wtorek, 27 czerwca 2017

Trochę statystyki czyli... dwie piąte mózgu

Jeżeli poparcie dla pisu istotnie wynosi czterdzieści procent, to to oznacza, że:
- Dwóch, na pięciu nauczycieli, koniecznie chce zająć się handlem dewocjonaliami
- Dwóch, na pięciu żołnierzy, woli nosić gromnice zamiast karabinu
- Dwóch, na pięciu lekarzy, zarabia lecząc nas różańcem i rozdając słowo boże w miejsce leków
- Dwóch, na pięciu prawników, zna wyłącznie prawo kanoniczne
- Dwie, na pięć babć klozetowych, nie wpuści nas niebawem do szaletu bez zmówienia paciorka
- Dwóch, na pięciu homoseksualistów, zajdzie w ciążę od dupy strony
- Dwa, na pięć małżeństw, chce, aby ich dzieci wyrosły na niedouczonych debili i zostały faszystami
- Dwóch, na pięciu rolników, popiera karczowanie wszystkiego co urosło, rośnie lub będzie rosło... i wcale nie chodzi im o żyto i kalafiory
- Dwóch, na pięciu bandytów, popełnia zbrodnie w imię boga
- Dwa, na pięć tysięcy złotych, odbierane są wszystkim pracującym wyłącznie po to, aby jeden fiut mógł leczyć własne fobie 
I dwóm osobom, na pięć, to się cholernie podoba. 
No to Gratulacje!
Zawsze kupujcie pięć kilo ziemniaków i dwa wysyłajcie Rydzykowi.
Bzykajcie żony, narzeczone... czy z kim tam innym lubicie się bzykać, trzy razy, a dwa zostawcie dla Błaszczaka i Szyszki.
Może dwóm piątym wystarcza do życia dwie piąte mózgu.

Ale zostawcie sobie chociaż całe mydło, aby z tego gówna spróbować kiedyś się umyć.




sobota, 24 czerwca 2017

Wieprz i bazylia

Ponieważ mamy sobotę wieczór, a ja kompletnie nie wiem czy w naszej "polityce" cokolwiek się działo, nie będę nią nikogo zadręczał. Wszystkim się to czasem należy, czy się to komuś podoba, czy nie. Pozostaje więc problem o czym by tu napisać?
Grupy, do których należę, są tak mocno zafiksowane na bieżących sprawach, że już nie raz zostałem postawiony w kącie za wpisy o kucharzeniu lub pieskach.
No to będzie o kucharzeniu! Może i o pieskach, ale to, nawet dla mnie, pozostaje tajemnicą. Jeszcze z pół godziny... Na całe szczęście bardzo z rzadko czytam własne wpisy, ale to i dobrze, bo jak już zacznę, to najchętniej był ich nie publikował, bo wydają mi się beznadziejnie napisane i głupie. Mój blog jest więc rodzajem pamiętnika, który, jeżeli będzie mieć kiedyś jakąkolwiek wartość, to może dopiero za dwieście lat. Ale tylko poznawczą.
Mam jednak spory komfort pisania o tym, o czym sam chcę, bez oglądania się na chwilowe mody i, jakże dziś ważny dla większości blogerów, komercyjny sukces.
W związku z tym, przyznaję to bez bicia, ostatni wyjazd do Anglii, był o niebo ciekawszy od naszych zaściankowych problemów z pisem, opozycją i całą tego resztą gówna, w którym nurzamy się od półtora roku. Wprawdzie cały ten czas lataliśmy niemal z wywieszonymi jęzorami, by zwiedzić jak najwięcej miejsc, do których, raczej... już więcej nie pojedziemy, ale może właśnie dlatego tak mocno wysilaliśmy mózgownice kombinując: co by tu jeszcze...
I zawsze wychodziło, że wszędzie tam należy także coś zjeść.
Narodowa potrawa wszystkich Brytoli, fish and chips, mimo, że próbowaliśmy jej w kilku niezwykle odległych od siebie miejscach, wszędzie smakuje tak samo i wcale mnie nie powala. Ot, zwykła ryba w panierce i garść mrożonych frytek z "Biedronki". W wersji "take away" - żarcie dla kloszardów. Można sobie darować. Ja robię o wiele lepsze.


