poniedziałek, 31 marca 2014

Mam dziś wisielczy humor i spodziewajcie się najgorszego... Ale na początek pragnę wszystkich przeprosić za moje nieskładne zdania i blogi pisane po polskiemu. Postaram się bardziej przykładać do słowa pisanego. W dobie smsowych skrótów i czatowej składanki wyrazów bez polskich znaków, należy się bardzo pilnować, aby zbytnio nie zbezczeszczać języka przodków. Przegrana to sprawa, wiem, ale możemy się wszyscy odrobinę postarać. Póki co, wynalezione przez młodzież, komputerowo-telefoniczne Esperanto, unifikuje język polski z pseudo-angielskim, którego znajomością się szczycą. A Zamenhof przewraca się w grobie.
Nie wiem, bo nie interesuje się polityką, która kutasina wymyśliła nam gimnazja sugerując, że oto młodzież będzie bardziej wyedukowana ucząc się dziewięć lat, zamiast ośmiu. Może i to sprawdzało się po pierwszej wojnie światowej, gdzie ukończenie podstawówki było osiągnięciem, a gimnazjalna mała matura ekspediowała małego maturzystę na poziom obecnego doktoranta. Dziś, trzy lata spędzone w grupie oszalałych kilkunastolatków, to intelektualna i socjologiczna porażka.
Pewnie słyszeliście odpowiedzi młodzieży w ulicznych ankietach...
- Stolica Francji? Hmmm.. Luwr?
Albo pytanie...
- Czy Jezus...
1. Został ukrzyżowany?
2. Zginął na skrzyżowaniu?
3. Zabili go Krzyżacy?
Podobnych, paranoidalnych przykładów genetycznego debilizmu można mnożyć; można śmiać się z szaleńców, którym wydaje się, że umieją śpiewać i wychodzą przed kamery, aby zrobić z siebie skończonego wała, w bazującym właśnie na idiotach szołach typu: Idol. Prosta rozrywka dla prostych ludzi. Dwadzieścia sekund śmiechu, kolorowo i błyszcząco; ciuchy zaprojektował Jacyków. Heja!
Cholera! Czemu mnie to nie śmieszy?
O ile prostsze byłoby moje życie, gdybym zrozumiał dowcipy kabaretu: "Łowcy.B", wyczaił, dlaczego trzeba je opowiadać z miną kretyna w robionych na drutach kapciach, skumał o co chodzi w serialu - "Na Wspólnej", załapał potrzebę bazgrania w każdej bramie symboli klubów piłkarskich i oglądania "Trudnych Spraw". Nie chcę być forpocztą zrzędliwych staruchów, ale to chyba tak zaczyna wyglądać... A może po prostu lubię elektryczność? I torujące sobie z trudem drogę słabiutkie sygnały naszych mózgów, proponujące wplatanie w bezsens otaczającego świata odrobinę oryginalności.  
 

niedziela, 30 marca 2014

Dziś będzie naturalistycznie i ludzi o słabych nerwach uprasza się o nieczytanie.


Niezwykła kariera bazarów wokół podłódzkiego Tuszyna, miała swój minimalistyczny początek na małej strzelnicy naprzeciwko Tuszynka. Zbierała się tam grupa entuzjastów wolnego handlu próbująca sprzedać swoje wyroby. Jakoż, że z czasem handel ów zaczął przybierać monstrualne rozmiary - konieczność zbudowania kolejnych boksów stała się oczywista. Żywot strzelnicy naturalnie zamierał. Budowano nowe wiaty, oddalone może o kilometr od rzeczonej strzelnicy i nie trzeba było już wykładać swoich produktów na masce samochodu, a towarów nie zalewał deszcz... Postęp.
Owa strzelnica zapisała się w mojej pamięci z powodu pewnej pani, która sprzątała po naszym handlu. Jak łatwo się domyślić, byłem jednym z nich. Kobieta niemłoda i prosta jak kij od szczotki, cierpiała na syndrom Tourette'a. Dla nieświadomych owej dolegliwości wyjaśniam, że charakteryzuje się on występowaniem licznych tików ruchowych i werbalnych uprzykrzających życie osobom postronnym. W jej przypadku były to przekleństwa na niezidentyfikowanego Marka. Stojąc za nią w kolejce po chleb, nieświadomy jej dolegliwości osobnik, narażony był na atak serca. Wyglądało to, mniej więcej tak:
- Jadzia, daj mi chleb. Marek! I kilo soli. Gdzie ty, kurwa łazisz? Ty chuju posrany! I masło. Zaraz ci jebnę! Może jeszcze... Marek!!! ...ogórki. Zapierdalaj do domu!
Po co to piszę?
Otóż wczoraj zaplanowałem na kolację grilla. Takiego oszukanego, z mikrofali. Niestety, przesadziłem chyba z ilością i o 2,30 w nocy musiałem udać się na tron. Jak to zwykle bywa, wszystkie awarie zdarzają się u mnie w domu w weekend. Dziś popsuła się spłuczka. Zaspany i w samych gaciach, próbowałem ją naprawić. Połowiczny sukces. Po godzinie wróciłem do łóżka z syndromem Tourett'a i brakiem ochoty na sen. Po półgodzinnym liczeniu baranów, czując objęcia Morfeusza, nagle odezwała się druga połowa mojego łóżka i usłyszałem dramatyczne:
- "Ratunku!!!"
Oho! Żona konfabuluje w trzecim stadium snu. A zaraz potem:
- Hej!
Kurde, zrobiło się ciekawie, no to słucham dalej. Domyśliłem się, że oto małżonka zaginęła gdzieś za granicą, bo zaraz:
- Who are you?
- Postman. - zaryzykowałem ze śmiechem.
- Kim ty jesteś? - Ciągnęła temat po polsku.
- Listonosz, kurwa!
I znów sen poszedł się jebać.
Na szczęście, wpadając w czwarte stadium, przestała gadać, ale mnie błogi stan objęć syna Hypnosa uleciał w cholerę. Minęło kolejne pół godziny walki z zasypianiem. I kiedy już... tuż, tuż...
Środkiem ulicy, przy której mieszkam, przewaliła się grupa kibiców ŁKS. Znaczy kiboli. To "ludzie" posiadający o wiele mniej narządów od zwykłego człowieka. Mają nogi, aby iść, a przeponę i migdałki, aby się drzeć. Ale tylko wówczas, kiedy w pustej przestrzeni między uszami a czołem, mrugnie na sekundę ich ukochany napis. Szkolone głosy wydają wtedy radosne: -  ŁKS! - I idą dalej. Jakieś osiem metrów.
Potrzeba łatwiejszego dostępu do broni palnej w Polsce jest oczywista.
Blady świt zawitał nad miastem, kiedy to uświadomiłem sobie dlaczego pani z Tuszyna wiecznie opieprzała jakiegoś Mareczka. Myślę, że on właśnie zafundował nam czas letni i pora wstawać. K..., Ch... P... i co tam tylko chcecie.
Dobranoc
  
