z aż takim kretynem. Antek musi odejść. Najlepiej tam...
Ministerstwo edukacji zrzucę na swojego syna, który od swojego zarania wiecznie tylko się uczy, a więc jest w temacie jak żaden inny.
Transport powierzę mojemu busowi marki Hyundai. Kupiłem go kiedyś całkowicie bez przekonania. Wprawdzie zaczyna zżerać go rdza, ale znakomicie się sprawdza; a nic tak nie człowieka cieszy, jak brak potrzeby niepotrzebnych inwestycji. Kaligula mógł mianować swojego konia, Incitatusa, na ministra, to i ja mogę zrobić podobnie ze swoimi końmi mechanicznymi. Będę mu wlewał paliwo z dystrybutora z kości słoniowej, dam mu dom, służbę i marmurowy garaż.
Ministerstwo Zdrowia powierzę, tu już bez żartów, najzdolniejszemu koledze jakiego znam. Nie wymienię jego nazwiska, bo jeszcze go nie pytałem, ale pan Radziwiłł nie jest godny czyścić jego butów.
Resztę ministerstw powierzę mojemu żółwiowi, który ma tę zaletę, że interesuje go wyłącznie wygrzewanie tyłka pod lampką i zżeranie wysuszonych krewetek.
Tyle tych ministerstw, ale dobra...
Resztę biorę na siebie.
Wybuduję autostrady, wyślę ludzi na Marsa, ułożę się z Putinem, Trumpem. Wypieprzę w kosmos wszystkie miesięcznice na skrzydłach Kaczora. Panią profesor Pawłowicz sprzedam do burdelu w Stambule, Zalewskiej pozbawię jej sztucznej szczęki, a z Błaszczaka zrobię karmę dla żółwia... Jurgielowi nakażę sadzić całą wiosnę prawdziwki, a Kamińskiego skoordynuję z rolką papieru toaletowego. Klempę wyślę oczywiście do lasu. Jej brak poroża powinien być zaletą. A pani Witek nakażę szkolenie w domu Urbana.
Uff! Zmęczyłem się.
Polityka jest taka skomplikowana...



sobota, 3 grudnia 2016

Zero świętości

On natchniony i młody był...


Ich nie policzyłby nikt...


On dodawał im pieśnią sił...


Śpiewał, że blisko już świt.


Świec tysiące palili mu...


Znad głów unosił się dym...


Śpiewał, że czas, by runął mur...


Oni śpiewali wraz nim...


Wyrwij murom zęby krat...


Zerwij kajdany, połam bat...


A mury runą, runą, runą...


I pogrzebią stary świat.


Pieśń pieśnią, a pieprzenie pieprzeniem.
Dobranoc

piątek, 2 grudnia 2016

Edukacja czyli ewangelia wg Zalewskiej

Lojalnie uprzedzam, że mój dzisiejszy wpis zapowiada się na dość długi. Proszę jednak przeczytać go cholernie uważnie do samego końca. Szykowane przez pis zmiany w edukacji są niesłychanie groźne i mają na celu jedno... całkowite odmóżdżenie wykluwającego się właśnie pokolenia.

Żartuję często z historii, ale mogę sobie na to pozwolić z jednego prostego faktu... Znam ją, interesuję mnie, a ta, jak żadna inna nauka, pozwala na wyrobienie własnego zdania na wiele potencjalnych zagrożeń na przyszłość. Historię zwyczajnie trzeba znać i kropka!
To jedna strona medalu...
Drugą, jest kompletnie niezrozumiała dla mnie niechęć, bezapelacyjnie większej części Polaków, do niej właśnie.
Niech wreszcie dotrze do jakiegoś czerepa, że na braku znajomości historii, co kilkadziesiąt lat, odradzają się te same szowinizmy prowadzące w efekcie do powielania działań kończących się zawsze tak samo... Kolejną wojną! 
Jeżeli znajdzie się teraz ktoś, kto przedstawi rozsądne argumenty, że się mylę, to kupię mu Rolls Royce'a.

Krótki i łopatologiczny przykład...
Przez wieki wszyscy oskarżali polskich Żydów, że zajmują się handlem... Dlaczego? Ano zwyczajnie. Mieli zakaz kupowania ziemi!
Co im więc pozostało? Zdechnąć z głodu?
Litości...
Nie sądzicie, że należałoby to jednak wiedzieć?
No to wracam do dzisiejszości.

Pani Zalewska, z woli Jarosława, minister od "edukacji" WASZYCH DZIECI tworzy od nowa całą historię.
Czegóż to się z niej dowiadujemy?
Tysiąc lat ochrzczonej Polski zaowocowało trzema kobietami. Pierwszą była żona Mieszka I - Dobrawa, drugą, pierwsza z czterech żon Jagiełły i królowa Polski zarazem, święta Jadwiga. Trzecia to Maria Skłodowska-Curie...
I szlus. Więcej nie było.
Znam ten ranking, krąży w internecie od lat i jest obrazem intelektualnej nędzy i rozpaczy.

Najbardziej zasłużonych mężczyzn było za to aż dziesięciu! Prym wiedzie oczywiście DżejPiTu, którego program Zalewskiej wplótł w każdy nauczany przedmiot prócz Wf-u. I tu widzę niewybaczalny błąd. Wojtyła, jako światowej sławy kajakarz i taternik, nie zasługuje na taki dyshonor!
Zostawię to. Zbadajmy biologię.
Antykoncepcja to przede wszystkim moralność. Nawet nie chce mi się tego rozwijać...
Zalewska określa także trzy hmmmm... wersje rodziny. Jest otóż rodzina "pełna", "niepełna" i "zrekonstruowana". Rodzin bez pary nie ma. Szkoła ma za zadanie wzmacniać proces identyfikacji z własną płcią oraz ukazywać jedność pomiędzy aktywnością seksualną, a miłością i odpowiedzialnością. Wniosek? Seksu dla przyjemności nie ma, jest tylko prokreacja.
Czyli...
Taki zakochany na zabój młodzian, w zakochanej w nim na zabój dziewczynie, mają się przeziębić i umrzeć?
Już tłumaczę...
Zalewska proponuje im lodowaty prysznic po każdej randce, ogólnie bowiem wiadomym jest, że po lodowatym prysznicu, goły facet jest obrazem nędzy i rozpaczy w interesujących Zalewską miejscach.
Pizza, Rydzyk-cola, siusiu, paciorek i spać. Trzy, że się tak wyrażę, "wejścia" w życiu i no way... Reszta to modlitwa do usranej śmierci. To czeka Wasze pociechy!
Wisłocka właśnie wykopuje się z grobu.
A kanon lektur szkolnych? Za długo by pisać. Ciekawskich odsyłam do ewangelii Zalewskiej.
Nareszcie w przedszkolach legalnie będzie można uczyć dzieci czytać i pisać pod warunkiem, że nasze pociechy opanują chwytanie przedmiotów jedną ręką, albo oburącz i nauczą się korzystania z chusteczek. Mowa o sześciolatkach!
Ale z drugiej strony...
Dziecko powinno mieć umiejętność wykonywania eksperymentów językowych. Czyta zdanie, wyjmuje z niego znajome sobie wyrazy i wkłada inne znajome sobie wyrazy. Pewna nauczycielka napisała, że ona bardzo chętnie wyjęłaby z wielu zdań niektóre wyrazy i włożyła w nie inne znajome sobie wyrazy... Domyślacie się jakie.
Nie chcę przedłużać, ale... Ludziska Kochane! Jeżeli została w Was odrobina szacunku do samych siebie, a edukacja Waszych dzieci leży jednak Wam na sercu, to wiedzcie, że pani Zalewska jest ich największym wrogiem.
Mógłbym teraz zacząć z niej kpić i zrobiłoby się wesoło, ale nie zrobię tego, bo chcę tym wpisem wszystkich wkurzyć na maxa.