Miało też być o pieskach więc bezczelnie dopowiadam... psie żarcie... :)
O szkockim haggisie i puree z brukwi już pisałem. Rzecz godna polecenia. Szczególnie z sosem na bazie szkockiej whisky to niemal rarytas. A jeżeli na dodatek jesteśmy w Edynburgu...


Ciekawym doświadczeniem był gryczany placek z mięsem i warzywami, który zjedliśmy w Yorku, w niewielkiej budce prowadzonej przez dwóch... Poznaniaków. Obiecałem im zareklamować ich kramik i teraz to, niniejszym, czynię...


W wersji ćwierć przetrawionej wygląda to tak...



Pozdrowienia dla wszystkich obywateli krainy kwitnącego ziemniaka!   

Na skraju Dublina, chyba w każdy weekend, organizowane są targi światowych smaków. Stoi tam długachny rząd namiotów serwujących jedzenie z całego prawie świata. Za naszego tam pobytu największym wzięciem cieszyła się budka z jedzeniem węgierskim. Jadłem madziarskie jedzenie i rozumiem wielometrową kolejkę po zupę gulasz, ale żonusia moja, najukochańsza rzecz jasna, zafundowała sobie coś arabskiego. Potrawa kojarzy mi się ze słowem terefere. Jakiś kolejny placek...


Ponoć smaczny, ale jarski, a ja od takiego jedzenia zmykam jak diabeł przed święconą wodą. Mięcho musi być i kropka! 
Jak sami widzicie... 
Brytole, w temacie jedzenia, nie mają się za bardzo czym chwalić. Co trzeci sklep to ciasteczka z cukierkami w syropie i cukrowe bezy. Aż dziw, że Wyspy Brytyjskie nie zapadły się jeszcze pod ciężarem ich mieszkańców, a na temat wielkości ich dup napisać bym mógł kilka książek. Zerknijcie uważniej na pierwszy plan trzeciego zdjęcia, a zrozumiecie o co mi chodzi.
Coś przydługi ten dzisiejszy wpis, ale dajcie mi jeszcze szansę na morał. 
Polonia, zamieszkująca Wyspy, a lubiąca dobrze zjeść, jest tam w kropce. I niczym rasowy Irlandczyk, który tylko po maluje to swoje drzwi na inny kolor niż przyległych sąsiadów, aby mógł po pijaku do nich trafić, wyspiarski Polak, w pubie, zamawia najbardziej podstawowy zestaw, by jakoś przetrwać... Ku chwale odradzającej się dobrej zmiany...


Przepraszam Cię Romku, ale nie mogłem się oprzeć pokusie... Serdeczne pozdrowienia!

Mógłbym tak jeszcze długo pitolić, ale zrobiło się późno. :)

Zróbcie jutro rosół na pierwsze i schabowego z mizerią i ziemniakami na drugie, a w poniedziałek powtórka. Aby zaś poczuć się prawdziwym Europejczykiem, można to popić Guinnessem.





 

czwartek, 22 czerwca 2017

Sejm, sejm, wyraża zgodę!