 



sobota, 29 marca 2014

Jak wiele można powiedzieć w dwóch słowach? Oj dużo, ale to tylko umieją najwięksi...
Taki Sztaudynger napisał:

Świna zdziwiona.

Czyj ryj?

Świnia przestraszona.

Kryj ryj.

Świnia czyścioszek.

Myj ryj.

Dobra, sobota i ładna pogoda, a więc czas na porządki w domu. Spadam.

piątek, 28 marca 2014

Uzależnić można się od wszystkiego. Jedna połowa świata nie przeżyje dnia bez porannej kawusi, druga bez piwa, trzecia połowa musi walnąć Red Bulla, lub jego erzace, a czwarta woli godzinę dłużej pospać. Mnie osobiście żadna z czterech połówek porannego doładowania nie kręci i jeżeli by, któregoś dnia, z całego świata, zniknęły wszystkie zapasy kawy i napojów "energetycznych", nigdy bym tego nie zauważył. Nie cierpię zapachu odbijających się landrynków, nie wiem cóż takiego cudownego wyczuwają kawożłopy w ich błotnistym wywarze, otwarte rano piwo zwyczajnie cuchnie. Chyba jednak najprzyjemniejsze jest spanie.
Są także, i jest to zastraszająca liczba, ludzie opętani posiadaniem w domu zwierzątek. I ci są najgroźniejsi. Ich uzależnienie objawia się bowiem cały dzień łącząc się gładko z innymi.
- "Muszę szybko wypić kawę, bo trzeba wyjść z psem!"
- "Muszę iść z psem, bo nie mam Red Bulla!"
- "To idę z psem..." Na piwo.
Zauważcie!
Każdy właściciel psa czy kota ma tego jedynego najlepszego, najmądrzejszego, najładniejszego. Tylko patrzeć jak w księgarni pojawi się tomik wierszy jakiegoś Azora, a Mruczuś wynajdzie trzystu rdzeniowy procesor. Oczywiście, że ironizuję, ale ilekroć zaparkuję pod sławetną już Biedronką, zawsze, ale to zawsze , ujada przy drzwiach jakiś oszalały jamnik albo pudel. Właściciel tego, najmądrzejszego na świecie stworzenia zawsze, ale to zawsze, robi zakupy najdłużej ze wszystkich.To symptomatyczne. Kilka razy dziennie dochodzi mnie opentańcze, kilkunastominutowe, szczekanie (właśnie teraz), z pewnością najmądrzejszego zwierzęcia w środkowej europie. Pięć genialnych kotów, w przerwach na lizanie jąder, wyje marcowe arie z dachów Citroenów i Audi. Tylko mój głupi jak but żółw, poszedł grzecznie spać.  
  

czwartek, 27 marca 2014

Współczuły raz sąsiadki pani koliberek
Pani mąż to ma raczej mały kaliberek...
Owszem, odrzekła żona nie wstydząc się zwierzeń,
Lecz za to na sekundę do dwustu uderzeń!
I jeszcze jedno mi się przypomniało!

Spotkał królik oślicę kiedyś w leśnej głuszy;
Myślał, że to królica, bo ma długie uszy,
Przy czym jakaś dorodna, wielka jak chałupa,
Więc aż jęknął z zachwytu: - Rany! Ale dupa!
Udzielał raz wywiadu kotek, że jest zdrowy,
Wtem uszki mu odpadły, oczki wyszły z głowy,
Pękł mu brzuch, ogon, płuca i głosowa struna,
Wreszcie zdębiał, ocipiał, zesrał się i umarł. Amen.



Wieczorkiem coś napiszę :)

środa, 26 marca 2014


Przemierzając ulice Łodzi, zawsze nachodzi mnie taka sama refleksja: Polki nie umieją się ubierać. Akcentują to, co powinny ukrywać, gubią się w kolorach, a mordując swoje wdzięki, zabarwiają twarze niczym Irokez przed polowaniem na bizona. I klną! Cech szewców, na podstawie języka młodych pań, powinien rozsyłać ulotki do zrzeszonych w nim rzemieślników z instrukcją, przy jakim przekleństwie najlepiej zmienić fleka. Niedawno, stojąc na skrzyżowaniu, zachwyciłem się urodą dwóch dziewczyn. Czekały, jak ja, na zmianę świateł, po przeciwnej stronie jezdni. Włączyło się zielone. Mijając je usłyszałem taką wiąchę, że moja parówka zmieniła się zatrzask do koszuli. Again.
Jestem w stanie zrozumieć zataczającego się kibola, bezmózga i troglodyty, wyjącego do księżyca skończonego debila, jego język, ale żeby takie laski... Żenada.
Malujcie, jeśli już musicie, swoje buzie w kolorach znanych przyrodzie; jeśli natura obdarzyła Was kończynami o kształcie banana - nie noście czarnych leginsów z różowymi skarpetami frote obutych w lazurowe szpilki i... na Boga! Przestańcie kląć!!!

