wtorek, 14 października 2014

Octopusy sote

No wreszcie!!!
Po dziesięciu miesiącach pisania bloga ktoś mnie wreszcie zj..ł. Rzecz dotyczyła stareńkiego wpisu o wegetarianach. Z pewnością nie była to osoba wcinająca golonkę i tatar, ale... żeby było jasne...  Nikomu nie nakazuję jedzenia mięsa! Nikomu nie każę także chodzić do pracy piechotą ani wyć do księżyca. Nigdy nie napisałem, że musicie pochwalać moje poglądy, grać w tenisa czy mieszkać na ul. Żeromskiego. Nikt jednak mnie nie przekona, że, jakkolwiekby przygotowana marchewka przestaje mieć smak marchewki, w czymkolwiek by nie ugotować selera - przestanie smakować jak seler; jabłko zawsze będzie jabłkiem, a arbuz arbuzem. Dla mnie są to jedynie dodatki. Nie umiem się zachwycać ich smakiem i napychać nimi żołądka w imię jakichś ideałów maltretując organizm idiotycznymi pastylkami w celu zrównoważenia ilości witamin czy niedoboru białka. Ludzie zawsze jedli i będą zawsze jeść mięsko, bo jest smaczniejsze od kalafiora, papryki i czarnej rzepy. I wspaniale zapycha kichy! Uwielbiam zupy warzywne, ale ugotowane na samej wodzie smakują jak nieosolony gumofilc. Nie rozumiem powodów, dla których mam uprzykrzać swoje życie zjadając takie paskudztwa. 
Kupiłem niedawno chleb w pewnej ekologicznej piekarni. Sprzedająca mi go pani twierdziła, że tylko ich pieczywko zapobiega wrzodom żołądka, które niebawem mnie dopadną jeśli będę zaopatrywał się u konkurencji. Ów chleb kosztował trzy razy więcej, wyglądał nieapetycznie i smakował jak ten od konkurencji, ale po tygodniu od wylądowania na sklepowej półce. Może dlatego kosztował trzykrotnie więcej, bo jedzenie go zajmowało trzykrotnie więcej czasu? Każdy kęs tej cudowności rósł mi w ustach i zatykał przełyk. Był robiony na jakimś zakwasie, który jest rękojmią jakości, zdrowia i... niepotrzebnych kosztów przy zakupie. Jakoś, cholera, nie słyszałem, aby Francuzi padali jak muchy z powodu obżerania się pieczywem pszennym, a my dożywalibyśmy dwustu lat na zakwasie. Dziękuję owej ekologicznej pani z piekarni - nie kupię więcej jej wypieków. 
Mam niewiele kulinarnych fobii. Nie jadam tylko tego, czego nie uważam za jedzenie. Nie wepchnę także w siebie potraw, które na mnie patrzą z talerza albo mają konsystencje strawionego do połowy budyniu. Mam jeszcze czas na obiady wsysane przez słomkę, wolę gryźć.
Znalazłem dziś w lodówce jakieś cholerstwo pachnące octem a wyglądające jak zgniły śledź. Był to, ponoć, jakiś wymiatający smakiem bakłażan. To jedno z warzyw, których nie jadam, podobnie jest z cukinią. Wygląd ogórka, smak niczego, nie rozumiem zachwytu... 
Słuchałem audycji o przygotowywaniu ślimaków. Najpierw się je kilka tygodni głodzi, później wrzuca do jakichś trocin aby wyczyściły się ze śluzu. Opowiadający przyznał, że sam ślimak jest kompletnie bez kalorii i smaku, a ten nadają mu dopiero przyprawy. Tak sobie myślę... To po cholerę się męczyć? Może same przyprawy by wystarczyły? Podobnie jest z większością jedzenia z gatunku "frutti di mare". Zdumiewa mnie apetyt na takie potrawy...






Jedząc ośmiornicę bałbym się cały czas, że jej macki zalepią mi przełyk i zamordują w odwecie za próbę ich konsumpcji. Brrrr...
Czytającym mnie wegetarianom proponuję przestać mnie czytać, bo będę się do Was przychrzaniał i nic na to nie poradzę. Taka natura malkontenta. Ktoś mi kiedyś napisał żebym się nie podniecał, bo mam tylko kilkuset fanów. Jezusowi wystarczyło dwunastu. Amen 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz