sobota, 28 maja 2016

hamburger i hot-dog

Jest taki dowcip...
- Wjeżdża rolnik kombajnem na pole, spojrzał w prawo, spojrzał w lewo i powiedział: Kurwa! Nie zasiałem!
I mógłby być to koniec mojego dzisiejszego wpisu, bo głębię owego kawału nie wytłumaczy do końca nigdy żaden filozof, ale ponieważ pisanie bloga łączy się jednak z dłuższą formą artykułowania myśli, pozwolę sobie ją trochę rozwinąć.
Najgorszym siewcą w dzisiejszej Polsce jest oczywiście SLD, które, jako żywo, przypomina mi owego rolnika bezmyślnie wynajmującego kombajn.
Altzeimer....
Ten cały... "środek" postępuje niewiele lepiej i wydaje mu się, że jeśli raz już zasiał, to będzie zbierał przez wieczność.
Naiwność.
Jest jeszcze psychodelia z prawicy. Ci stawiają na przejrzałe flance i hodują pomidory bez skórki.
Bez przyszłości.
W zasadzie to tylko KOD, którego nie jestem namiętnym fanem, ma ambicję zasiać odrobinę pozytywizmu we współczesność wiedząc, że siew i systematyczne podlewanie, dają perspektywę  obfitych zbiorów. Nie zdziwiłbym się zatem, gdyby kolejne lata nie zaczęły eksponować siły tego ruchu odsyłając w niebyt wyżej wymienione.
Ale i tu pojawia się kolejny kłopot. Przerabialiśmy przecież i to...
Był całkowity spontan pod nazwą "Solidarność", której także nie miałem ochoty namiętnie klaskać i, w efekcie, wyszło na moje, bo cóż to teraz za ruch? Ruch po równi pochyłej. I wcale nie w górę.
Nie jestem zwolennikiem amerykańskiego stylu w polityce, sprowadzającego się do naprzemiennych rządów Republikanów i Demokratów; nie uważam, że są one w stanie cokolwiek zmienić na lepsze, ale moją jeden walor...
Dają oddech przegranej stronie. Dają jej czas się przeorganizować. Dają jej motyw.
Bo w Ameryce mają hamburgery i hot-dogi, bo mają GM i Forda, bo biegają albo żrą jak opętani, bo mają kompleks zbyt krótkiej historii i na siłę próbują ją wydłużyć. Bo wreszcie, w swojej nieopisanej głupocie, są o niebo mądrzejsi od nas.
Nie może być bowiem tak, że naszym, zadufanym w sobie krajem, rządzi monopol. Nikt tutaj nie ma prawa wypowiadać się w imieniu wszystkich choćby dlatego, że ja zawsze będę przeciw, a brak mnie to już nie są wszyscy.
Wyjście jest proste.
Pokora.
To jest to słowo, którego znaczenia nie rozumiemy, a tysiąc lat tradycji jedynie nam to uzmysławia.

Zapytano pewnego Amerykanina pracującego w McDonald's jak się robi hamburgera, a ten odpowiedział: Nie wiem.
- Jak to nie wiesz? Robisz ich setki dziennie?
- A po co mam to wiedzieć, skoro mam kartkę, na której jest to napisane?


Może tak łatwiej...

czwartek, 26 maja 2016

Korek

Korci mnie dziś żeby wsadzić kilka szpilek w smakowity kawał grillowanego karczku.
Wracałem wczoraj z pracy grubo po osiemnastej zakładając, że może nie być już korków. Może i mogło, ale były. Była cała fabryka korków, korkowy ocean! Trójmiasto wyglądało jak katastroficzny film, w którym burmistrz ogłasza, że za dwie godziny w centrum LA pierdzielnie meteoryt i jedyna szansa przeżycia sprowadza się do natychmiastowej ewakuacji. Co lepszy zięć pakował więc teściów do bagażnika, grilla na tylne siedzenie, a może odwrotnie, i ruszał z piskiem opon gdy nagle, na widok Lidla, przestawał uciekać. Nie miał przecież musztardy, a piwo zostało w lodówce. Teściowa też w biegu zapomniała o podpaskach dla teścia. No a gdzie macerujące się szaszłyki? Zapomniałem!
Katastrofa!
Bo jak spada meteoryt - odpowiednia ilość żarcia to podstawa ucieczki.
Napoleon powiedziałby o tym więcej niż ja.   
A dokąd tak gnamy?
Z dala od cywilizacji rzecz jasna.

"Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
 Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
 Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
 Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
 Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
 Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,
 A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
 Zieloną, a na niej z rzadka ciche grusze siedzą.
 Gdzie grill rozpalony tłuszcz z szaszłyków topi,
 Wódeczka się leje, deszczyk tylko kropi...

... jak to pisał pewien wieszcz, którego przytoczony fragment inwokacji może odrobinę różnić się od oryginału, ale wkuwałem go bodaj w siódmej klasie podstawówki i mogę nie pamiętać szczegółów.
Za nim jednak dostąpimy zaszczytu obcowania z dziką przyrodą, na jej łonie, musimy pozatykać wszystkie kasy w Lidlu i każdym osiedlowym sklepiku; kupując najmniej nawet przydatną rzecz, bo a nuż się przyda...
A potem musimy koniecznie zatarasować każdy wyjazd z każdego grodu spiesząc się i wpieniając na kierowcę przed nami, że jest już zielone, a ten k... jeszcze nie rusza!
Gdybyśmy z takim zacięciem gnali co rano do roboty - moglibyśmy śmiało wrócić już o czternastej.

Piszę to wszystko z lekką zazdrością, bo też chciałbym mieć takie problemy. Kocham wręcz kucharzyć przy grillu popijając piwko, wdychać jego dym i gasić pożary pod kaszanką i kapiącą tłuszczem kiełbasą.

Grillu! Ojczyzno moja! Ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie...
... kto się nie wystał w kolejkach przed wyjazdem na długi weekend.



piątek, 20 maja 2016

Orzeł wylądował!

Wymyśliłem sobie, że dzisiejszy powrót z pracy w Sopocie odbędę koleją Intercity. Raz że taniej, drugi, że mogę pospać, a trzeci - żeby po 25 latach odwiedzić Wars. Polskie koleje zmieniły się przez ostatnie ćwierć wieku na gorsze. Nie można w nich palić fajek, kible są mniejsze i jedzie się zwykle tyłem do przodu. Można wprawdzie podłączyć się do łaj-faj i zadzwonić z komórki do żony, że oto mijam Solec Kujawski, tylko po jaką cholerę? Podróży to nie przyspieszy, a żonie taka informacja jest mało przydatna. Najbardziej jednak zmienili się ludzie, a właściwie ich przyzwyczajenia. Mało kto po usadowieniu tyłka w zbyt wąskim fotelu nie wyjmuje natychmiast telefonu, aby odmeldować  komuś o tym, że właśnie wsiadł, a pociąg ruszył. To w dzisiejszych czasach standard i ja zrobiłem tak samo. Wyruszyłem z Sopotu!
W mordę! Ale nius!
Wyruszyłem i zasnąłem, bo co to za atrakcja, że się jedzie? Teraz atrakcją jest spacer per pedes, ale tym chwalimy się zdecydowanie rzadziej.
Obudziłem się ze zdrętwiałym karkiem i poszedłem na piwo do Warsu. 12 złotych flaszka... Tu trzymają europejskie standardy; i jakiś baton o smaku tektury. Ale syf! Powrót zaowocował zmianę na fotelu obok. Usiadł w nim niemłody osobnik i wyjął tablet. Nie wyglądał na idiotę, więc pomyślałem, ze podyskutujemy o Nitschem i festiwalu w San Remo, ale nic z tego. Zadzwonił do żony i odmeldował się dodając, o której będzie w Zgierzu. Mój optymizm chwilowo wzrósł. Może tylko o San Remo? To taki fascynujący temat! Włączył także fejsa. A nuż jakiś mój fan?
Mój pęcherz przypomniał o swoim istnieniu.
Po powrocie gość siedział z powbijanymi słuchawkami w dwie boczne dziury w głowie i szalał na tablecie układając facebookowe puzzle.
Porażka.
Ludzie owładnięci takimi gierkami żyją bowiem w świecie równoległym, a ów pan był jego klinicznym przykładem. Trzy bite godziny przesuwał palcami po ekranie, a ten ekran, z mojej perspektywy pod światło, wyglądał jak zimowa ślizgawka w domu wariatów.
Rysy i tłuszcz przybierające kształty odczytywalne tylko po LSD zniechęcił mnie do niego dramatycznie. Pasja układania puzzli zmieniła nawet jego twarz rysując na niej głębokie bruzdy od nosa w dół, ku dwóm podbródkom. Przyjął pozycję: Usian Bolt przed startem i wytrwał w niej niewzruszony do końca.
Już się zacząłem zamartwiać, że jazda pociągami to kompletne nudy, ale zacząłem przysłuchiwać się rozmowom współpasażerów. Po przekątnej siedziała pewna ruda dama, która wszystkich przekonywała, że nie ma jeszcze pięćdziesiątki. Widać zużycie twarzy bywa różne dla różnych osób, ale ona mogłaby być moją mamą. Przy oknie, po lewej siedziała pani, która nie udawała swojego wieku. Miała ogromne bryle i nie kumała niczego...
- Dlaczego ten pociąg się zatrzymuje? - pytała chyba córki - Jakoś podskakuje! Chyba się popsuł. 
Tak mi się zrobiło gorąco! Jak kiedyś u Kasi. Aż dostałam wypieków.
Mój pociąg do nikotyny wzrastał z każdym kilometrem. Dziesięciominutowy postój gdzieś przed Zgierzem w środku lasu, zmienił mój organizm w jakąś cholerną hiperwentylację, a ilość tlenu, dostarczanego mimowolnie przez panoszące się dookoła drzewa, zatruła mnie doszczętnie. Sam Zgierz odczytuję dziś jako największe miasto świata, przed które pociągi wloką się w nieskończoność.
Łódź Kaliska była wybawieniem.
Orzeł wylądował i może sobie wreszcie zajarać. Na szczęście taksówkarz jarał jak ja i mogliśmy powspominać San Remo...


czwartek, 19 maja 2016

Kostki rosołowej ciąg dalszy

Nigdy w życiu nie widziałem cholesterolu, nie wziąłem do ręki glutaminianu sodu, nie widziałem też żadnego Boga i nigdy nie poczułem jego wpływu na moje życie. Średnio interesują mnie niusy o spadających samolotach i reprezentacji polskich piłkarzy w jakimś miasteczku, w którym zbrakło, ponoć z powodu ich tam pobytu, w okolicznych sklepach, wódki i papierosów. Nie wiem czy owe wszystkie wyżej wymienione chemikalia mają jakikolwiek wpływ na moje życie. Jeśli nawet - to ja tego nie odczuwam.
Przedwczoraj nie odczuwałem głodu i nie jadłem niczego do późnego wieczora; następnego dnia zżerałem wszystko co wpadło mi ręce i wciąż byłem głodny.
Dziś telewizornia przeżywa orgazm z powodu hiszpańskich piłkarzy. 22 procent bezrobotnych iberyjczyków pożycza kasę od mamy-emerytki żeby nachlać się piwa z powodu jedenastu gości uganiających się za szmacianką. Pozostałe 78 procent chla za swoje i nosi się na rękach z powodu jedenastu gości uganiających się za szmacianką.
Spustoszenie jakie wywołuje w mózgach piłka nożna jest ogólnie znana, a jej szkody mają się nijak do glutaminianu sodu.
I czy się to komuś podoba, czy nie - kostka rosołowa zdecydowanie poprawia smak każdej zupy i będę ich używał.
Tak jak mieszkańcy Sevilli będą wiecznie podskakiwać z powodu jedenastu gości uganiających się za szmacianką. A jeśli ktoś oceni moje postępowania jako nielogiczne, to niech włączy telewizor i wytłumaczy mi logikę posłanki Kempy. Niech ktoś znajdzie mi kogoś, kto przekona mnie wreszcie, że powinienem zacząć wierzyć we wszystkie osiemnaście wersji katastrofy smoleńskiej sygnowane przez Macierewicza. Niech spotkam wreszcie kiedyś kogoś, komu zaufam słysząc, że stary kawaler z koloratką wie o seksie więcej niż ci bez koloratki. Niech w końcu uda mi się merytorycznie pogadać z jakimś łysym szalikowcem, który przekona mnie do swojego uwielbienia do jedenastu gości uganiających się za szmacianką. Niech wreszcie ktoś ugotuje mi rosół bez glutaminianu sodu, który mi zasmakuje, bo jak dotychczas to słyszę jedynie przechwałki, że to takie dobre. Doświadczenia są inne.
Tak więc...
Niech się każdy bawi tak jak lubi, je co mu smakuje i tańczy do takiej muzyki jaka go kręci. To są podstawy dobrego samopoczucia, którego każdemu serdecznie życzę!

Ten wzrok, ten krok, ten dąsik...


wtorek, 17 maja 2016

Raport zgrzybiałego piernika

Nie ma dziś optymizmu... 
Zrobiło się zimno i paskudnie, deszcz ma padać do piątku więc z czego tu się cieszyć? Są na ten temat jakieś ludowe przysłowia, ale ja ich nie znam; jest coś o Zośce, ogrodnikach i może czymś jeszcze, ale nie będę udawał znawcy.
Po dziesięciu godzinach uczciwej pracy mój organizm domaga się jedynie wanny wypełnionej ciepłą wodą. Gośka zaraz powiedziałaby mi: idź się umyj, ale ponieważ jej tu nie ma, to mogę sobie pośmierdzieć do końca tego wpisu...
Mamy 17 dzień maja. Ja urodziłem się 21 - żonka 4 dni wcześniej, ale nie tego samego roku. Jest szczawikiem, ale życzenia możecie składać. Mnie już nie, bo po pierwsze primo: nie lubię życzeń, a po drugie: nie lubię życzeń. Nie widzę także żadnej mojej zasługi w przyjściu na świat i nie wiem czemu miałbym zachwycać się czymś, co nie jest moją zasługą. Dziś powiedziałbym krótko... Rodzice się pospieszyli.
Mogli poczekać ze dwadzieścia lat, a byłbym dziś w wieku zdecydowanie prokreacyjnym, ogarniętym pasją tworzenia rzeczy nowych, którym oszołomiłbym świat.
Niestety.
Dziś mogę sobie jedynie popaplać na swoim blogu, poudawać intelektualistę i pośmiać się z jeszcze większych pierników ode mnie.
Pocieszające jest tylko to, że dotychczas jakoś nic poważnego nie chce mi zacząć dolegać.
Nie licząc oczywiście permanentnego bólu kręgosłupa, pogarszającego się wzroku, bólu stawów, nadwrażliwości jelita grubego (cienkiego zresztą też), wzrastającej debilowatości, braku apetytu, porannej chandry i czterdziestu innych dolegliwości - czuję się niemal świetnie.
Bo chodzi o to, żeby wszystkie owe dolegliwości zwalczać optymizmem. To on trzyma nas przy życiu. Tracenie go nie ma najmniejszego sensu, bo nie ma większej przyjemności niż walka z własnymi słabościami.
Gdyby jeszcze nie bolało mnie tak bardzo przecięte ścięgno w małym paluszku lewej dłoni - wyskoczyłbym w czerwcu na Czomolungmę.
Śmigłowcem.
Jako niedomyty tetryk skończę na dziś próby zwiotczania poglądów zapyziałych malkontentów. Wiem, że nie jest to równa walka, ale co nam pozostaje? Mnie została Mariola o kocim spojrzeniu :)




niedziela, 15 maja 2016

Optymistycznie

Serdecznie dziękuję za niezwykły odzew z jakim spotkał się mój ostatni wpis o Marii Czubaszek. To jedynie skromny, acz nieodzowny, hołd, przynależny człowiekowi wybijającemu się ponad przeciętność, umiejącemu z wdziękiem i inteligencją sprzeciwiać się nonsensom współczesności, krytykować, zachowując czasem nawet niewskazany umiar, i przeplatając w to wszystko odpowiednią dozą kobiecej delikatności.
Bo tylko mądre łamanie reguł posuwa świat naprzód, jest krokiem ku rozwojowi i pokazuje coraz bardziej oczywisty powód naszego zejścia z drzewa.
A jest nim rozwój.
Świadomości, inteligencji, potrzeby kształcenia własnego "ja" i... ciągłej ochoty na więcej!
Dlatego taką estymą darzę renesans. Dzisiejszy barok zdecydowanie mnie przytłacza.
Ogląd świata przez pryzmat jednej książki, choćby nie wiem jak mądrej, jest nadużyciem.
A jak sprawdził się w naszej historii - lepiej nie komentować...
Można oczywiście pofilozofować, sam robię to z przyjemnością.
Fajnie jest sobie porozważać: co by było gdyby i dlaczego Antek, a nie ja? Zgłaszać problemy bez potrzeby ich rozwiązywania, pisać mądre księgi czując jedynie wyrastającą brodę; patrząc na zmniejszający się ogarek świecy i tępiące się pióro.
Tak właśnie postępuje się w dzisiejszej Polsce. Zabrania się myśleć, ale nie to jest jeszcze takie straszne.
Okropne jest to, że ludziom zaczyna się to podobać.
Tak było za komuny.
Partia wszystko zrobi za ciebie - ty tylko zapieprzaj! Dostarczy ci papier toaletowy, da ci talon na Syrenkę i kartkę na 3 kilo mięsa w miesiącu; dostaniesz wszystko w ograniczonym zakresie, bo po co ci więcej niż możesz udźwignąć? Dostaniesz reptury.
Nasz znakomity aktor, Kazimierz Rudzki, w latach sześćdziesiątych, nie mógł kupić sobie materiału na garnitur. Wystosował więc wiernopoddańcze pismo do Gomółki, aby ten, swoim majestatem wsparł potrzebę odpowiedniego wyglądu znanego człowieka. Nie pamiętam już końca tej sprawy, ale jej oczywista ironia spowodowała należne pochylenie się nad nią głów dysydentów. Kochają jak się ich prosi.
Nie prośmy! Nie podstawiajmy mikrofonów pod zaciśnięte nienawiścią szczęki przydupasów barokowych przywódców ciemnoty i zakłamania. Bądźmy wolni i niezależni!
Wie o tym każdy krzaczek w parku, każde źdźbło trawy, wszystkie nasiona tulipanów i hiacyntów...
Dlaczego nie wiemy o tym my?
A może nie chcemy i wolimy wyrastać na ugorze?
Odzew na mój wpis o Marysi Czubaszek na szczęście temu przeczy.
Pozdrowienia dla twórczej inteligencji!
Darek