Niejaki poseł Suski, tuz intelektu i absolwent Studium Zawodowego Technik Teatralnych w stolycy, którego zawrotna kariera z Tarczyna do Radomia weszła na stałe do annałów pislandzkiej biblii, wpełzł dziś na mównicę i zwracając swój niegodny wzrok w stronę boga, otworzył usta mówiąc:
- Spraw, aby dowożonym do miast karpiom nie wylewano wody na czas transportu!
I Jarosław to sprawił.
Sejmowe kandelabry pochyliły się w ukłonach, z mównicy wyrosły rybie łuski, a w stawach i jeziorach wszystkie karpie zaczęły się modlić.
- Spraw takoż, - mówił dalej Suski - aby każdemu sadyście, już po trzech latach, oddawano zwierzęta jego, aby mógł nad nimi dalej się pastwić!
I Jarosław także to sprawił.
A wszystkie wychudzone na wiór konie odetchnęły z ulgą na myśl o powrocie do oczyszczającej organizm diety przez niejedzenie urozmaicanej odmładzającym biczowaniem.
Posłanka Wróbel odetchnęła także. I knur Waszczykowski jego mać też. Bo to nie są przecież ludzie!

I po raz kolejny długi taniec na fatimskim niebie rozpoczęło, w różowych pląsach, wiosenne słońce, a w portugalskich oczach Marii de Jesus Raposo i biskupa z Portalarge błysnęły ognie najnowszego testamentu... 
... a ja przeżyłem godzinne zespolenie się z fatimskimi cudami.
I choć w tym czasie nie nauczyłem się dwóch obcych języków, jak odrodzona w wierze, pewna pani Ania z Sopotu, ale i tak moje duchowe doznania kładą na łopatki przeżycia każdego mohera spod Jasnej Góry.

Gdyby się ktoś jeszcze nie domyślał o czym piszę, to mam na myśli "Ustawę o Ochronie Praw Zwierząt". Czy jakoś tak...

I spraw... - rzecze dalej poseł Suski - aby maryśka była dostępna dla chorych!
I Jarosław także to sprawił, a Liroy płakać jak dziecko począł.

Niezbadane są nocne wyczyny kota boskiego Jarosława, z którym stwórca pislandii jedynie nocować się godzi; o czym poinformował nas, jakżeby inaczej, poseł Suski.

Może z tymi cudami w Fatimie to i prawda, ale mnie się wydaje, że sprawiła je raczej ogólna dostępność dobrego towaru z podbitej Brazylii. Widocznie poseł Suski także za nim zatęsknił, nadał temat Liroyowi, a ten dokupił bibułki, poskręcał i sprzedał. Co było dalej - wiadomo.
Nawet cysorz z kotem się nawalili.
Mam głębokie przekonanie, że od teraz cuda w naszym kraju zaczną mnożyć, a różowe i tańczące  słoneczko nieraz jeszcze przegoni nam kota w rytmie kawałka "L.B.J" z musicalu "Hair".

Gdyby chcieli pozmieniać także nazwy dni tygodnia, to służę propozycją...
- Pawłowiciałek
- Waszczorek
- Sasinoda
- Bartek
- Piętek
- Szydłota
- Brudzińska niedziela na suskim


niedziela, 18 czerwca 2017

Puszcza Białowieska i on...

Nigdy nie byłem specjalnie nawiedzonym ekologiem. Częściej się z nich wyśmiewałem niż popierałem.

Te ich akcje obrony gżegżółki złocistej przed atakami wściekłej pierzgi pasiastej na sołtysowym polu pod Wąchockiem z racji wybudowania nowego wychodka na prastarym lęgowisku winniczków, które pierzgi, od czasów Piasta Kołodzieja, najbardziej lubią w drugiej połowie września...

Przepłynięcie wynajętym statkiem, który spala pięć ton mazutu na godzinę, połowy świata, by kilku brodaczy w sandałach mogło wejść siedem szczebli po drabince kontenerowca i zostać na trzy lata w putinowskim pierdlu...

Albo wybudowanie autostrady (nad autostradą), dla setki migrujących trzysta metrów na zachód ropuch do odgrodzonego teraz asfaltem bajora, bo tak robią od zawsze...

... podobnie nonsensowne wyczyny ludzi, którzy widocznie mieli zbyt pobłażliwych rodziców, wywoływały u mnie histeryczny atak śmiechu, kolkę i rozwolnienie.
Nadeszły jednak czasy rządów "prawa i sprawiedliwości" i SS-Sonderfuhrera Szyszki, a ja z ekologów przestałem się śmiać. Mało tego! Mam ochotę skonstruować jakiś ekologiczne granaty, najlepiej na bazie skunksowego gówna, i zaaplikować je doustnie wszystkim pieprzonym świrom mordującym Białowieską Puszczę. Najokropniejsze w tym całym szaleństwie jest to, że cała afera dotyczy tylko trzech nadleśnictw! To one, wraz z tym rozmodlonym SS-manem, na widok którego mam mordercze myśli, rozpieprzają nasze PRAWDZIWE narodowe dziedzictwo!
Jeżeli ktoś jeszcze nie wie, to informuję, że nadleśniczy zarabia piętnaście tysięcy, a jego podwładni siedem i pół...
Warunek?
Muszą się wykazać, bo odlecą w szyszkowy niebyt, a w ich miejsce już stoi w kolejce grupa wygłodniałych hien; jeszcze bardziej pozbawiona szacunku do wszystkiego prócz kasy. Tylko o nią w tym chodzi. To ta, oderwana dynamitem od pługa kasta leśnych bandytów, morduje najstarsze lasy w Europie! Kaczorowa swłocz na to pozwala, bo nie wie jak wyleźć z przedwyborczych obietnic. Knur Szyszko jest zatem bezkarny do czasu obalenia rządów najgorszej hołoty od wymyślenia piwa przez Fenicjan. Czy kogoś tam, bo głowy nie dam, że to oni.

W dalszym ciągu nie popieram budowy dróg dla ślimaków. Niech najwrażliwsi ekolodzy przenoszą je w torbach przez asfalt wprost do miejsc, w którym ślimakom stają wacki. Będzie bardziej ekologicznie i dużo szybciej. Skoncentrujmy się na prawdziwym zagrożeniu. Nigdy nie było mi dane odwiedzić okolic Białowieży, a chciałbym kiedyś zobaczyć las, w którym Helena Kurcewiczówna skryła się przed szwedzkim najazdem.
Zanim ta faszystowska świnia go wytnie i odda Rydzykowi na wybudowanie sieci ekologicznych restauracji. A zainteresowanie pislamu dziejącym się właśnie bezprawiem najlepiej ilustruje to zdjęcie...
Ale się wkur...




piątek, 16 czerwca 2017

Tak ku pokrzepieniu serc...

Deszczyk leniwie sobie kropi, burza się wycofała. Jest dziś cicho i przytulnie. W sam raz na jakąś rzewną opowieść bez polityki w tle.
Lubię... więcej... uwielbiam obserwować świat z wysokości lecącego samolotu. Wprawdzie siedzi się w długachnej rurze, która, z natury rzeczy, nie ma prawa lecieć dziewięć tysięcy metrów ponad ziemią bez zdrowotnych konsekwencji dla pasażerów, a jednak to robi... dając nam możliwość podziwiania świata w jego najczystszej postaci. Bez wad, oszołomstwa, religii i kupowania boczku z przeceny. Niespecjalnie dobrze czuję próbując pisać poezję, ale dajmy na to taki Norwid... bądź Szekspir, z godzinnego lotu, stworzyłby najpewniej całą serię długaśnych poematów o wieczności, miłości, samotności... I diabli wiedzą o czym jeszcze innym.
Bo świat z lotu ptaka pozbawia oglądających swoich wad. Podkreśla za to urodę tej nic nie znaczącej, a płynącej w bezkresie kosmosu, niebieskiej kulki. Kulki bez wad, idealnej...
Jaka szkoda, że jej mieszkańcy tak często nie umieją tego dostrzec i próbują ją zniszczyć. Właściwie to nie ją, chcą zniszczyć samych siebie. W imię ideałów, których nawet z wysokości niewielkiego wieżowca nie da się już dostrzec. Jakież to głupie i małostkowe! Szkoda, że tacy jesteśmy.
Pewnie nasuwają się Wam w głowie pomysły, że zacznę pisać teraz o religii, bogu...
Nic z tych rzeczy!
Ziemia obroni się sama przez zakusami idiotów próbujących ją zniszczyć.
Zresztą...
Zrobimy to sami, w zakresie naszych możliwości, wcześniej czy później. A ona zostanie. Prawie taka sama...
I poczeka na kolejny przypływ, być może, lepszych i mądrzejszych jej mieszkańców, którzy przecież nie żyją tu po to, aby się zabijać.
Ktoś, kto tego nie chce zrozumieć, jest wrogiem całej Ziemi, nas, i każdego żyjątka na planecie. Właśnie za to nie lubię naszej cywilizacji. Pełnej cyników, idiotów, hochsztaplerów i bezmózgich tworów udających ludzi.
My nie jesteśmy źli! Zła uczą nas właśnie tacy! A my, głupi, dajemy się w to wciągnąć i zrobić z szaleństwa innych nasze małe, i jakże żałosne szaleństwo, dla naszych małych, i jakże mało istotnych potrzeb.
Zobaczcie naszą planetę pod tym kątem. Kolorową i spokojną. Nie znającą złości, religii; całego tego banału życia, które tak często próbujemy zniszczyć. W imię czego? Promocji na boczek?! A może intelektualnego śmiecia z drabinki?