wtorek, 25 marca 2014

Mam dziś wolne. Miła odmiana. Dlatego niewiele chyba napiszę, ale tak dla relaksu...
Znów byłem w Biedronce i "na kasie" pojawiła się nowa twarz. Mężczyzna, którego wygląd Joseph Heller opisałby jednym słowem: torpedokształtny.
Permanentna walka z żonami Lota także i dziś dokuczyła mi srodze i pewnie dlatego kupiłem bułkę ze szpinakiem zamiast z budyniem, bo jakaś półtorametrowa emerytka z wózkiem próbowała zsynchronizować głowę z nogami bezmyślnie rozlewając się "na pieczywie". Ominięcie nawet tak niepozornej postaci w ciasnych zaułkach dyskontu nie jest możliwe. Grzecznie spytałem czy będzie tu nocować, ale chyba nie zrozumiała aluzji. Ominąłem ją przeto przeciskając się przez brokuły; obok mrożonek. Drobne wcale nie oznacza małe.
Żona zje bułkę ze szpinakiem, a ja walnąłem, dla zdrowia, dziesięć metrów marszu z przeszkodami i bilans wyszedł na zero.
Wertując przeróżne opcje mojego bloga, dowiedziałem się, że czyta mnie jakiś mieszkaniec Alaski! Jest także ktoś z Białorusi, Ukrainy i Niemiec. Są jacyś Szkoci. W Dublinie czyta mnie Romek (Pozdrowienia!). Cholera, mam zasięg jak Radio Marysia. Specjalne pozdrowienia dla mieszkańców Charlottesville w Virginii ;)... Karolina... Twój blok stoi na swoim miejscu. Przejeżdżałem niedawno.
Wszystkim moim fanom dedykuję zatem wierszyk, którego morał może być mottem mojego bloga...

Drogą okólną, niepozorną
Ktoś się przekrada jak padalczyk:
To tatuś niesie album porno,
Co mu pożyczył pan Kowalczyk!
To tatuś porno w dom przemyca,
A nie chcąc mamie wpaść do rączek,
Od tyłu, od ogródka kica
Jakby króliczek lub zajączek!
Kica po grządce i po skwerku
I strach, i zachwyt ma na licu
Czasem w ten album zerku-zerku,
A potem dalej kicu-kicu!
Album jest piękny i wesoły,
Różne w nim rzeczy są podane,
Na przykład są dwie panie gołe,
Które się bawią w panią z panem!
Aż się tatkowi uszka pocą
Aż rączki w podnieceniu ściska...
W swoim łóżeczku późną nocą
Obejrzy to dokładnie, z bliska.
Lecz jaki chytrus bywa z tatki!
Zanim się weźmie za czytanie -
Wsadzi ten album do okładki
Z książki uczonej niesłychanie,
Żeby mieć haka na mamusię,
Kiedy się zbudzi nieprzytomnie
I spyta: - Co ty czytasz, Niusiek!
To on odpowie - Ekonomię...!
I zacznie dukać różne słowa,
Takie jak: - Procent, strajk, recesja,
Rentowność, wartość dodatkowa,
Polucja... O Pardon! progresja...
Noc płynie... Gdzieś tam sowa huczy...
Czasami wiatr przez szpary gwiźnie...
Nasz tatko się i seksu uczy,
I ekonomii przy tym liźnie...
I grzeje w łóżku stare kości,
Zamiast się gdzieś po knajpach włóczyć.
Tak wzrasta poziom świadomości,
I o to chodzi!
Bawiąc - uczyć!


Łukasz! Wszystkiego Najlepszego z okazji urodzin!

 

poniedziałek, 24 marca 2014

W blogu używany jest język, który niektórzy mogą uznać za wulgarny.



Wszyscy wiemy, że Macierewicz jest idiotą. No... Może poza tymi, którzy uważają inaczej, ale miejmy nadzieję, że to mniejszość. Nie w tym kłopot. Zastanawia mnie dlaczego taki wyrachowany drań jak Kaczyński, objął go i trzyma za rączkę? Antoś, który raz po raz robi z siebie wała, ośmieszając twór zwany PiS-em, powinien odesłać tego pana do Tworek. A tak nie czyni. Dlaczego? Po prostu potrzebuje krzywego zwierciadła, w którym wydaje się wyższy. Taka przewrotność w polityce nie jest niczym nowym; Antoś, budując koalicję najgłupszych, przysparza mu przecież głosów, a tylko o to chodzi. Tandem Machiavelli-Savonarola trzyma się zatem dziarsko i tylko czekać aż zgraja ruso... germano i eurofobów obejmie teki ministrów. A Rydzyk dostanie tekę ministra sportu.
Jak to dlaczego? A sierpniowe maratony?
A propos.
W roku 1975 byłem na Jasnej Górze. Tak tam... przy okazji wakacji u rodziny. Klasztor otaczał wówczas pozostawiony po kręceniu "Potopu" dwumetrowy mur, chyba ze styropianu(?), podwyższający otaczające go blanki. W trosce o zachowanie wiekowej budowli rzecz jasna, bo przecież część murów musiała w trakcie oblężenia ulec uszkodzeniu. Spora część dekoracji nosiła zatem bardzo realistyczne ślady burzących je armat i to zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Także główna brama wjazdowa. Pamiętająca chyba czasy prawdziwego potopu, drewniana, nosząca ślady setek lat użytkowania, ogromna i przepiękna w swojej starości.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy w XXI wieku odwiedziłem Jasną Górę ponownie. Zamiast rzeczonej bramy jakaś krata z supermarketu, mury obronne wyłożone klinkierem, ochroniarze, paulini z komórkami przy uszach i zestaw anten satelitarnych zamiast dachu. Ja rozumiem, żyjemy w innych czasach, ale jaki kutas dał zgodę na zohydzenie siedmiuset letnich murów klinkierem i przerobienie na ogień dębowej bramy, podczas gdy w Łodzi nie można wyjąć ze ściany jednej secesyjnej cegły?
Nie bronię obecnych przy władzy kacyków, od moherowców różnią ich tylko mniej paskudne gęby. Mała to pociecha, bo popyt na bycie szkodliwym idiotą wyraźnie wzrasta i przed antosiopodobnymi rysuje się świetlana przyszłość.