piątek, 13 maja 2016

Ku pamięci Marysi Czubaszek

Nie wypada mi dziś nie wspomnieć o pełnej sprzeczności i szalonej babce jaką, niestety, była... Maria Czubaszek. Niewiele mamy kobiet, które mogą poszczycić się ciętymi, kabaretowymi tekstami. Ona to potrafiła. W surrealistycznych latach siedemdziesiątych, współtworzyła "IMA", który wraz z "60 Minut Na Godzinę" były jedynymi programami dającymi się słuchać. Może oprócz kilku muzycznych. Obawiam się, że dziś nie mamy nawet tyle.
Zacząłem przed chwilą czytać felieton jakiegoś Franciszka Kucharczaka pt. "Dlaczego Maria Czubaszek nie cierpiała dzieci?"
Rozpoczyna tak:
"Maria Czubaszek, znana pisarka i satyryk, nie żyje. Teraz to już bez znaczenia, że znana, że satyryk i że pisarka. Znaczenie ma to, czy przyjmie boże miłosierdzie." Koniec cytatu.
I tu następuje to, czego nie cierpię najbardziej. Obślizła grzeczność przepleciona fundamentalizmem rodem ze średniowiecza.
Gówniane moralizatorstwo.
Stoi przed Bogiem i musi się gęsto tłumaczyć dlaczego dokonała dwóch aborcji, ale On wszystkim przebacza, a jej obowiązkiem jest Go przyjąć! 
Marysia była w wieku mojej mamy, ja jestem w wieku Kucharczaka. Nie siłuj się Franek nauczać osób, od których jesteś mniejszy o tak dużo... Nie nauczaj życia rodziców, bo to oni Cię wychowali, a nie Ty ich. Nie wszyscy patrzą na świat przez pryzmat utopii, a Twoje pierdzielenie jest kolejnym, żałosnym przykładem, jak to sam napisałeś o Marysi, odwrócenia pojęć.

Bo to Franek chce się ogrzać przy ciele nieboszczyka. Wie, że dopiero teraz może sobie na to pozwolić. Czemu nie wypowiadał się wcześniej?
Bo wiedział na co mógłby się narazić; teraz jest ważny. Dożył dobrej zmiany. Uff!!!

Franek jest jak w reklamie, którą zobaczyłem w necie. Coś, chyba żel, na pewno do włosów, już po dwóch tygodniach sprawi, ze mogą zacząć ci odrastać nawet siedem tysięcy trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć włosów na tydzień!
Frankowi, jak dotychczas, wyrosły malutkie skrzydełka i to raczej gdzieś w okolicach lędźwi. Nie pofrunie na nich daleko, ale zadanie spełnił i Bóg się z tekstu Franka cieszy.
Z tekstów Marii Czubaszek się śmieje.
Marysiu...
Dobranoc



poniedziałek, 9 maja 2016

Miodzio

Tak się zastanawiam... czego najbardziej brakuje mi wożąc czasem tyłek po świecie? I chyba wiem...
Domowego jedzenia. Ponieważ sporo gotuję i nieskromnie uważam, że moje jedzenie wyprzedza o łeb wszystkie restauracyjne, a gotowce z marketów o całe mile, dłuższe raczenie się owym "niczym" zaczyna być torturą dla moich smakowych kubków, że o jelitach nie wspomnę.
Nigdy nie byłem w restauracji z szeregiem gwiazdek Michelina i nie wiem jak smakuje plasterek szynki za osiemdziesiąt euro, ale wątpię, aby powalił mnie swoim smakiem. Wychodzę bowiem z założenia, że szynka powinna smakować raczej jak szynka, wątróbka jak wątróbka, a wołowina niekoniecznie powinna dosmaczać się winogronami z południowego stoku toskańskich pagórków.
Nie wiem czy takie zero-jedynkowe podejście do kucharzenia przypada wszystkim do gustu. Być może są ludziska, którzy chcą spróbować jak smakuje kurczak w brzoskwini, ale czy nie lepiej zjeść najpierw jedno, a potem drugie?
Jestem purystą w temacie smaków. Przyprawy powinny go podkreślać, a nie udziwniać. Jeżeli jednak już się tak dzieje, to powinno się to odbywać w sposób absolutnie dyskretny.
Włosi o tym wiedzą.
Ich spaghetti jest przykładem spokoju na talerzu. Nie ma w nim żadnej ferii smaków, liczy się zrównoważenie. Makaron jest podstawą, to on ma smakować, a nie pływający w nim tłuszcz. Włoskie makarony są poza tym genialne.
U nas, w Polsce, mamy też kilka genialnych rzeczy.
Na przykład...
Całkowicie dziś niedoceniany miód pitny, z przeszło tysiącletnią tradycją, opiewany w Trylogii przez śmiertelnego wroga pustych antałków - Zagłobę, zasługuje na renesans. Tak mi się zachciało poczuć jego smak, że udałem się w po butelkę do sklepu. Jest jednak mały problem... Nie mam otwieracza do wina... I co tu zrobić? Po sąsiadach latał nie będę, bo pójdzie plotka, że wprowadził się menel; gdybym nazywał się Michał Jerzy Wołodyjowski i miał szabelkę, pewnie odciąłbym nią szyjkę. Cholera! Trza wepchnąć korek do środka. No nie ma innego wyjścia!


