wtorek, 27 lutego 2018

Co się zdarzyło w roku, którego nie było

- Jan Pietrzak kończy wieczorowy kurs na Wydziale Socjologii Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR.
- Z amerykańskich szkół zaczynają znikać obowiązkowe mundurki; rośnie zaś wpływ hippsowskiej idei uwolnienia życia seksualnego spod rygorów skapcaniałej moralności, która nakazuje czekać na pierwsze bzykanko do nocy poślubnej.
- Krystyna Pawłowicz niechybnie kończy lat szesnaście namiętnie uprawiając biegi, rzut oszczepem i dyskiem.
- Ryszard Terlecki zapuszcza brodę i natychmiast zostaje zatrzymany za udział w protestach studenckich.
- Oszalałe zastępy paryskich studentów wypisują na murach hasło: "Zabrania się zabraniać!". Dwadzieścia lat później, w Polsce, pewien skomuszały lewacki oszust o nazwisku Owsiak, zaczyna degradować kraj wolnobrzmiącym tłumaczeniem tegoż hasłem: "Róbta co chceta". 
- Na szubienicy zawisa Karol Kot zwany Wampirm z Krakowa.
Teraz ciekawostka...
- W normalnej części Europy legalizuje się pornografię.
- Niejaka Mary Quant odcina dole części spódnic i rozpoczyna modę na "mini spódniczki", które  rektor Oxfordu natychmiast uznaje za "strój dla rozpustnic". Niedługo później królowa Elżbieta honoruje projektantkę Orderem Imperium Brytyjskiego.
- Rodzi się Muhammat Ata as-Sajjid, który jako pierwszy rozbił samolot o wieżę WTC.
- W zamachu ginie Robert Kennedy, zabija go Palestyńczyk. 
- Karol Wojtyła od roku piastuje urząd biskupa diecezji krakowskiej. 
- Odcięta od kokainy i heroiny Polska wymyśla nowe metody nawalenia się na sztywno. Wywar z suszonych makowin, opary rozpuszczalnika "tri" i butaprenu testuje Ryszard Terlecki. Krycha dalej rzuca dyskiem. Na szczęście moda na mini jeszcze do nas nie dotarła. 
- Na olimpiadzie w Meksyku zdobywamy pięć złotych medali, dwa srebrne i jedenaście brązowych. 
- Bob Beamon skacze w dal 8,90. To drugi wynik w historii tej dyscypliny do dziś.
- W Danii powstaje pierwszy film o Gangu Olsena, a w USA "Noc Żywych Trupów" i "Planeta Małp".
- 30 stycznia 1968 roku. Ostatnie przedstawienie "Dziadów" i manifestacje studentów pod hasłem: "Niepodległość bez cenzury!". Kisielewski napisał wówczas: "Dyktatura ciemniaków".




Rok 1968 to był dziwny rok, w którymś rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia... Żeby strawestować pierwsze zdanie "Ogniem i Mieczem".
Fakt.
Wtedy to przychodzi na świat Mateusz Krzywousty Pierwszy.


niedziela, 25 lutego 2018

Pislamabad czyli świat imienia Lecha Kaczyńskiego.

Teraz im zaczął przeszkadzać Chopin.
To taki dziewiętnastowieczny rybałt-rzępoła z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Na dodatek pół-Francuz i gruźlik z manią obsesyjnego walenia w klawisze. Kto by dziś o nim pamiętał i po co!?
Won z historii!

Warszawa
Aleja Armii Ludowej.
Aleja czego?
Aleja Lecha Kaczyńskiego. No!

Bydgoszcz
Aleje Planu 6-Letniego.
Aleje czego?
Aleje Lecha Kaczyńskiego. No!

Gdańsk
Ulica Dąbrowszczaków.
Ulica kogo?
Ulica Lecha Kaczyńskiego. No!

Łódź
Plac Zwycięstwa.
Plac czego?
Plac Lecha Kaczyńskiego. No!

Bełchatów
Ulica 19 Stycznia.
Ulica czego?
Ulica Pary Prezydenckiej. Wiadomo jakiej! No!

Starachowice
Ulica Józefa Krzosa.
Jaka ulica?
Ulica Jadwigi Kaczyńskiej. No!

Krajowa Szkoła Administracji Publicznej.
Jaka szkoła?
Lecha Kaczyńskiego
No!

Świnoujście

Gazoport. Terminal LNG imienia Lecha Kaczyńskiego. No!

Macie dość tej wyliczanki?
No!
Świętej pamięci brat wodza pislamii zdobywa tereny, o których nie śniło mu się za życia, a brat świętej pamięci brata wcale nie jest wariatem. Jest tylko małym i chorym człowieczkiem opętanym manią wielkości, któremu zaczęło się wydawać, że nieuchronnie wymierający ród Kaczyńskich będzie można przedłużyć zmieniając nazwy ulic, szkół czy fabryk. 
No... jak się nie ma czego przedłużać...
Otóż informuję pana, panie Kaczyński...
Mania wielkości wepchnęła w dupę historii większych tuzów intelektu niż pan, panie Kaczyński.
No!
I żebyś pan nakazał postawić jeszcze milion pomników ku czci swojej rodziny, to w dwa lata po pańskiej nieuchronnej śmierci zostaną one jedynie kupą gówna pańskiej gównianej manii wielkości.
No!

I co? Karzesz mnie pan teraz zaaresztować?



piątek, 23 lutego 2018

Dwa lata pod rządami pis...

Dwa i pół roku pis wgniata polskie społeczeństwo buciorami w gnój.
Co społeczeństwo na to?
Najpierw nie mogliśmy w aż taką skalę perfidii uwierzyć.
Kiedy wreszcie do nas zaczęło docierać, że to nie jest żaden jednorazowy wyskok, a całe spectrum długofalowej polityki rozmontowywania państwa na podobieństwo i obraz żoliborskiego gnoma, zaczęła delikatnie rozkwitać fala lekkiego oporu...
Z czasem ów opór stawał się coraz bardziej dostrzegalny; powstał KOD, coraz głośniej brzmiał głos "Nowoczesnej".
Platformę i PSL chwilowo przytkało.
Nikt nie umiał odkaszlnąć i wypluć z siebie niczego mądrego.
W obliczu totalnej bezsilności opozycji parlamentarnej do boju ruszyły ruchy społeczne.
Powstały jakieś komitety walczące o demokrację, otworzono tysiące parasolek...
No i co?
KOD przetrwał może rok i zmarł po ogłoszeniu, że ich lider ośmielił się zarobić na nim kilkanaście tysięcy.
Nowoczesną rozmontowano natychmiast po tym, jak Petru poleciał na wakacje z nową laską.
Parasolki złożono, a pięć pisowskich stów pozwolono przesłać sobie na konto.
Zrobiliśmy swoje! Reszta w rękach boga.
No... w końcu nie taki diabeł straszny. Nikt przecież nie zginął!
Z małymi wyjątkami...
Kogoś tam wprawdzie ukatrupili na komendzie paralizatorem, ale gnojek miał widocznie słabe serce. Jakiś idiota się podpalił, ale zapewne miał nierówno pod sufitem. Luzik. My nie jesteśmy tacy głupi żeby się czymś polewać.

Reszta opozycji dostaje czas na głębokie zastanowienie, jakby tu w międzyczasie rozmontować się we własnym gronie bez krzywdy dla rządzących...
Coraz bardziej rozzuchwalona władza, konsekwentnie czyniąc swoje, kosi wszystko to, co jeszcze stoi na ich drodze do przerobienia kraju w szajsbekę pislamskego gówna.
Oczywiście ciągle im wszystkiego mało. Zaczynają przeszkadzać nawet drzewa, kuropatwy i żubry.
Plac Piłsudskiego zmieniają w swój świński folwark, a z Pałacu Kultury czynią dwustumetrowego Belzebuba. 
Pamiętacie wojnę Kaliguli z morskimi falami?
To jednak wszystko za mało dla ego Jareczka.
Rusza więc na wojnę z resztą świata.
Co mi tam jakieś pejsiaste Żydy! Wyeliminować swołocz! Pieprzyć USA i Izrael. Ukraina? Banda debili i faszystów.
Jesteśmy narodem z tysiącletnim stażem, narodem wybranym! Ja wiem o tym najlepiej. Ja wiem i wie ojciec Rydzyk. I ojciec Oko. Może jeszcze Jan Pietrzak i Krycha; trochę wie Tarczyński i onr.

Tedy przypominam niewiedzącym, że słowo "Naród" to wymysł Rewolucji Francuskiej. Wcześniej były jedynie "Stany".
Była szlachta, kler, mieszczanie i plebs. Nikt z jednego stanu nie identyfikował się z drugim.
Trzeba było dopiero Kaczyńskiego, by nas zjednoczył w imię tysiącletniej tradycji.
Sęk w tym, że i on historii nie zna za grosz, a zbyt długie wsłuchiwanie się kościelne dzwony zaowocowało nowym podziałem. Teraz bowiem mamy:
- Kler z pisem
- Popierające ich intelektualne dno
- Wrogów ojczyzny i narodu

Jestem w stanie ten nowy podział nawet przyjąć pod jednym wszakże warunkiem...
Najniższa kasta, stan, czy jakby ją inaczej nie nazwać, nie może, za nic na świecie, dać się powyższym dwóm omamić.
Niestety...
Tak właśnie zaczyna się dziać!
Coraz więcej ludzi samych siebie wpędza w konformizm myśląc: Jakoś to będzie...
To także jestem w stanie jeszcze zrozumieć, ale, do ciężkiej cholery!
Wycierając zmarszczki na swoich dupach, przed komputerem, nie wyszukujcie sobie wrogów wśród tych, w których pozostała jeszcze resztka determinacji; którzy mają ambicję mówienia niewygodnej prawdy prosto w Wasze oczy o tym, że wina za taki stan rzeczy nie leży po stronie pislamskich geniuszy, a po stronie naszego lenistwa!!!

Rzadko przebieram w słowach. Jestem z gatunku tych, których o wiele bardziej brzydzą pozory prawdy od prawdy w jej najbardziej gołej formie.
Na nikogo się nie gniewam, że mój ostatni wpis wzbudził kontrowersje. Miał taki być! Miał pokazać jak daleko nam do normalności.
Pozdrowienia od debila.

P.s.
1. Błaszczak - 82 tysiące premii
2. Gliński - 72 tysiące
3. Gowin - 65 tysięcy
4. Morawiecki - 75 tysięcy
5. Beata Kempa - 65 tysięcy

Mam kontynuować tę wyliczankę?
Jakiś fiut z rządu powiedział, że on pracuje czternaście godzin na dobę i premia mu się należy jak psu zupa.
Po co poszedł do rządu?
Mógł siedzieć w domu i lizać swoje jaja.


środa, 21 lutego 2018

Poczet największych wariatów

Dziś będzie o wariatach, ale, na początek, mała dygresja...

Wszystkie moje wpisy na blogu opatruję jakimś zdjęciem. W większości mają one za zadanie  wprowadzić w temat i przyciągnąć do lektury. Same w sobie nie są żadnym tematem przewodnim. Proponuję więc najpierw przeczytać, a dopiero później komentować.
Z góry dziękuję.

Odsetek ludzi z zaburzeniami psychiatrycznymi jest raczej stały. Tak samo jest z ilością Żydów, alkoholików, ludzi o homoseksualnej orientacji, rudzielców czy leworęcznych.
Przynajmniej w Europie.
W Afryce statystyka odnotowałaby przewagę czarnoskórych, w Izraelu Żydów, a na Saharze Zachodniej - wielbłądów; wariatów wszędzie jest, mniej więcej, tyle samo.
Z jednym wszakże wyjątkiem...
Oczywiście...!

Przez króciutki czas ujeżdżałem hybrydową Toyotę Auris, która miała ogromny wyświetlacz z milionem funkcji. Jedyną jego zaletą była ciągła potrzeba wysiadania celem wyczyszczenia kamery cofania, bo widok przez tylną szybę był beznadziejny, a lusterka wielkości orzecha. Reszta funkcji była kompletnie nieużyteczna w trakcie jazdy. Jakieś statystyki, equalizer...

Komu to potrzebne?
Trzynastolatkowi?
Żeby zrobić głośniej radio, to w busie mam taką wielką gałę, która się kręci w obie strony. W prawo głośniej, w lewo ciszej. Po cholerę mi gmatwać sobie w czasie jazdy rozum grzebaniem w czymś, co kosztuje kilka tysięcy i wyłącznie wkurwia?
Na szczęście jeździłem z żonusią, która siedziała z nosem w instrukcji obsługi i informowała mnie do czego służy kolejne gówno.
Nie bez kozery ktoś wymyślił powiedzenie: Toyota, a w środku idiota. 
Bez urazy. To niezłe auto dla trzęsących się emerytów.
Po przejechaniu kilkuset kilometrów pomyślałem jednak, że idea wielkich wyświetlaczy z wbudowanym komputerem jest całkiem niezła.

Niestety, obecna technika nie powala na zamianę czoła w ciekłokrystaliczny wyświetlacz informujący ogół o możliwościach jego właściciela. A szkoda, bo mogłoby się okazać, że do większości przewidzianych w takim programie funkcji, dostępu zwyczajnie nie ma.
I tak sobie teraz myślę, że niemałej części ludzkości przydałaby się druga osoba, najlepiej umiejąca czytać, do obsługi tej pierwszej.
Nasza niedaleka przyszłość może bowiem wyglądać jakoś tak:
- Zanim pójdziesz Jarek kupić chleb przełączę, cię na plik "zakupy". Tryb: "do przodu". W podcaście "zapłać" masz opcję "portfel". Wybierzesz:  "daj 10 złotych i poczekaj na resztę". Kiedy włączy ci się tryb "cofaj!" i usłyszysz głośne pikanie - wytrzyj kamerę i kieruj się DżiPiEsem z hasłem: "dom". Co pewien czas sprawdzaj czy nie kieruje cię on do najbliższego domu wariatów, albo do domu spokojnej starości.

Technika zasuwa z taką prędkością, że ani się obejrzymy, a nie będziemy się mogli nawet podetrzeć bez instrukcji.
I tu mam kolejny genialny plan na zastosowanie mojego pomysłu.
Proponuję pislamistom zatrudnić dobrego programistę-inżyniera, który zamontuje w dziurach po ich mózgach jakiegoś czipa z oprogramowaniem i dotykowym wyświetlaczem powyżej brwi. Twarde łącze z Żoliborzem, poprzez jakieś wi-fi, pozwoli wybitnemu znawcy technik różnych, a zwanego przeze mnie DżejKej, uchronić grupę jego wyznawców przed zbiorowym samobójstwem na jego widok z jednej strony, a z drugiej... na prostą formę wysyłania wytycznych na kolejną godzinę ich życia. 
Bo chyba nie ma nikogo, kto miałby choć cień wątpliwości, że bez instrukcji nikt z nich nie trafiłby sam do kibla. 
Widzicie jakże inspirująca może być jazda samochodem dla idiotów?! Trzeba tylko odpowiednio długiej trasy.


sobota, 17 lutego 2018

Korona królów

Od razu chcę napisać, że nie oglądałem nawet dziesięciu minut tego serialu. Mogę z dumą napisać, że w swoim życiu nie obejrzałem w całości żadnego serialu z żadnej części świata. Kiedyś tolerowałem "Rodzinę Zastępczą". To wszystko, a uzależnianie się od telenowel uważam za cholerne marnowanie życia.

Nie wiedziałem tego, ale się doczytałem, że rekordzistą w ilości wyemitowanych odcinków jest "Klan". Ponad trzy tysiące! Biorąc pod uwagę powtórki, reklamy... to jakieś sześć tysięcy godzin. To dwieście pięćdziesiąt dni bezustannego gapienia się w ekran. W tym czasie można by przepłynąć kajakiem Atlantyk lub przelecieć połowę drogi na Marsa. Można by nie wypić dwóch tysięcy litrów kawy i nie zjeść do kawusi dwóch tysięcy ciasteczek, a jadąc sześćdziesiąt na godzinę, z luzem dotarlibyśmy na Księżyc.
Niemal każdy nasz popołudniowy rytuał związany jest z telewizją. Uzależnianie się od niego tłumaczymy sobie potrzebą odpoczynku po trudach dnia codziennego.
Jakaż to świetna baza do robienia z naszych mózgów coraz rzadszej galarety! Scenarzyści o tym wiedzą i wie o tym bulterier Kurski. Pod pozorem nauki historii stara się przyciągnąć przed pisowski ekran tę najmniej wymagającą część widowni.
Pewnie w sto dwudziestym odcinku ktoś nieśmiało napomknie, że król spłodził potomka z jakąś Kaczyńską, ale waha się do tego przyznać, bo dziecko nieślubne.
Doczytałem się, że serial rozpoczyna się w momencie śmierci Łokietka. To dobra informacja dla umierającego króla, bo przynajmniej on nie będzie firmował swoim majestatem podobnego gniota.
Przykład?
Proszę bardzo.
W trakcie owych straconych dziesięciu minut mojego życia, które przeznaczyłem na "Koronę Królów", pewien aktor rzucił takie słowa do, bodaj, swojej córki:
- To czemu mi nie powiedziałaś, że nic nie mówiłaś?
Wyobrażacie sobie podobny tekst wydobywający się z ust czternastowiecznego chudopachołka?
Aż się prosi dopisać do niego ciąg dalszy...
Córka
- A po miałam ci mówić, że nie powiedziałam? Gdybym ci powiedziała, że nie powiedziałam, to co byś powiedział?
Ojciec
- Powiedziałbym, że powinnaś mi powiedzieć to, czego nie powiedziałaś!
Córka
- Ależ ja przecież niczego nie powiedziałam!
Ojciec
- I to właśnie powinnaś mi powiedzieć!
Córka
- Nie mogę ci mówić o wszystkim, czego nie powiedziałam!
Ojciec
- Następnym razem masz mi mówić wszystko to, co komuś nie mówisz!
Córka
- A mam ci mówić wszystko co mówię?
Ojciec
- Tego nie musisz mi mówić.

Kurwa, zawsze chciałem napisać "Paragraf 22"
Serdeczne wyrazy współczucia dla fanów opisanego serialu. Jeśli zaś bulterierowi scenarzyści popełnią kiedyś samobójstwo próbując połączyć intelektualne dno pislamskiego gówna z historią ostatnich Piastów, to proponuję zrobić to już dziś.
Po co się ośmieszać?

P.s.
Oglądałem wywiad z Kurskim o serialu. Dziennikarz spytał skąd się wziął taki pomysł? Kurski stuknął się palcem w czoło i powiedział: Stąd!
Znaczy, jak zrozumiałem, z jego głowy.
No fakt, bo jego "stąd" znaczy z niczego.
Miłej niedzieli.
Stoch zdobył dziś złoty medal, bo na trybunach nie było Dudusia. Kacza dupa powinna wprowadzić zakaz jeżdżenia Dudusia nawet windą.
Amen

czwartek, 15 lutego 2018

Doors of Dublin czyli widokówki z podróży

Być może było to tak...
Po śmierci któregoś z osiemnastowiecznych angielskich monarchów, pewien mieszkaniec Dublina, wpadł na pomysł uczczenia tego faktu i przemalował wejściowe drzwi do swojego domu na czerwono. Taki czerwony protest.
A może było inaczej...
Na przełomie XIX i XX wieku mieszkali obok siebie w Dublinie dwaj znani pisarze: George Moore i Olivier St John Gogarty. Co tu ukrywać... Obaj za kołnierz nie wylewali, a ich wieczorne powroty z pubów obfitowały w mało zabawne pomyłki.  No i jeden się wkurzył i pomalował swoje drzwi na zielono. No to drugi pomalował swoje na czerwono.
I karuzela ruszyła.
Dzisiejsi właściciele szeregowych domostw prześcigają się dobieraniu kolorów swoich drzwi wejściowych czyniąc z tego rodzaj turystycznej atrakcji.
Jakkolwiek by to się kiedyś nie zaczęło, dublińskie drzwi mnie się podobają.


Podoba mi się także ich miłość do Guinnessa.
Powinienem się teraz wytłumaczyć dlaczego to piszę?
Powiedzmy, że jedziemy autem do Italii...
Zatrzymujemy się na siusiu na słowackiej stacji paliw w jakimś Pierdziszewie. Kibelek zajęty więc przeglądamy widokówki.
I co widzimy?
Pierdziszew z lotu ptaka, Pierdziszew z lewej, z prawej, od środka i na ukos. Lecimy dalej, do Wiednia, pooglądać widokówki...
Wiedeń nocą, w dzień, golonka, tort Sachera, pałac Schonbrunner Gardens, wiedeńska filharmonia, Flohmarkt...
Wpadamy do Wenecji po pocztówkę...
Zgadnijcie co wszystkie przedstawiają?
Mam jechać dalej?
No to lecimy do Portugalii.
Santuario di Fatima, dom św. Franciszka, dom sw. Lucii, bazylika Santissima. Sanktuarium: takie, srakie, owakie; byle zawsze coś z krzyżem pachnącym kałamarnicą w czarnym sosie z krewetkami.

Po jakże kosztownej rajzie po Europie wracamy do ojczyzny i wchodzimy na stację benzynowa...
I po jakiego wała jechaliśmy taki kawał drogi?
Widokówki, a na nich wiedeńska golonka, Pierdziszew z ukosa, plac św. Marka, dom św. Lucii i autostrada pod Klagenfurtem.
No i obowiązkowy McDonald's.
A w telewizji Jarosław Kaczyński na drabince.
Muszę coś jeszcze dodawać?

środa, 14 lutego 2018

Kochajmy się!

Zacznę  może tak...

"Lubię piosenki,
I różne inne dźwięki,
Szczególnie jak mnie co wzruszy,
Rzuca mnie się na uszy!"

Dziś żadna piosenka na moje uszy się nie rzuciła. Nie porwała mną również wstrząsająca ponoć wiadomość o porannym wyprowadzeniu z domu Władka Frasyniuka w kajdankach. To tylko kolejny dowód na rosnącą schizofrenię w szeregach, do cna skomunizowanych, działaczy pislandii. Uważni przeglądacze zauważyli zapewne ironiczny uśmiech na ustach Władka w trakcie aresztowania. To czysta głupota, bo Frasyniuka już jutro będą zmuszeni wypuścić. Olać to.

Mamy dziś dwa nakładające się na siebie święta.

Pierwszym jest "środa popielcowa", a drugim - "dzień zakochanych".
To jest właśnie woda na mój dzisiejszy młyn, bo bardziej surrealistycznego zestawu świąt trudno  sobie wyobrazić.
To właśnie ta pieśń gra mi w uszach od samego rana, bo jak to z sobą połączyć?
Z jednej strony mamy bowiem święto jakiegoś błazeńskiego umartwiania się (nie wiem w imię czego...), a z drugiej amerykańskie "dolce vita". Z jednej strony musimy umyć sobie łeb po posypaniu go popiołem przez kościelnego świra, a z drugiej go umyć, by nie zrazić swojej oblubienicy posiwiałą fryzurą.

Właśnie wyobraziłem sobie dzisiejszą wieczorną rozmowę w domu Terlikowskich...
- Pani żono... - rzecze Tomasz - Czy w ramach walki z potencjalnym rakiem szyjki twojej macicy byłabyś skłonna odbyć dziś ze mną, już po raz piąty w naszym związku, całkowicie moralne i zgodne z nauką kościoła, życie seksualne?
Hmmmm... - pomyślała Małgorzata - Mąż chce, dzieci chcą, a ja nie.
Głośno zaś powiedziała tak:
- Doprawdy to już cztery razy? Byłam ci ja rano w toalecie sprawdzić sobie śluz. I byłam ci ja takoż wieczorem. Śluz nie był błyszczący, ani rozciągliwy i bóg orzekł, że jestem dziś bezpłodna. Lepiej spraw sobie lodowaty prysznic.
- Ależ oczywiście moja pani żono. Jak ty umiesz znaleźć wyjście z sytuacji, z której nie ma wyjścia! Bóg z tobą! A potem poczytam o życiu seksualnym chrząszczy.
- Ale obiecaj mi, że będziesz grzeczny! Przy okazji umyj włosy, bo zapieprzyłeś popiołem dywan.

Może teraz coś o Kaczyńskim?
Nie! Az tak nie chcę Wam zohydzić dzisiejszego wieczoru.
Bo co by nie powiedzieć, to "Dzień Zakochanych" nikomu krzywdy nie czyni. Ludzie się częściej całują, uśmiechają się do siebie jakoś ciut radośniej, zjadają bardziej wykwintną kolację i obdarowują się prezencikami z serduszkiem. Nikomu zatem nie wadzą. Po cóż więc się tego święta czepiać? Że importowane? I tak lepsze od hamburgera z amerykańskim majonezem lub kupą skrzydełek siedemnastej świeżości.
Otwórzcie więc dobre winko (tak jak my...), wymyślcie coś niebanalnego do zjedzenia (tak jak my...) i dajcie sobie namiętnego całusa (to też!). Życie jest zbyt krótkie, by się nad sobą wyłącznie pastwić.
Całusy dla Wszystkich!
Darek


wtorek, 13 lutego 2018

Do it! Czyli: zróbcie to do cholery!

Do części z moich czytaczy zapewne dotarła informacja o moim pomyśle założenia internetowej partii, którą nazwałem IPNL
Rozszyfruję ten skrót.
                                           
                                     INTERNETOWA PARTIA NORMALNYCH LUDZI

Słowo "Partia" jest tu lekkim nadużyciem, ale i język polski ma swoje ograniczenia. Może wszak być "partia" dostarczanych materiałów; "partia" to także kandydat na męża lub żonę. Bywają "partie" operowe i partie szachów. Możemy także wysyłać do kogoś "partię" informacji. Była także Polska Zjednoczona "Partia" Robotnicza i nieregularne oddziały partyzanckich "partii" powstańczych.
Każdy ze znanych mi z historii "sobiepanów" organizował własną "partię" drapichrustów walczących wyłącznie o jego prawa.
Pamiętacie Kmicica?   
A z bliżej historii...  leśne "partie" Łupaszki, Zagończyka, "Młota" Łukasiuka, "Mścisława"...

IPNL wpisuje się tylko w jedną z tych definicji.
Ma na celu skonsolidowanie osób bez żadnej politycznej przeszłości. Ludzi nie bojących się wyrażać własnego zdania o zatrważającej współczesności, ale także umiejących konstruktywnie ją komentować.
Słowo "konstruktywnie" jest tu priorytetem.
Nie potrzeba mi w niej żadnych niedopieszczonych kretynów opętanych potrzebą autoreklamy. 
Jest więc chyba oczywiste, że podobne indywidua będę bezpardonowo eliminował.
To jedna strona medalu.
Druga jest bardziej skomplikowana.

Ogromna część społeczeństwa daje się zwieść chwilowej modzie powstających co i rusz nowych organizacji o charakterze ogólnospołecznym, które ponoć kontestują współczesność.
I co?
Mija rok i pozostaje po nich jedynie kupa smrodu.
Nikogo za to nie winię.

Dwa lata temu, całkowicie przypadkowo, byłem na manifie KOD w Gdańsku. Był lider w bordowej marynarce, wielka scena i hymn. Widziałem zaangażowanie i biało-czerwone flagi. I wiecie co? Poszedłem na piwo.
Nie tędy droga. Bogoojczyźnianymi spędami nie zdziałamy wiele. Politycy mają nas bowiem głęboko w dupie. Myślą jedynie o tym, jak z podobnych manifestacji, wyłuskać kolejną porcję poparcia dla siebie.
I tyle!
Nie dajcie się zwieść demagogii i wykutymi "na blachę" spiczami bandy cwaniaków! Nikomu z nich ani w głowie robić Wam dobrze. Chcą zrobić dobrze wyłącznie sobie. 
Im wcześniej to zrozumiemy, tym szybciej pozbędziemy się złudzeń.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że należałoby na kimś wreszcie się oprzeć. Komuś zaufać.
I wiecie co myślę?
Potrzebny nam dziś ktoś taki jak Wałęsa. Człowiek z ludu. Prosty jak kij od szczotki.
I cóż z tego, że nie jestem jego admiratorem, ale, jak dotychczas, tylko jemu się to udało.
Używam dziś wielkich słów, ale i czas takich wymaga.

Znajdzie się więc ktoś taki, kto nie będzie się bał przeskoczyć ogrodzenia na Nowogrodzkiej i skopać dupy pisowcom?
Jeżeli tak, to ja takiemu natychmiast przyklasnę.

IPNL nie powstała z nadzieją zbawienia świata. Bardziej dla prewencji, bo jeszcze nie jest za późno. Zapraszam do niej ludzi myślących. Cała reszta won!


niedziela, 11 lutego 2018

Taki post o lekko kulinarnym zabarwieniu

Nie jestem jakimś namiętnym pożeraczem ziemniaków. Pyry to pyry, arbuza z nich nie zrobisz. Najwyżej frytki.
Gdyby był lipiec, a my gdzieś na Mazurach, rozpaliłoby się ognisko i wrzuciło kilka do ognia, najlepiej w aluminiowej folii, zrobiło masło czosnkowe i napędziło bimbru. Tak to bym lubił...
Mamy niestety zimę.
Od lat kombinuję dwie rzeczy.
Po pierwsze primo:
- Jak oszukać moje bardzo średnie uwielbienie dla ziemniaków?
A po drugie primo:
- Jak zrobić najlepszego drinka na świecie?

Takie moje hobby...
W obu przypadkach, jak dotychczas, przegrywałem z kretesem. Chyba przed tygodniem doznałem objawienia.
Robi się tak...
Gotuje ziemniaki w mundurkach, wyjmuje z gara i kładzie po kolei na rączkach dwóch drewnianych łyżek tak, aby odrobina ziemniaka zwisała pomiędzy nimi od spodu. Pyrki muszą być lekko niedogotowane!
Nakrawa się je od góry na tyle, aby nóż oparł się na łyżkach i wsadza do piekarnika na 20 minut. W trakcie pieczenia powinny się lekko rozchylić.
Wyjmujemy z piekarnika i w powstałe szparki napychamy delikatnie plasterki, hmmmm... boczku, cebuli, plasterków pieczarek...
Co Wam tam wpadnie do głowy.
I znów do piekarnika na pół godziny. Na wierzch trochę masła, kilka plasterków wędzonego boczku i...
Uwaga... posypujemy to ziołami transylwańskimi! Nie pomyliłem się! Są takie!

Pieprzyć mięso, surówki i sosy!
Na ciepło, na zimno, jako przystawka...
Bez znaczenia.
Pod każdą postacią takie pyry to rarytas!
To pracochłonne, ale Michał Anioł rzeźbił Dawida trzy lata.
Sztuka wymaga poświęceń
Kiedyś może uda mi się znaleźć podobnie znakomitego drinka. Nie omieszkam napisać.

No kurde!
Ile można pasjonować się Czarneckim?!


Smętne resztki na jutro...


sobota, 10 lutego 2018

Schody do nieba

Nie będzie dziś o Zeppelinach. Będzie o placu Piłsudskiego w Warszawie.
Jak to zwykle u mnie bywa, zacznę od historii...
Wszyscy wiedzą, że przez trzy stulecia lat stał tam barokowy pałac. W roku 1713 kupił go August II Mocny i od tego czasu stał się królewską siedzibą. Był w zasadzie kompleksem różnych mniejszych budowli, ale to nieważne. Przechodził sobie z rąk do rąk nie wadząc nikomu do jesieni roku 1944, w którym to hitlerowcy wysadzili go prawie całego w powietrze. Z małym wyjątkiem. Ostał się fragment kolumnady, w której dziesięć lat wcześniej odsłonięto Grób Nieznanego Żołnierza.
Historia bywa sprawiedliwa.
Pałac wprawdzie szlag trafił, ale symbol walki o niepodległość szczątkowo przetrwał. Rok po wojnie wredna, komunistyczna, swołocz dopełniła dzieła zniszczenia, odrestaurowała niezniszczoną kolumnadę i przywróciła Grób Nieznanego Żołnierza, mniej więcej, w pierwotnym miejsce.

Przez siedemdziesiąt dwa lata każda większa uroczystość kończyła się, bądź odbywała w całości, w tym miejscu, a wszyscy wielcy tego świata uważali za punkt honoru złożyć wieniec na grobie JEDNEGO, bezimiennego, nieznanego żołnierza, którego doczesne szczątki sprowadzono tam z Cmentarza Obrońców Lwowa. To symbol!
Tyle historia.
No, ale nastały czasy dobrej zmiany i plac przestał być dziedzictwem narodu. Stał się zakładnikiem jednego skurwysyńskiego pokurcza i jego przydupasów. I choćby jednego dnia zjechali się do Polski: papież, wszyscy prezydenci, królowie, marszałkowie koronni i Szach Persji...
... to ta zapleśniała gnida z Żoliborza nikogo na plac nie wpuści.
Mój ci on! Mój! 
Budujemy tam, kurwa, schody! A obok będzie stał pomnik braciszka.
Jeszcze chwila, a dowiemy się, że ów bezimienny żołnierz był lewakiem i fanem pepsi coli, a jego rodzice to pejsate Żydy jakże słusznie spaleni w Jedwabnem przez Niemców.

"Dnia 2 XI 1925 roku zostały złożone w tem miejscu zwłoki nieznanego żołnierza polskiego
przeniesione z wybranego losem pobojowiska lwowskiego. Trumna ta zawiera zwłoki Nieznanego Żołnierza polskiego wzięte z mogiły lwowskiej dnia 29 X 1925 roku.
TU LEŻY ŻOŁNIERZ POLSKI POLEGŁY ZA OJCZYZNĘ"

... napisano na stalowej płycie zamykającej grobowiec.
 
Cała polska historia mieści się w słowach umieszczonych na skromnej płycie. Schody są nam potrzebne jak umarłemu kadzidło, bo powstaje pomnik nieokiełznanej pychy jednego człowieka; przy czym słowo "człowiek" uważam za poważne nadużycie.
Mam nadzieję, że ów poległy i bezimienny żołnierz, spoczywający od osiemdziesięciu przeszło lat pod kolumnadą pałacu Saskiego, wreszcie nie wytrzyma, wyjdzie z grobu i wypłaci całemu pisowi tęgiego kopa w dupę.
Czyż zasługują na coś więcej?

I tak na koniec...
Symbolika schodów jest oczywista i nie mam zamiaru nikomu jej objaśniać. Kiedy więc cały ów pis przejdzie wreszcie do niechlubnej historii, proponuję tylko wykopać wielki dół, a pomnik odwrócić. Dla chcących...
Można zawsze wleźć po schodach na górę. Ale tylko na powierzchnię ziemi. Nie wyżej!

Jak to się to co poniektórym wydaje...



czwartek, 8 lutego 2018

Tłusty...

Ponoć dziś "tłusty czwartek"...
Zjadaczom pączków życzę smacznego.

Z mojej wiedzy wynika, że rozpoczynamy właśnie ostatni tydzień karnawału i kościół pozwala nam łaskawie się najeść. Jak to miło z ich strony!
Sęk w tym, że to tak samo katolicki zwyczaj jak "Idy Marcowe" w Rzymie lub "Święto Opet" w starożytnym Egipcie. I u nas jego geneza sięga głębokich czasów pogaństwa. Nie myślcie więc sobie, że pozwolenie na opychanie się tłustościami jeden raz w roku jest zasługą katolickich praprzodków Jarosława z dynastii Jagiellonów i Piastów!
Wątpię także, aby czternastowieczne pączki komukolwiek dziś smakowały, bo były napychane słoniną i robiono je z chlebowego ciasta. 
Zwyczaj wszak przetrwał i półki dzisiejszych sklepów uginają się pod ich przesłodzonym ciężarem. Nie jestem wrogiem tradycji, niech każdy objada się dziś czym chce do bólu, pod warunkiem, że za tydzień ma w planach posypać łeb popiołem i rozpocząć wielki post. Proponuję więc przyjąć strategię niedźwiedzi i napompować swoje zwiotczałe oponki na tyle, by jakiś batman, w niedzielę wielkanocną, nie wziął nas za kostuchę. Albo Rafalską. I pójść spać.
Wybaczcie, ze lekko obrzydzam to skądinąd całkiem sympatyczne święto, ale ukazały mi się scenki dzisiejszych posiłków Krychy.

Śniadanie:
- Paciorek, dwa pączki, hamburger, pączek, kawusia, pączek, hamburger, kupa, paciorek i pączek.

Obiad:
- Dwa kilo pyrów, dietetyczna cola, pączek, pączek, pączek, hod dog, pączek, kupa.

Kolacja:
- Dwa listki sałaty, pączek, kilo chrustów, podsmażany na maśle goleń lewaka. 

No co! Na kolację nie wolno się przejadać! 
Moja żonka, oczywiście nieustająco najukochańsza na świecie, od lat mi mówi, że mam wielkie zdolności do obrzydzania wszystkiego wszystkim. To z nich korzystam...

Ale tak na poważnie...
Jestem wielkim miłośnikiem dobrej kuchni. Uwielbiam gotować, a czas przy garach mało kiedy uważam za męczący. Tylko, cholera, nie lubię jakoś pączków ani chrustów.
I co najważniejsze!
Nie zwykłem jeść na komendę, a tylko wówczas, kiedy jestem głodny. Mało mnie zatem przekonuje tradycja opychania się na zawołanie. Szczególnie ta pseudo katolicka.
Ale... jeżeli już ktoś uległ pokusie zostania bogobojnym katolikiem i je wyłącznie to, co nakazuje mu wiara, to zacytuję Grzegorza z Żarnowca, kalwina niestety, który napisał ongiś tak:
- "Większy zysk czynimy diabłu trzy dni mięsopustując, aniżeli bogu czterdzieści dni nieochotnie poszcząc".

I jak tu wierzyć naszym purpuratom, że nie znają wrażych ksiąg?


środa, 7 lutego 2018

"Grono naszych znajomych"

Zaczyna się jakoś tak:
Otwieramy sobie konto na Facebooku. Wysyłamy zaproszenia do koleżanek i kolegów, z którymi znamy się osobiście. Część z nich nas olewa, a część nie. Z tej pozostałej grupy tworzymy sobie listę przyjaciół. Po kilku miesiącach okazuje się, że osoby, które onegdaj uważaliśmy za godne naszej przyjaźni, przestały nimi być, a z biegiem lat nasze drogi rozeszły się na tyle daleko, że nie mamy ze sobą o czym rozmawiać. Wspólna korespondencja ustaje, a w nas rodzi się frustracja.
- Przecież kiedyś to była taka fajna dziewucha! Mogliśmy porozmawiać na tysiąc różnych tematów, a ona pisze dziś wyłącznie o kotkach...
I w każdym kolejnym wpisie atakuje...
- Przecież kotki są takie fajne! Weź jednego do domu! Kleofas i Dajana ciebie czekają! Ja mam w domu już sześć!
I jakbyś się nie starał zagaić inny temat, sprawa Kleofasa powraca jak stary weksel. Po kilku tygodniach mamy tego dość; wszak nie dla każdego ludzia doczesny żywot każdego kota jest najważniejszą sprawą jego życia.
Osoba, którą kiedyś lubiliśmy, zwyczajnie zaczyna grać nam na nerwach i korespondencja ustaje.

Nasza natura zaczyna się jednak buntować, no bo jak to? Siedem miliardów ludzi na świecie, a ja mam tylko dwunastu znajomych?!

Ale od czego jest Facebook, który codziennie wysyła do nas informacje w stylu:
- Osoby, które możesz znać...
I przyłącza listę osób, o których istnieniu nigdy nie mieliśmy pojęcia.
Nasza potrzeba kontaktów bierze górę nad rozsądkiem i zaczynamy uprawiać bicie rekordów w ilości "swoich znajomych".
I cóż z tego, że połowa z nich to Brazylijczycy, a nasz kontakt z językiem portugalskim jest zerowy?

Ale nic to!
Dopiero pięciuset?
Walimy więc dalej.
Trzystu nowych z Argentyny! Zajebiście!

Opamiętanie przychodzi z czasem.
Szybko okazuje się, że z pierwszym tysiącem znajomych nie kompletnie mamy o czym rozmawiać, a każdy kolejny lans nieładnej dziewczyny z brazylijskiej faweli przyprawia nas o mdłości.
Wypada więc wrócić do Europy, a najlepiej do Polski...

Wierzcie mi! Przeszedłem ten etap!
Ale i tu czai się na nas moc niebezpieczeństw, bo internauci z naszego kraju cierpią na podobne schorzenie.
Za wszelką cenę chcą się bowiem wylansować!

I musi minąć kolejny rok, aby do naszej świadomości wreszcie dotarło, że pokaźna część użytkowników Facebooka istnieje tutaj wyłącznie po to, aby przekazywać nam swoje głęboko  poukrywane fobie.
Nie chcemy o nich słuchać! To robota psychiatrów. 

Musze być teraz bezwzględny...
Jeżeli nie macie o czym pisać to, po prostu, nie piszcie!
Zrozumcie to wreszcie!

Takich to właśnie "moich znajomych" systematycznie ostatnio wywalam. Ludzie opętani pisaniną na każdy temat są bowiem bardziej nudni od próby policzenia ziarenek piasku na Saharze.


niedziela, 4 lutego 2018

Lekki syndrom dnia poprzedniego

Dawno nie przypominam sobie tak nudnej niedzieli jak dzisiejsza. Jedyną atrakcją był spacer po samochód, który grzecznie czekał na swojego pana, aż ten dojdzie do formy po znakomitej imprezie.

Mireczku! Jeszcze raz 100 lat!

Tak się składa, że mój organizm nie przyswaja napojów typu herbata lub kawa. Nie pojmuję zachwytów nad ich smakiem, bo herbata ma dla mnie smak kurzu, a kawa... hmmm... lepiej się nie wypowiem na jej temat, bo mogę zjednać sobie zbyt wielu wrogów. Nie piłem kawy, lekko licząc, ćwierć wieku.

W ramach walki z nudą włączyłem sobie telewizor. Po przewałkowaniu wszystkich programów odbiło mi się wigilijną kolacją i uciekłem do kompa.
A tu?
Nie wiem... czy wszyscy się dziś zmówili, abym zaczął oglądać w lustrze jak rośnie mi broda?
Chyba tak, bo propozycje każdego z mediów są prawie tak samo fascynujące jak koncert Pietrzaka w Opolu. 
Niesłychanie trudno mi pojąć dlaczego ludzie, którzy mają tak mało do powiedzenia, wiodą prym w ilości swoich publikacji na Facebooku chociażby. Kiedy wreszcie znudzi się im wysyłanie kwiatków z podpisem: "Dobranoc Wszystkim"
A może czytam to w południe? A może mam kaca i kompletnie nie przyswajam pory dnia, a na dodatek leczę się zimną herbatą? I co? Mam walnąć baranka o klawiaturę, usnąć na niej i obudzić się po dwóch godzinach z informacją, że oto właśnie wypisałem czołem dwieście tysięcy razy literę "b"?

Please! Nie lansujcie się za wszelką cenę! Informacje typu: Kocham Was Moje Serduszka! Maria", multiplikują wrażenie wszechogarniającej nudy.
Zobaczcie lepiej, czy nie ma Was w parku, zróbcie sobie paznokcie... Nie wiem, ale jest taka masa o niebo przyjemniejszych zajęć od przechwałek w stylu:
- "Jestem wyruchanym w dupe schizofrenikiem i starsze kolegów policja".
To bardzo źle świadczy o intelektualnym poziomie autorów podobnych publikacji i mogliby kiedyś wreszcie zdać sobie z tego sprawę!
Czyż nie byłoby zdrowiej dla wszystkich, gdyby oni wyjechali, powiedzmy do Mielna, i wypisywali swoje genialne sentencje patykiem na piasku? Morze jest bardziej cierpliwe niż ja! Produkuje jod, uspokaja kojącym nerwy szumem fal i... nie umie czytać!

W "Potopie" Henryka Sienkiewicza jest odpowiedź Bogusława Radziwiłła na bogoojczyźniane wzwody Kmicica, który brzmi jakoś tak:
- Młodzieńcze! Mów sobie co chcesz, ale, na boga! przestań mnie wreszcie nudzić!

Życzę powodzenia w nadchodzącym tygodniu w nadziei, że przyziemne sprawy przesłonią co poniektórym wewnętrzny nakaz napisania: że...
- No. To wstałam. I tego. Dzień dobry ?