A teraz coś dla koneserów nowych smaków z dobrze znanych produktów.


Na najmniejszy gazowy palnik z taką... kurde, nie wiem jak się to nazywa... przedłużką z okrągłym oczkiem w środku nad palnikiem, kładziemy średniej wielkości pieczarkę bez nóżki i do środka wsypujemy szczyptę soli. Zapalamy niewielki gaz i gapimy się na pieczarkę. Po minucie zaczyna wpływać do dziurki po nóżce aromatyczny soczek. Wypływa i wypływa, a my się gapimy i gapimy do czasu, aż nie wypełni ją po brzegi. Delikatnie, aby nie uronić żadnej kropli, zdejmujemy ją z gazu. Kiedy trochę ostygnie zjadamy niczym ostrygę. Trza mieć tylko sporo czasu, bo to takie pyszne.  

sobota, 22 marca 2014

Pewna mądra pani w radio opowiadała o okropnych skutkach spożywania soli. Ciekawe jak wyliczyła, że ten chlorek (brrr, już brzmi jak obsikany basen) sodu (no, tu to chyba tylko zgaga), odpowiada za 50% zawałów. Dlaczego nie 52% się pytam? Albo 49? Byłoby to jeszcze nie takie złe, bo mamy 50% szans umrzeć na co innego. Ale nie! 82 % udarów, rak... Co tylko chcecie. Właściwie tylko za wisconsiński półpasiec odpowiadają banany. Możemy zjadać 5 gramów soli dziennie i szlus.
- "Przecież... jeśli dajemy na śniadanie naszemu czteroletniemu synkowi - mówiła - 3 ugotowane parówki, to dostarczamy wraz z nimi 3 gramy soli, a gdzie chleb z masłem? To wszystko aż się od niej lepi, a dzienna norma dla naszego brzdąca to 2,5 grama dziennie. Pomijam inne posiłki."
Jeśli już zjadam parówki to zazwyczaj dwie mi wystarczają, ale pani chyba zbyt długo mieszkała w USA.
Kolejna wypowiedź, tym razem mężczyzna...
- Jeśli przestaniemy cokolwiek solić, to z czasem, odkryjemy całkiem nowe smaki!
Kiedyś spróbowałem... Jakiś czas próbowałem próbować.
Brokuł gotowany na parze ma smak gumoleum, kalafior - gumoleum przed umyciem, ziemniaki zbyt mocno swoim smakiem zatrącały zapełnionym śmietnikiem w upalny wieczór, a mięso... lepiej nie skomentuję. Nowe smaki odkryte, wracam do starych.
Nie zawsze mięliśmy dostęp to tego piekielnego pomiotu, jakim jest sól. Kiedy jednak wreszcie dokopaliśmy się do niej, stała się droga niczym złoto. Ciekawe dlaczego? Czyżby ludzie odkryli doskonały sposób na popełnienie samobójstwa?
Może śmierć w towarzystwie mendla szczurów, w zawiązanym worku wrzuconym do rzeki jest bardziej spektakularna, ale trwa kilka minut. Obżeranie się posolonym befsztykiem z grilla może trwać dekadami.
Posolę jutrzejszy rosół, dodam słonej kostki rosołowej i vegety, osolę wodę na makaron, doleję maggi. A jeżeli nie napiszę już później niczego na swoim blogu, to potwierdzę usłyszaną teorię. A może są od niej jakieś wyjątki?
Oby...  

czwartek, 20 marca 2014

Lombardia, to kraina w Italii. Solferino zaś, to wiocha w jej obrębie. W czerwcu 1859 roku Francuzi z Austrią spotkali się tam, aby się wzajemnie wyrżnąć w kolejnej nonsensownej bitwie o nic. Ale to ich sprawa, ja nie o tym. W przeddzień bitwy ugotowano żołnierzom zupę, która z czasem przejęła nazwę rzeczonej wiochy. Jej oryginalny opis daruję wszystkim, bo jest to jakaś breja na bazie rozciapcianego jajka. Sto pięćdziesiąt lat ewolucji kulinarnych zmieniło nietrafiony pomysł w smakowitą zupkę, której sprawdzony przepis przedstawiam.

- Trzy Papryki
- Mały brokuł
- Trochę kalafiora
- 20 dkg fasolki szparagowej
- 30 dkg gulaszowego
- dwie łyżeczki koncentratu pomidorowego
- Kilka ziemniaków
- Jedna marchew
- Przyprawy