Dziewczyna, z którą mieszka w Anglii mój syn, jest z pochodzenia Syryjką. Jest piękna i inteligentna, ale ponoć zraziła się do naszego jedzenia, bo ktoś nakarmił ją polskimi flakami. Jestem w stanie to zrozumieć, bo wiele lat flaków nie jadłem. Dziś uwielbiam. Nie przepadam za to za perfumowanymi przyprawami rodem z okolic Sahary.
Trudno wymagać od Japończyka, aby zasmakował mu Vieux Boulogne, najbardziej śmierdzący ser świata, transportowany jedynie w rejonach jego produkcji, w szczelnie zamkniętych pojemnikach, w trosce o nosy przechodniów.
Trudniej jeszcze zmusić Francuza do zjedzenia "stuletniego jaja", które zapewne capi nie mniej, tyle że inaczej.
Dla zdeterminowanych proponuję wrzucić do flaków stuletnie jajo, rozpuścić w wywarze Vieux Boulogne, dodać dużo harissy i jedenaście amerykańskich parówek.
Nawet Bear Grylls, znany survivalowiec, który wypijał już wodę wyciskając ją z kupy nosorożca by tego nie przełknął. Nie życzę smacznego. Idę wepchnąć korek.




Ten cały wpis to przez ten cholerny korek i brak otwieracza. Sorki.


sobota, 7 maja 2016

Haust powietrza z betlejemskiej stajenki

Bo z życiem nie jest tak jak z bigosem. Nie da się go (tego życia), wsadzić w pewnym momencie do zamrażarki i przerwać nieubłagany proces rozkładu. Nasz osobisty final countdown postępuje z każdą wybitą sekundą. Możemy go odrobię zwolnić jedząc marchewki i brokuła, możemy się nakremować ponad miarę i polatać w dresie po parku; nie zmieni to w znaczący prostego końca naszej ziemskiej egzystencji.
Wierzący mają poniekąd lepiej, bo przy życiu utrzymuje ich przekonanie, że świat nie kończy się w chwili ostatecznego zamknięcia oczu. Trwa dalej, tylko... Cholera wie po co? Nie wyobrażam sobie zysków płynących z wiecznego życia, a poza tym...
Czy nasze, powiedzmy to optymistycznie, stuletnie życie, zasługuje na miliardy miliardów miliardów miliardów wiecznego potępienia? A czegóż takiego straszliwego mogliśmy się w jego trakcie dopuścić, żeby tyle cierpieć? Jeżeli przebaczenie ma tak mały zakres tolerancji to po cholerę w ogóle się nim przejmować? Nie lepiej nagrzeszyć do bólu? przecież i tak jedna grzeszna myśl wyśle nas do piekielnego kotła na wieczność?
Twórcy tych nonsensownych gróźb może i przestraszyli średniowieczną ciemnotę, ale dziś są raczej na wymarciu.
A propos...
Zmarły niedawno abp Gocłowski, z takim dramatyzmem opłakiwany przez wiernych, do nieba raczej trafić nie powinien, bo nagrzeszył niemało.
Dla nieuświadomionych...
Jest, a właściwie to był, ojcem Mieczysława Wachowskiego, znanego kierowcy i Szefa Gabinetu Prezydenta RP Lecha Wałęsy. Wybitnego technika elektryka.
Jak myślicie? Czy ktoś mu trochę pomógł w dochrapaniu się funkcji?
Ależ skąd!
Był młody, zdolny, miał prawo jazdy i rzadką przypadłość niepokalanego poczęcia. W tym przypadku były to niezidentyfikowane plemniki, które, jak ogólnie wiadomo, poruszają się bez ładu i składu w Matrixie, aby w tajemniczym momencie uderzyć znienacka.

Wszyscy manipulują własnym, a jeżeli mogą to i cudzym życiem. Ambicje i potrzeba władzy siedzi w każdym z nas, kochamy rządzić. Uwielbiamy stać na szczycie łańcucha pokarmowego i zerkać z niego na miliony podporządkowanego sobie chamstwa ze świadomością, że jesteśmy od nich lepsi. Pozory!
Im jesteśmy wyżej, tym bardziej narażamy się na śmieszność, której nie chcemy, rzecz jasna, widzieć. Sądzimy, że taplając się w swoim rozbuchanym ego jesteśmy od kogoś lepsi, a ważąc każde słowo, od wszystkich mądrzejsi.
I staje się jasne dlaczego Bóg nie odzywa się do nikogo! 




niedziela, 1 maja 2016

Dar Pomorza

Jakoś już drugi maj z rzędu upływa nam na podróżowaniu. W zeszłym roku zajeżdżaliśmy się po Anglii, w tym skromniej, krócej i znacznie bliżej, ale całkiem fajowo. Gdyński fish and chips także nie wypadł gorzej w porównaniu z tym z Zatoki Robin Hooda. Nawet ceny podobne! Tyle, że zjedliśmy go w "Smażalni Ryb Morskich", a nie jakimś udziwnionym "Cafe Candy's". Wsunąłem gigantyczną porcję morskiego okonia. Gośka... coś na kształt flądry, niemniej gargantuiczny pakiet z frytkami i kilogramem sałatek, ale ona ma siedem żołądków jak Alf, a ja nie dopiłem nawet piwa. Zanim jednak wytrząsnęliśmy śniadanie, trzeba było zgłodnieć. Przechadzka po wybrzeżu jest przyjemnością, w jachtowym porcie stoją cudeńka milionerów, z których dwóch znam osobiście, a jednego motorówkę udało mi si ę nawet sfotografować. Wygląda tak:






To ta z dwoma czarnymi silnikami po 350 koni każdy. Zapieprza podobno osiemdziesiąt na godzinę po Bałktyku. Jak pis zamknie granice to ją wyczarteruję.
Żadna łajba nie przebije jednak Daru Pomorza królującego przy nabrzeżu niewiele dalej...





Jak to zwykle 1 Maja, na "Błyskawicy", śpiewa się szanty i tłucze tysiąc fotek na minutę, z czego z setkę tłuką wszędobylscy Japońce, dla których nasz kraj jest tak odległą kulturą jak to tylko możliwe.
I choćbym znał ich język lepiej  niż Toshiro Mifune i wcinał z nimi dwadzieścia lat jakieś shirako albo wątrobę z żabnicy, że o tańczącej rybie Fugu nie wspomnę, to i tak nie zrozumiałbym po jaką cholerę do nas przyjechali?
Jakaś forma czterojajecznego survivalu?