To my jesteśmy tu gośćmi. Jaka szkoda, że kiedyś jednak trzeba wylądować...

czwartek, 15 czerwca 2017

Moja modlitwa w Irlandii

Jest takie miejsce w Irlandii, w którym najbardziej nawet wyposzczony osiemnastolatek nie powinien sikać pod wiatr. To klify Moher. Najwyższe w Europie. Sześć tysięcy kilometrów Atlantyku rozpędza wiatry do prędkości, z jaką chciałbym niedługo zobaczyć spieprzających z stąd przydupasów cysorza z nim samym na czele.
Żeby nie być gołosłownym......


Pierwszy raz publikuję film na moim blogu i nie wiem czy da go się odtworzyć, ale wierzcie mi, takiego cholerstwa dotąd nie przeżyłem. Zjeżdżają tam ludzie z całego świata rządni ekstremalnych przygód mycia przez wietrzenie, dziewice tracą tam cnoty, a właścicielom tupecików odbierana jest wszelka godność.
No i ta nazwa, z którą natychmiast mam tysiące skojarzeń...
Moja rozbawiona wyobraźnia właśnie widzi łańcuszek czerwonych peleryn z białym krzyżem na plecach, okrywających przykościelne kostuchy z obowiązkowo przykręconymi śrubką do czaszki, a  wyczesanymi na maksa, berecikami w stylu późnego Gomułki. Moje zatkane katarem uszy słyszą pieśń huraganu w pustych jak bęben czerepach uczestników procesji. I co chwila, którąś z nich, porywa ów amerykański powiew i turla z uciechą w dół zbocza. A oni idą... idą, idą..., by pogrzebać resztki praw.
To doskonałe miejsce dla wiecznego prawiczka, tego... nielota-Kaczora, do stracenia cnoty bez ingerencji osób trzecich. Może takie niepokalane poczęcie bycia facetem, wespół niewidzialnym wszak wiatrem, oczyści jego łeb z potrzeby zatruwania życia innym.
Ogromnie polecam wycieczkę moherom na Mohery. Atlantyk jest pojemny, a ja kupię wypasioną kamerę i będę filmował ich spotkania z ichnim bogiem.


Proponuję stanąć tutaj...

P.s.

Jak widzicie, zaczynam się powoli integrować po wakacjach...

wtorek, 13 czerwca 2017

Frasyniuk kontra banda tchórzy

Dziesięć minut po wylądowaniu we Wrocławiu złapał mnie katar i do dziś jestem przeziębiony. Tłumaczę to osobie alergią na Polskę i wszystkim co się w niej dzieje. Moje zainteresowanie polityką spadło właściwie do zera, a tysiąckrotnie powtarzające się wpisy o tym samym jedynie mnie irytują.
Filmiki z wynoszonym Frasyniukiem biją rekordy udostępnień i wszystkim publikującym je internautom ani w głowie sprawdzić czy poniżej nie ma już ich ze czterdziestu. Od kaczorowego kwakania na comiesięcznym spędzie bezmózgów pod pałacem narciarza-pączusia zapychają się serwery, a zdjęcia wykrzywionego głupotą pyska panny Pawłowiczówny już je chyba powinny były rozsadzić.

Tak to wygląda w oczach wypoczętego po wakacjach ptysia z katarem, drapiącym gardłem i dokuczliwym bólem gdzieś w szyi za uchem.
Wystarczy.
Nie zacząłem dziś pisać, aby się nad sobą użalać.

Zawsze zdumiewała mnie postać Frasyniuka. Zawsze wyglądał jakoś zbyt młodo na czasy, które połowa rodaków zna tylko z opowieści rodziców i czarno-białych filmów. W zestawieniu z obliczem, raptem cztery lata starszego cysorza, buźka Władka przypomina mi Księżyc w pełni oświetlający krowi placek. Na dodatek umie sensownie mówić i nie jest potomkiem Bolesława Chrobrego. Ani po kądzieli, ani po mieczu. Jest za to inteligentnym facetem, a ja w takich się kocham najbardziej. Mam wrażenie, że wbrew pozorom, nadchodzą powoli czasy rządów ludzi mądrych. Najwyższa na to już pora. Przyklasnę każdej jego inicjatywie i będę go wspierał. Z jednym wszak zastrzeżeniem.
Żadnych grubych kresek!
Pisowską swołocz trzeba rozliczyć za rozpieprzenie wizerunku kraju i uczciwie osądzić. Naszą największą przywarą jest bowiem litość nad pokonanym. Pis nigdy nie poczuje się pokonany. Zawsze będzie wynurzał łeb ze swojego gówna próbując się odrodzić by po raz kolejny namącić w głowach maluczkich.
Nie wolno do tego dopuścić!
Władek!
Tylko o to się boję. Reszta jest ok.
Pozdrawiam



niedziela, 11 czerwca 2017

Kulinarna historia Wysp Brytyjskich

Gdybym chciał być bardzo złośliwy, skomentowałbym ją kilkoma fotkami, które wyglądałyby jakoś tak:






Ale nie jestem...
Bo Brytole, mimo wszystko, czasami coś jedzą. Nie bardzo wiem co, bo w ichnich sklepach rzadko kiedy uświadczyć można czegoś, co w naszym rozumieniu uchodzi za jedzenie. Można, ale tylko czasem, dostrzec na sklepowych półkach coś na kształt kanapek, nie wiedzieć dlaczego wyłącznie trójkątnych, ale niech tam. Niech se bedom trójkątne. Mnie tam rybka. Problem zaczyna się w momencie, w którym taką zblazowaną formę piramidy Cheopsa ( kurde... Egipcjanie znali "ch"), wsadzi się do gębowego otworu i zacznie memłać. Okazuje się, że z czymkolwiek ona by była, zawsze smakuje jak przechodzony kalosz.

Za drobne pięć funciaków można także nabyć formę krótkiej bagietki wypełnionej breją przypominającą pasztet, a smakującą dokładnie tak samo jak owinięty nią papier.

Ponoć nasz kubki smakowe wyczuwają pięć smaków.
Słodki, gorzki, słony, kwaśny i umami. Ten ostatni można ponoć wyczuć w pomidorach, ale generalnie przypisywany jest owocom morza, na które reaguję tak:


Owoce morza wyglądają zaś tak:


Bystry obserwator dostrzeże w tle, że po drugim podejściu odważyłem się wejść do owej świątyni zagłady mojego nosa i wytrzymałem blisko dwie minuty. 
Z jakąż zatem rozkoszą odkryliśmy w Edynburgu knajpę, w której serwują szkocką kaszankę, wabiącą się haggis, z pyrami... i czymś, co kojarzy mi się wyłącznie z Auschwitz, a nazywaną po naszemu: brukiew.


To jest to żółte po środku i ma smak kalafiora. A w połączeniu z sosem z Whiskey jest wręcz smakowite. Na Guinnessie z haggisem da się zatem, na Wyspach, pewien czas przeżyć. Wprawdzie, w akcie desperacji, poprosiłem o pomoc czynniki nadrzędne...


... ale kostucha mnie olała. Za Funta. 

Co mi było robić... Okrężną drogą udałem się do Irlandii po pomoc.


I właśnie tam, na krańcach Europy, w Galway...


Podróże kształcą!

sobota, 10 czerwca 2017

Takie myślenie

Chciałem uciec od teraźniejszości choćby na chwilę, przestawić myślenie na tory cokolwiek bardziej optymistyczne i napisać o czymś innym niż nasza gówniana rzeczywistość. Chciałem, ale się nie da. Bo w dzisiejszej Polsce, niemal każdy, tak bardzo zafiksował się "w temacie polityka", że zaczyna  brakować miejsca na cokolwiek innego.
Mój ostatni wpis o piesku Bobbym, który przez czternaście lat nie chciał odejść od grobu swojego pana, zaczął mieć konotacje polityczne. Okazuje się bowiem, że ja tu sobie piszę o pierdołach w czasie, w którym kraj się wali! To całkowicie niestosowne, wręcz obraźliwe, jak śmiem!
W nagłym przypływie gniewu opublikowałem krótki wpis o tych, którym kaczorowe fobie tak już kompletnie zrujnowały życie, że nabyli własnych, a jedyną ich pasją jest przeglądanie internetu, publikowanie milionów zdjęć zidiociałego pokurcza i rzucanie mięsem. Oczywiście nie jestem idiotą i doskonale rozumiem wściekłość na dzisiejsze rządy; sam, z dziką przyjemnością,  wykastrowałbym całą tę machinę rozmodlonych skurwieli i utopił w gnojówce, ale do cholery...
Dajemy się zwyczajnie zwariować!

Zbliżają się wakacje. Każdy z przyjemnością zanurzyłby tyłek w Bałtyku lub wszedł na Giewont; popływał kajakiem po Mazurach albo wyskoczył na Kanary zobaczyć wulkan. I cóż z tego, skoro wszędzie tam zawleczemy swoją nienawiść do pisuarów.

- Ale wielkie fale!
- W sam raz takie, aby utopić w nich Macierewicza!

- Piękna pogoda, zobacz jak wyraźnie widać dziś Rysy...
- A jak pięknie zaprezentowałby się spadający z nich Błaszczak!

- Wyobraź sobie rybko - myśli mazurski wędkarz - że ten robal na haczyku to ta bladź Pawłowiczówna. Zeżryj go, a ja zeżrę ciebie...

Rozumiecie o co mi chodzi?

Może jednak ładniej byłoby tak...

Jest w Edynburgu pomnik misia, którego nazwano Wojtek. Dochrapał się stopnia kaprala służąc w polskim wojsku. Nosił skrzynie z amunicją, pił piwo i palił papierosy. Nigdy nie przyszło mu do jego misiowej głowy narazić kogokolwiek na spotkanie ze swoimi zębami. Był kochany i kochał ludzi. Ci zaś odwdzięczali jego misiową miłość swoją własną i miś o tym doskonale wiedział. Przeszedł cały szlak bojowy z dwudziestą drugą kompanią zaopatrywania artylerii w korpusie generała Andersa. Brał udział w bitwie o Monte Cassino. Uwielbiał owoce, a nocami przytulał się do śpiących żołnierzy. Często siadał w szoferce udając, że prowadzi ciężarówkę. Po wojnie trafił do edynburskiego zoo. Wojtek zmarł w roku 1963. Zbyt wcześnie jak na misia. O jego śmierci poinformowały wszystkie stacje radiowe na Wyspach.


Moja podróż do Edynburga byłaby mocno niepełna gdybym nie stanął przy jego pomniku z łezką w oku. Stanąłem. A teraz, po raz drugi, oddaję misiowi hołd.
Wlej, Wojtuś, w nasze dusze, odrobinę bezinteresownej miłości. Jesteś wszak jej symbolem! I spraw, aby nasze życie bardziej kierowało się w stronę przytulania i, mam nadzieję, takiej zwykłej, Wojtkowo-misiowej, dobroci.


Dobranoc


czwartek, 8 czerwca 2017

Piesek Bobby

No to wróciłem z tułaczki zwanej urlopem i mogę zacząć Was gnębić swoimi wpisami. Ostrzegam jednak, że o polityce pisał nie będę. Świat jest zbyt piękny, abym miał go ochotę od razu sobie obrzydzać. Kaczor przez pewien czas jeszcze nie zdechnie, pislandii nie zatopią wody obrzydzenia, a zbliżające się wakacje powinny być doskonałym pretekstem do zaprzestania zamulania naszych mózgów.
Dajmy im więc chwilę oddechu, a ja opowiem kilka historyjek z życia narodów innych niż nasz...

John Gray był ogrodnikiem. Mieszkał w Edynburgu w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku. Wydawałoby się, że ówczesny popyt na ludzi lubiących kosić, przesadzać, grabić lub podlewać, powinien być ogromny, to John Gray pracy znaleźć nie mógł. Został więc policyjnym konstablem. Stróżował nocami, a w pracy pomagał mu jego piesek wabiący się Bobby. Życie Johna Graya nie było usłane różami, w domu była wilgoć, nie miał radia ani elektryczności. Miał za to gruźlicę, która w szybkim tempie zawiodła konstabla Graya na łono Abrahama, a jego doczesne szczątki na przykościelny cmentarz Greyfriars Kirkyard w Edynburgu.
Następnego dnia po pochówku, nad grobem, pojawił się piesek Bobby i został tam lat czternaście.  Opiekun cmentarza, James Brown, który początkowo próbował pozbyć się psa, z czasem  zaakceptował jego obecność. Karmił go, a nawet zapewnił schronienie przy grobie Graya. Pies stał się znany, a jego postawa wzbudziła podziw mieszkańców miasta. Sir William Chambers, Lord Provost Edynburga, będący miłośnikiem psów, opłacił nawet podatek za Bobbiego i zakupił dla niego obrożę, która przetrwała do dziś i obecnie znajduje się w Muzeum Edynburga. Baronowa Angelia Georgina Burdett-Coutts, która odwiedzała psa wielokrotnie w 1871, wzruszona jego wiernością, opłaciła granitową fontannę z posągiem Bobby'ego. Wprawdzie oryginalna statua trafiła do zbiorów Muzeum Edynburga, ale na rogu Edinburgh's Candlemaker Row i George IV Bridge znajduje się nieczynna już fontanna z kopią posągu.
Byliśmy tam, a ja zrobiłem zdjęcia...


Do tej, jakże przecież lirycznej historii, dodam trochę dziegciu...
Obok cmentarza była ponoć masarnia, a pracujący w niej rzeźnicy przynosili Bobby'emu codziennie  jedzenie, by piesek mógł sobie spokojnie tęsknić do śmierci.
Gdybyście mieli w planach podróż do Edynburga, naprzeciw fontanny jest wyśmienita knajpka o jakże oczywistej nazwie: "Greyfriars Bobby" serwująca doskonałe szkockie jedzenie. Proponuję zamówić ichnią kaszankę o nazwie haggis, brukiew, ziemniaki i sos z whisky.


Pychota!
Szkocja zauroczyła nas swoimi widokami, a dalsza podróż na północ była niczym wejście w świat magii Harrego Pottera.
Ale o tym następnym razem...