Podsmażamy w garnku mięsko z cebulką. Zalewamy wodą, dodajemy pieprz, liść laurowy i gotujemy pół godziny. Kroimy w międzyczasie paprykę, brokuła, marchew, kalafior i ziemniaki. Obieramy fasolkę. Najdłużej gotuje się fasolka zatem ją jako pierwszą wrzucamy do wywaru; i po kolei całą resztę... Zakładam, że wiecie co gotuje się krócej. Dodajemy tylko, ale za to dużo, mielonej papryki, ja dodaję całą paczuszkę i... koniec. Sól i pieprz do smaku.
Zupa Soferino, mniam
Gdzieś tak za środkowego Gierka poszedłem do kolegi, który już wówczas pozował na artystę. Malował obrazy i ubierał się w powyciągane swetry. Po obejrzeniu jego prac załamałem się. Czy aby na pewno warto tracić czas na drogie farby olejne, jeszcze droższe pędzelki, kupować sztalugę i obijać ramy płótnem, gruntować to verniksem i farbą podkładową, aby tworzyć takie bohomazy?
Kupiłem sztalugę, farby i elektryczną gitarę. Jak szaleć to szaleć. O malowaniu i graniu pojęcie miałem podobne.
Często słyszymy, jak to jakiś dwudziestolatek otworzył swój biznes i fantastycznie sobie radzi siedząc w trzystu metrowym, wynajętym w wieżowcu w centrum jakiejś metropolii, biurze. Zapominają dodać, że za biuro, prawników i laski po Harvardzie, zapłacił tatuś. Ja poszedłem tą samą drogą. Kiedy jednak usiadłem z gitarą w ręku i pędzlem w zębach przez nowiutką sztalugą, zaczął się problem. Biała tafla blejtramu odbijała stan mojego intelektu. Dziś wiedziałbym, że oto moje przednie płaty skroniowe blokują dostęp do głębszych zakątków mózgu, odpowiedzialnych za niekontrolowane polucje pomysłowości i twórcze Veny, poukrywane gdzieś nad lewym uchem. I jak w takiej sytuacji, wzorem Witkacego, nie walnąć w żyłę? Mnie, w odblokowaniu jakże zbędnej części skroniowych płatów, pomógł "House Of The Rising Sun" i tragicznie trudny akord F-dur. Po godzinie, z ciężkim bólem opuszków lewej dłoni, zerknąłem na budzące się przyszłe arcydzieło. Wiem! Namaluję wybuchający wulkan! Widziałem w jakimś kalendarzu, strzelał w niego ogromny piorun. To jest to!
Narysowałem stożek. K..., ale to proste! Paleta kolorów ograniczona; czerń, żółty i czerwony.
Namalowałem!
Białą błyskawicę na białej szmacie i wróciłem do gitary.
Wiele lat później, kiedy już zaczynałem od ciemniejszych kolorów i bardziej zawikłanego rysunku, starszy kolega wpadł w podobne sidła.
Obkupił się i namalował słońce... Znaczy żółtą plamę i jakieś mazańce wokół niej. Nie był zadowolony mimo, że i tak lepiej zaczął niż ja, bo od żółtego.
Tak to trudne życie artysty uniemożliwia 10 dkg szarawej melasy nad oczami. Zresztą nie tylko artystów. Blokadę twórczogennych rejonów naszego jestestwa obserwuję o wiele za często, a najsmutniejsze jest to, iż wielu nie potrafi wyjść poza białą błyskawicę na białym tle. Może kupimy im gitary?
P.s.
Odpowiadając na społeczne zapotrzebowanie kochanych pań, w najbliższej przyszłości podrzucę kilka smakowitych przepisów.  

wtorek, 18 marca 2014

Czyż nie przypominamy coraz bardziej sztucznie tuczonych gęsi? Każde medium, które nieopatrznie zaczynamy oglądać bądź słuchać, rozwiera naszą szczękę i aplikuje obowiązkową porcję niestrawnej karmy. Niestrawnej przynajmniej dla mnie. Próbując dowiedzieć się pogody na najbliższy dzień, muszę usłyszeć, kto jest producentem czopków na hemoroidy i z jakim to bezbolesnym poślizgiem mogę go sobie wetknąć w dupę. Czytanie pogody trwa minutę, reklama podobnie, tyle że nadają ją przed i po nieistotnych wiadomościach o temperaturze w Kostomłotach. Zasypiając w przerwach reklamowych osiemsetny raz wyświetlanego filmu Stefcia Mewy, roztytego niczym pożerający dziennie siedem kilo frytek amerykański półmózg, topiący osiemnasty rok życia w oczekiwaniu na operację odsysania tłuszczu, aby mógł robić to przez kolejną dekadę, śnimy o konsultacjach z lekarzem, rozdwajających się paznokciach i dupie Romana... znaczy... zupie.
Przyznaję, byłem trzykrotnie w życiu w McDonald's i za każdym razem to podane coś w papierku wzbudzało mój wstręt majonezem o smaku terpentyny. Do innych smaków się nie przyczepiam, bo tych nie było wcale. Wróćmy jednak do reklam.
Zarabiają na nich z pewnością dostarczyciele prądu, producenci ściereczek do ekranów i firmy pogrzebowe, bo chyba niejeden zbyt nerwowy oglądacz, padł na udar słuchając jak to zdrowo zżerać codziennie garść suplementów, zatem...
Jeżeli tylko możecie... Rozreklamujcie mój blog jak najdalej się da, bo dostałem propozycję, aby sponiewierać moje durne pisanie reklamowymi linkami.

niedziela, 16 marca 2014

Poniedziałek.
Czterdzieści lat kończę akurat,
Był torcik ze świeczkami, klops i denaturat,
Gdy chciałem zdmuchnąć świeczki, zrobił się fetorek
I musieli mnie gasić. Byczo było

Wtorek.
Nieszczególna pogoda, niż, wiatry i mżawka...
W kiosku ruchu na rogu tylko Przemysławka,
Da się pić, pod warunkiem, że się soku doda.
Żeby gdzieś tak Old Spice'a... Szkoda marzyć.

Środa.
Byłem dzisiaj na meczu, grała pierwsza liga,
Zabrałem na rozgrzewkę pół litra Boryga
I Baranią kiełbasę (Sprzedają bez kartek)
Sąsiedzi narzekali, że coś śmierdzi...

Czwartek.
Przyszła dziś do mnie Frania, niezła z niej armata...
Piło się Auto-Vidol, Ludwika i Skrzata...
Ale w łóżku niestety urwał mi się wątek...
Oj, żebym nie był w ciąży! Tfu! Odpukać...

Piątek.
Kac. I to taki skurwiel jak stąd do Lublina...
Na szczęście w domu była jeszcze terpentyna...
Sam wypiłem, a resztką nakarmiłem kota.
Bydlak wybił mi dziurę w suficie.

Sobota.
Nowalijka. Dziś pierwszy raz był rozpuszczalnik!
Przy trzeciej secie Heniuś zamienił się w palnik,
Aż sąsiedzi pytali co tak u nas strzela?
Siedzę i łatam fotel. Ot, psi los...

Niedziela.
Agonia była lekka, króciutkie rzężonko,
Teraz śpię już spokojnie, Nade mną lśni słonko
A grób mój zdobi napis: "Skarb kryje ta ziemia,
Przechodniu, pod tym głazem leży Polska Chemia"!



Lubicie kapuśniak?
Opracowałem przez lata przepis na moją jego wersję, która zasmakuje chyba wszystkim.
Trza kupić plaster wędzonego boczku, żeberka, rzecz jasna kapustę kiszoną (ja kupuję 80 dkg, mało kwaśnej, ale to już jak kto lubi), włoszczyznę, kilka ziemniaków, jedną cebulę i 15 dkg kaszy jęczmiennej średniej. Zakładam, że przyprawy wszyscy w domu mamy.
Gotujemy żeberka z włoszczyzną i przyprawami. Banał. 45 min. przed końcem gotowania "rosołku" dodajemy kaszę.
Czary zaczynamy na patelni.
Kroimy odsączoną kapustę na krótsze kawałki. Można zostawić sok z kapusty na koniec, do wyregulowania zupy pod swój gust.
Obsmażamy cebulę z boczkiem i dodajemy kapustę na patelnię. Pierwsze 15 min. powinna się przysmażać bez przykrycia, bo może zrobić się gorzka, później dolewamy przegotowanej wody i dusimy pod przykryciem kolejne kilkanaście minut mieszając co pewien czas. Dodajemy do duszącej się kapusty łyżeczkę koncentratu pomidorowego, solidną łyżeczkę mielonej papryki i zioła prowansalskie. W sumie im dłużej kapusta się poddusza, tym jest lepsza.
Kroimy ziemniaki w spore kawałki i dorzucamy do garnka. Jeden warunek! Wywar musi się wówczas mocno gotować! Zimniaki otoczą się wtedy czymś na kształt skórki i cały smak zamkną wewnątrz. Kiedy będą już miękkie, łączymy zawartość patelni z garnkiem. Gotujemy wszystko 10 min.
Mój przepis obliczony jest na solidnych osiem talerzy, potrzebujemy zatem sporego garnka.
Po wystygnięciu wyjętych w międzyczasie z zupy warzyw, wrzucam tylko pokrojoną w małe plasterki marchew.
Nie chcę się chwalić, ale każdy, kto spróbuje tak zrobionego kapuśniaku i zacznie gotować inaczej, to zmieniam swoje imię na Izolda. Smacznego!

sobota, 15 marca 2014

Edward Smith, Amerykanin, przyznał się do uprawiania seksu z tysiącem aut. Jego problem... Może po części także właścicieli zgwałconych przedmiotów, bo któż z chciałby zobaczyć owoce jego umizgów na umytym lakierze?
Po latach seksu bez miłości, gość zakochał się wreszcie w Garbusie. Nie wiem czy z z wzajemnością, bo auta i ryby głosu nie mają. W sumie jeden gruchot, nawet zakochany, wiosny nie czyni, bo pozostają jednak tysiące samochodów doświadczających rocznie milionów roboczogodzin seksu bez zobowiązań. Któż z nas nie tego zna... Mr. Edward statystyki nieznacznie podnosi, ale mógłby postarać się bardziej, płodząc wreszcie z VW jakiegoś Transformersa. Zatem... Chwała motoryzacji za rozwój naturalny. Gdzie bowiem, jak nie w przerdzewiałej gablocie, młodzi ludzie mają tak wiele możliwości poznania się dokładniej, rzekłbym - organoleptycznie.
To młodzi, a co z ludźmi obytymi już z łóżkiem?
Bywa, że powracają, choćby na chwilę, do młodzieńczych pasji, przenosząc część łóżka na samochodową kanapę.
Pewien znajomy nie może się bez tego obejść. Wstaje rankiem i odchyla żaluzje, aby zerknąć na swoją stojącą pod oknem kochankę. Czasem jest to kochanek, gdyż obiekty miłości zmieniają się, mniej więcej, co trzy lata.
Wniosek pierwszy - Obiektofile są biseksualni.    
Często to co widzi przyprawia go o dreszcz. Padało! Jest mokra! Innych by to ucieszyło, ale on widać lubi na sucho. Może smaruje gumkę, z którą wypada po chwili. Zapala papierosa. Co za brak wyczucia czasu! To już!? Lekko błędny wzrok i brak odpowiedzi - "Dzień Dobry" przechodzącym znajomym, dobitnie potwierdza głęboką namiętność. W namiętności czuć jednak stan emocjonalnego rozładowania w zetknięciu z czarnym metalikiem. Może papierosa zapalił w terminie?
To chyba pierwszy przypadek kierowcy, który nigdy, po otwarciu auta, zaraz do niego nie wsiadł. Wpierw musi otworzyć bagażnik, wyjąć zestaw ściereczek, kosmetyków i diabli wiedzą czego jeszcze, zatoczyć, niczym usypiający ratlerek, dookoła kochanki kilka kółek, delikatnie odchylić wycieraczki zdmuchując niewidzialne pyłki, zebrać roztocza z foteli i powyciągać kamyczki z bieżnika opon. No i zaczynają się pieszczoty. Oszczędzę opisów, bo dwie godziny pornografii znudzą nawet osiemnastolatka. Dodam jedynie, że celebrę powtarza z dokładnością atomowego zegara, przy każdej nadarzającej się okazji z równą namiętnością.
Wniosek drugi i najważniejszy - Tylko auta tak chętnie otwierają swoje podwoje dla rzeszy rozromansowanych panów w średnim wieku, zatem...
Kolorowych snów!

czwartek, 13 marca 2014

Do niedawna na mojej ulicy aż roiło się od małych sklepików spożywczych. Można było kupić w nich podstawowe produkty, pogadać z kolegami przy piwie, pitym, rzecz jasna, nie w okolicach sklepu. Czuło się zamierającą komunikację bezpośrednią. 
Dziś został jedynie położony nieopodal ryneczek i Biedronka. Dobre i to. Nawet lepsze dla takiego malkontenta jak ja. 
To miejsca nieocenionych obserwacji socjologicznych. 
Na rynku spotykam otóż pewną panią, która, ze względu na specyficzny układ ust i śladową ilość zębów, przy każdej próbie oblizania górnej wargi wylizuje także dziurki w nosie. Jak sznaucer.
Pomijając tabuny podpartych kulą emerytek wlekących za sobą dwukołowe respiratory, całą masę niedomytych żuli i fałszywych dziesięciozłotówek - można by było uznać rynek jako miejsce do robienia zakupów. 
Biedronka także ma swoje minusy. Są nimi klienci. Szczególnie pozbawione przestrzennego widzenia kobiety z wózkami. 
Na lewo-słup, na prawo-słup, a środkiem mknie kobieeetaa!!! 
Nagle, mimo, że Jahwe ostrzegał, żona Lota ogląda się i dostrzega keczup. Klękajcie narody! Nie ruszy się do czasu, aż pokręcone zwoje mózgowe nie przetranspotrują megabajta informacji o czerwonawej melasie w niższe partie kobiety. Tworząca się kolejka do ominięcia słupów mnoży się w postępie geometrycznym. Co bardziej nerwowi zataczają krąg między papierem toaletowym a mrożonkami. Przy wejściu zaczyna brakować wózków, kobiety przy kasach idą na papierosa, nadchodzi zmierzch. Brakuje jedynie migdalącej się pary w czipsach. 
Trudno dociec jak długo stan powrotu z solnego letargu przerwie niecierpliwe-"Przepraszam". Z doświadczenia wiem, że może to potrwać, bo my, jako wyrozumiali dżentelmeni, rozumiemy tę przypadłość istot ze świata równoległego. Konformizm. 
Żeby nie było, że ja tylko o płci ładniejszej...
Przy wejściu do Biedronki stoi pewien śmieciowy biznesmen. Niezgorzej ubrany, dłonie dwuznacznie schowane w dżinsy, rozwiany włos i twarz pamiętająca o wiele lepsze czasy. Pogada z każdym o wolnej pięćdziesięciogroszówce, popilnuje zakupów i auta. Spytałem go kiedyś, czy jeżeli włamywacz wybije mi szybę, to on takowego powali i zwiąże? Nie odpowiedział. Od tego czasu unika mojego wzroku. 
Od żony Lota różni go jedno... Przestrzenne widzenie!
Żaden wjeżdżający na parking samochód nie umknie jego uwagi! 

wtorek, 11 marca 2014

Wzruszyłem się! W janukowiczowskiej willi Chonka jest bidet podparty lwią łapą. Kibel zresztą też. Chyba są pozłacane. A raczej na pewno. Biedak obawiał się o swoje rodzinne klejnoty i możnowładczą dupę siadając na niepodpartym kibelku. Bo gdyby tak naraz, otumaniony powagą srającego sracz, rąbnął na majestatyczną mozaikę pod sobą i zmiażdżył wymodelowane włosy łonowe siedzącego na nim troglodyty, to do jakich to mogłoby dojść nieszczęść?! W sumie to nie wiem, ale pewnikiem byłyby duże, skoro się wzruszyłem i poszedłem na miasto.
Krótko potem minąłem pewnego uniseksa, który opowiadał falsetem do jedynej żeńskiej formy, z jaką ma do czynienia, komórki, jakąś historię sprzed, zapewne, kilkunastu minut. Był to ciąg dramatycznych przeżyć, a im dalej w owe przeżycia się wgłębiał, tym jego głos z falsetu przechodził w tony słyszalne jedynie dla nietoperzy. Nie żebym miał coś przeciw gejom, śmieszą mnie tylko. Rozkołysane biodra, zbyt wczesna łysinka i wymodelowane łonowe włosy.
Z uśmiechem na twarzy wszedłem do banku. Tuż  po mnie wpadł jak bomba bezkompromisowo ubrany sześćdziesięciolatek. Biznesmen z koszulką dłoni. Garniturowe spodnie z wypchanymi na tyłku kieszeniami, adidasy i brązowy cfeterek pod wypłowiałą kurtką. Ale jakie włosy!!! Bajka, prosto po farbie. Czacha jeszcze gdzieniegdzie ruda, najbardziej za uszami. Reszta włosów słabo pamiętała lepsze czasy, taka odwrotność durszlaka, ale jak wymodelowana!
I wtedy to podeszła do mnie podejrzanie pochylona starsza pani. Nieokrzesany wygląd, coś między żulem, a kosmitą, wciskając mi w rękę nabożną ulotkę. Nie wziąłem, bo jej włos na głowie okrywało coś jak bandamka, ale chyba było z filcu. A nuż okaże się, że zaraz to coś spadnie mi na kolana odkrywając kolejną porcję wymodelowanych...

poniedziałek, 10 marca 2014

Okazuje się, że japońska wyspa Okinawa jest jednym z sześciu miejsc na świecie z największym odsetkiem żyjących stulatków. Nie zawdzięcza tego jednak klimatowi czy zdrowemu żywieniu, ale tańcom! Wychodzi na to, iż pragmatyczni Japończycy uwielbiają gibać się w rytmie bliżej  mi nieznanych melodii. Zakładam, że żadnej z nich nie napisał Altzheimer ani Parkinson. Skoro to takie proste to tańczmy!
Kuzynka wydawała córkę za mąż.
Śmialiśmy się do rozpuku, że jesteśmy na weselu z największą liczbą gości wzmacniających pion  aluminiowymi rurkami, ale o dziwo...
Panie z kulami ostawiały trzecie nogi do tańca i wywijały niczym Pudzianowski w "Tańcu z Gwiazdami" (A Fuj z tym TVN!).