Miejcie litość!




piątek, 2 lutego 2018

Zając i Kogut



Biorąc sobie za wzór pewną panią z "Pogotowia Modlitewno-duchowego", pragnę złożyć świadectwo. Nie wiem o czym moje świadectwo może świadczyć, ale świadkowie czytający moje świadectwo z pewnością doszukają się w nim jakiegoś świadectwa.

Kiedy dziś jechałem samochodem, zaczęły mi spadać obroty. Tuż przed skrzyżowaniem samochód zgasł. Po żarliwym paciorku usłyszałem znad podsufitki uduchowiony głos:
- Czemu kutasie nie wcisnąłeś sprzęgła? Z prawej strony kierownicy masz dziurkę, a w niej kluczyk. Wyrzuć na luz i przekręć nim aby włączyć silnik. Wrzuć pierwszy bieg i spierdalaj ze skrzyżowania zamiast zawracać mi dupę!
- Dzięki ci o panie! - wykrzyczałem do podsufitki. - Obiecuję zostawić twoją dupę w spokoju.

Z racji mojego zaawansowanego wieku, galopującej demencji, Altzeimera, syndromu Touretta i braku tolerancji na laktozę, obiecuję od dziś systematyczną walkę ze stanami wiecznego otępienia, radosną reakcję na widok swojej żonusi najukochańszej (to ja mam też żonę? zajebiście!), zduszenie w sobie Touretta na widok Czarneckiego i Pieluchy oraz niejedzenie twarożku przed postawieniem kupy. Bo po zjedzeniu to już muszę.
Wszystkim posłom pisu proponuję uczynić to samo.
Krótki ten mój dzisiejszy wpis, ale jedząc przed chwilą twarożek, doczytałem się, że skonsolidowana rodzina obatela wysłała co najmniej po 1600 maili do każdego europarlamentarzysty jego w obronie,  a senator Zając broni senatora Koguta za jego religijność.
I jak tu nie rzucać kurwami z wychodka? 

Oryginał


 Podróba

czwartek, 1 lutego 2018

Jak rodzi się faszyzm

Europa skręca w prawo. Italia, Austria, Francja... to tylko część krajów, w których ruchy neofaszystowskie coraz głośniej wrzeszczą. Duch Hitlera z zadowoleniem podkręca kwadratowego wąsa, krawcy zarabiają na szyciu czarnych koszul, a w lasach spotykają się na piknikach młodzieńcy objuczeni tortami i ciasteczkami udekorowanymi swastyką.
A rządy?
Jak to rządy, z jednej strony mówią:
Ależ skąd! Gdzieżby tam! My? W żadnym wypadku!
A z drugiej strony puszczają do nich oczka i zapraszają na salony.
W polityce bowiem nie liczy się jakość lecz ilość, a poparcie, choćby i chwilowe, napędza koniunkturę. Gdyby Kaczor wyczuł, że faszyści nie będą mieć w najbliższych latach nic do powiedzenia, to by ich olał i kazał wytępić. Ale niestety, mieć będą. 

Są odpowiednio głupi, wredni i bezczelni, ale też doskonale wiedzą, że uzależniając się dzisiaj od rządzących doczekają momentu, w którym za niedługo tamci będą zmuszeni uklęknąć przed nimi na wysokości rozporków i szeroko otworzyć usta.
Jeśli, rzecz jasna, dalej będą pragnąć zbierać śmietankę. A pragną za wszelką cenę, wierzcie mi, bo większość z nich ma charaktery kurwy,  złodzieja albo notorycznego kłamcy. Najczęściej zaś wszystko do kupy.
Jest wśród nich jeszcze jedna grupa. To twory pokroju Jenota, Krychy lub Macierewicza mających, za pomocą swojej nieokiełznanej głupoty, skupiać na sobie ludzką złość i odciągać tym samym od panoszących się wokół szwindli. To ważna rola i doceniana przez "prezesa". Po spełnieniu swojego zadania wszyscy dostaną kopa w dupę; przecież nikt po nich płakał nie będzie.
Małe tego!
Rządzący zarobią kolejny plusik; że jacy to oni są mądrzy i odważni w odsuwaniu od władzy ludzi nieodpowiednich!
Karuzela kręci się dalej, a bezmózgi zapierdalają z płaczem na klęczkach do Częstochowy.
No to bazę już mamy i pora na kolejne kroki.
Potrzeba nam tu nieco historii...
Jest rok 1968.
Przez świat przetacza się fala młodzieżowej kontestacji, mimo że w Europie jesteśmy świadkami gospodarczego cudu. Przodują w nim Włochy. Jest rozwój i bogactwo, są wielkie migracje ze wsi do miast, słowem: dolce vita.
Nie wiedzieć czemu, właśnie wtedy, i ku zgrozie włoskich elit, wybucha wielkie niezadowolenie. Powstają "Czerwone Brygady" i wybuchają bomby.
Ale to terroryzm "czerwony", lewacki, jakbyśmy to teraz powiedzieli.
Mało kto wie, że równolegle powstaje terroryzm "czarny", faszystowski. Sławny zamach w Bolonii, w którym zginęło ok. stu osób, to robota włoskich faszystów.
Do głosu dochodzi też mafia opanowując najbiedniejsze rejony kraju. Wiecznie niezadowolona włoska młodzież coraz głośniej krzyczy, że oprócz prosperity trzeba im czegoś więcej. Jakiejś wielkiej idei, elementu duchowego, moralnego...
Wprawdzie tak zaczyna mówić lewica powołując się na Marksa i Stalina, ale prawica szybko podchwytuje jej pomysł i mit o wielkości narodu powraca.
Widzicie konotacje?
Właśnie dziś wracamy do tych "wartości".
Mówią nam tak:
Zaczynamy wreszcie być narodem dumnym i niezależnym; może odseparowanym od świata, ale to przecież my mamy rację! I to świat powinien podążyć za nami.
Mit wielkości narodu z wolna powstaje. Wystarczy doposażyć go w odpowiednie siły nacisku na krnąbrnych.
Popatrzcie! - mówią - Jak dzisiejsza młodzież się zatraca w narkotykach, alkoholu i zabawie. Totalna płycizna!
A nam potrzeba wielkich idei, potrzeba nam oczyszczającej religii i dumnej pokory w obliczu boga!

Boję się, że wyczerpałem już na dziś swoją cierpliwość w pisaniu o rzeczach, które przyprawiają mnie o mdłości, a każdemu który to przeczyta i nie pójdzie na kolejne wybory, zwyczajnie napluję w twarz.