niedziela, 9 marca 2014

W czasach zamierzchłych uważałem, iż natura obdarzyła mnie przerażającą ilością, często odległych od siebie, zdolności. Jedną z nich było pisanie wierszy. Eee... Tak myślała chyba większość, ale o tym dziś popaplam...
Gdzieś w schyłkowej epoce Gierka, epoce zazdrości niosącemu wianuszek srajtaśmy i papierosów u hotelowego szatniarza, nudnych czasów liceum, spłodziłem coś, co pamiętam do dziś. Wprawdzie tylko niewielki  fragment (bo było tego kilka zeszytowych kartek), ale przytoczę.
Brzmiało to jakoś tak:

Mięliśmy okres kultu jednostki
I propagandy sukcesu
Ciekawe... Ile mi jeszcze przyjdzie
Przeżyć podobnych okresów...?

Minęło pewnikiem 35 lat.
Nie odpowiem na pytanie z czterowiersza. Odpowiedź każdego z Was różniłaby się od mojej. Mam nadzieję, że jednak niewiele.
Polska, to taki kraj, w którym życiodajne wody kończą się co dekada, a kopanie nowych studni zajmuje następną. Po czym mamy efekt jojo. Puchniemy ściskając coraz mocniej  nogi, mimo że zjełczały tłuszcz pozalewał co bardziej intymne miejsca, a pociągi są coraz krótsze i jeżdżą po zdezelowanych szynach. Ale od czego mamy tę idiotycznie walczącą z grawitacją, przywiązaną do sznurka, szpulę, która notorycznie chce wrócić w nasze dłonie, abyśmy mogli próbować dalej.
Nie dożyję czasów, w których prawica powie coś nowego, lewica nie sfajda się na widok koloratki, a piaskownicę wypłucze wiosenna powódź. W tym jednym mamy constans. Ogólny wstręt wszystkich do wszystkich. Pokłosie stalinizmu. Zatrudnianie tylko głupszych od siebie; jasne, że moja dupa nie jest wytarta, ale to moja dupa.
Możliwe, że wybawieniem jest kolejna, jeszcze głupsza od jojo, zabawa z mojego dzieciństwa. Bierzemy dwie śruby i jedną nakrętkę. Wkręcamy nakrętkę do połowy, pakujemy do niewielkiej dziurki coś wybuchowego i dokręcamy drugą śrubą. Przywiązujemy w połowie metrowy sznurek, chowamy się za winkiel i walimy zestawem o ścianę. Po spektakularnym "Jebudu!" zostaje odwalony tynk i pół metra sznurka.
Tak właśnie zrobili Ukraińcy i chwała im  za to!
Mam skromną nadzieję, że przeczytają także mój czterowiersz i odpowiedzą na zawarte w nim pytanie słowami: ŻADEN, K.... ŻADEN!!!



środa, 5 marca 2014

Ponoć Trylobity Płytkowodne zabił wybuch supernowej. Zniszczyła ona ziemską warstwę ozonową, która to te Trylobity zabiła; ale tylko płytkowodne, bo promieniowanie nie przenika zbyt głęboko pod wodę i Trylobity Głębokowodne musiały chyba przetrwać? To pocieszające. Oto bowiem grozi nam wybuchem Betelgeza w konstelacji Oriona!  Może niebawem pierdyknąć, bo jest jakaś niesymetryczna i niekształtna niczym ogórek w lutym. Może już pierdyknęła? Ale spokojnie, jeśli nie stało się tuż po grunwaldzkiej bitwie, to nasza szansa na przetrwanie jest większa niż Trylobitów.
Znacznie większa niż choćby kurczaków, których, jak poinformowała mnie moja wykształcona w obronie wszystkich stworzeń na świecie, poza ludźmi, koleżanka, uśmierca się w samej Polsce 800 milionów rocznie! Połowę zapewne na rosół!!! Dodajmy do tego kawał szpondra i mamy armię świń. A taka marchew? Por, pietruszka, seler... Czy im nie należy się odrobina szacunku? W końcu to także jakieś życie... Chyba...
Miliardy warzyw mordujemy corocznie, aby zapchać swoje kałduny na kilka godzin, pierdnąć i wydalić brązowego klocka.
Nie będę już maltretował innych form życia, po których pozostaje tyle samo co po rosole.
Z każdą łyżką dzisiejszej ogórkowej wstrząsały mną wyrzuty sumienia. Ugotowane prosektorium. Jak tu żyć?
Niedaleko mojego domu jest sklep dla wegetarian.
Mordercy warzyw.
Obok mięsny
Mordercy zwierząt.
No i Biedronka dla morderców wszystkiego prócz plastikowych szczotek do kibli.
Żyjąc w świecie morderców, nie zdawaliśmy sobie dotychczas sprawy z otaczającego nas tsunami nieokiełznanego sadyzmu, poruty i bezmyślności. Dzięki Ci, Basiu, że otworzyłaś nam oczy na problem braku uwielbienia dla liżących swoje odbyty kotków na dachach naszych aut; nasze bestialstwo przy okazji mielenia ziarna i płynącego po brodzie soku z arbuza.
Mam nadzieję, że Betelgeza jednak wybuchła w 1414.
Jeśli jednak nie, to zobowiązuję się zżerać kurczaki, świnie, krowy i dziczyznę, czasem ryby, bo chcę być ten zły, a żarcie ryb jest mniej dokuczliwe dla ryb niż sarny dla saren.