środa, 29 kwietnia 2015

Malibu na Barbadosie

Coś wielu z nas nie ma pomysłów na długi wekeend. Jeden by obrabiał żołądkową gorzką do kolacji, ale chyba od obiadu, jak sądzę, bo jaki sens robić inaczej? Ktoś zaproponował do wódki jakiś potas i witaminy, co dla mnie jest obłędem, bo nie po to się człowiek nawala, żeby truć organizm sałatą z bananem. Inni chodziliby po palmiarniach gdzie jest duszno, porno i nie ma knajpy. Ponoć czyjś mąż robi świetne drinki i on jest chwilowo moim faworytem, bo właśnie kupiłem brandy i colę, ale muszą trochę zmarznąć, by złoić im skórę.
Przyznaję, że i ja kompletnie nie wiem co robić przez trzy deszczowe dni w mieście. Może by jakieś kino, albo, rzeczywiście, spacer, bo na rowerach pod wiatr pedałować mi się nie chce. Z wiatrem zresztą także. Trzeba wynaleźć coś z daleka od jedzenia,  na trzeźwo, bez witamin i bolącej od siodełka dupy. Nie wiem czy to możliwe. Właściwie to przychodzi mi go głowy tylko rollercoaster, ale nie ma u  nas odpowiednio szalonego. Wynająłbym ślizgacz gdybym był na Bahamach, zobaczył może Alpy, ale z balonu, albo pojechał na wycieczkę w Góry Stołowe, które są małe, niskie i przepiękne. Cholera, że wcześniej na to nie wpadłem!
Nic... Trza się jakoś przemęczyć i naprawić w łazience jedno światło. Przykleję pewnie też trzy płytki pod parapetem, które czekają na swoją kolej od września i zaatakuję kurze w pokojach.
Już się zdołowałem.
I jeszcze te wybory!
W sumie to miałem niczego dziś nie pisać, ale zostałem pokonany przez kolejną tonę głupoty wabiącej się niejaki Grzegorz Braun. Nie wiem kto zacz, ale piętnastominutowy wywiad z tym szajbusem podniósł mi ilość enzymów tak wysoko, że nie zasnę zanim mu nie dokopię. Monarchista, szlag by go trafił! Chce mieć bombę atomową i zapewne zostać królem. Tobie tak do króla, jak temu Grzesiowi co to niesie worek z piaskiem!
Ja wiem, że wybory na prezydenta kraju mogą konsolidować grupy podwyższonego ryzyka zniżając poziom jakichkolwiek rozmów do dna toalety na obszarze holenderskiej depresji, ale ten Braun to oscyluje już wokół jądra ziemi.
Pisladczycy wymyślili spot, w którym opowiadają jakieś rzewne historyjki o Euro i jak to nie powinniśmy go wprowadzać do czasu, zanim nie zaczniemy zarabiać tyle, co na "zachodzie". Kolejna bajka obliczona na ciężko myślących emerytów pamiętających wymianę pieniędzy z lat pięćdziesiątych, w których to komuna wyrolowała prawie każdego Polaka. Przekaz jest prosty jak kij od szczotki: Głosujcie na PiS, bo my do tego nie dopuścimy! Banda hien!
Są jeszcze, coraz bardziej przyciągający się swoją głupotą Kurwin z Coockie'sem, dwóch nieokrzesanych buców, bez krzty rozsądku, żerujących na dołach pseudointeligencji wciągających na budowie cegły w wiadrach.
Kolejne co musimy zrobić w ten wekeend. Za żadne skarby nie włączać telewizora!
Dawajcie wszyscy na Bahamy! Drinki z parasolką, dookoła topless i czterdzieści w cieniu. I skutery wodne zostawiające za sobą dziesięciometrowy sik na naszą rzeczywistość.





wtorek, 28 kwietnia 2015

List do wybranych

Jeszcze nie tak dawno pisano do siebie listy. Używano długopisów, papierów listowych pachnących czasem konwalią lub bzem. Po wielokroć zastanawiano się nad każdym słowem, cyzelowano zdania i stawiano przecinki. Czasami nawet myślniki. Co zdolniejsza jednostka dodawała naiwny rysuneczek zieloną kredką, albo całusa ze szminki. Dlaczego? Bo ludzie mieli szacunek dla innych, który w oczywisty sposób przekładał się na szacunek dla samego siebie. List stawał się odzwierciedleniem naszych myśli, ukrytych pragnień, dyskretną formą intymnego monologu. Uczono kaligrafii i gramatyki. I ludzie jakoś z tym żyli...
A teraz będę wstrętny.
Dziś każdy pawian umiejący wcisnąć w komputerze guzik z napisem "Start" i wchodząc na któryś ze społecznościowych portali, zaczyna tryskać głupotą. I nie wiem jak mało by miał do powiedzenia uważa, że widok jego przerośniętej, różowej dupy, zrobi na kimś wrażenie; że pisząc swoje bezwładne, pozbawione jakiejkolwiek logiki i interpunkcji zdania, trafi do serc milionów innych pawianów świecących swoimi, także różowymi dupami zostając idolem internetu choćby na minutę. Guru tej bandy kretynów jest zapewne Korwin-Mikke, wykładnia wszystkiego, czego nie znoszę. Jest archetypem bandy dzisiejszych półanalfabetów; jest czarną dziurą w różowej dupie. Ale to jednostka, a ja muszę trochę uogólnić.
Powiem krótko...
Żyjemy w czasach demokracji, którą już w starożytnym Rzymie uważano za bełkot pijanego. Ale dopiero w czasach internetu ta plaga osiąga apogeum. Nie pomylę się wiele jeśli powiem, że siedemdziesiąt procent komentatorów wszystkiego jest: albo opóźniona intelektualnie, albo nie chodziła na WF.
Widziałem dziś może... dwunastolatka, który biegł do autobusu. Ważył pewnie tyle co ja, rozmiar buta wskazywał, że było zrobione na zamówienie, chodnik drżał, a tornister fruwał. I chyba miał w dupie to czy go dogoni, bo kurczowo ściskał w dłoni ledwo napoczętą butelkę Pepsi. Zniósłbym jeszcze tą Pepsi, ale jego wzrok koszmarnie wróżył przyszłości narodu. Miał z pewnością zwolnienie z WF i wszystkie "dys" przed "...afią" i "eksją". 
Ludziska, którzy mnie czytacie!
Jeżeli Wasze dzieci, wnuki, albo Wy sami, nie umiecie składnie konstruować myśli, to, na litość boską! Nie rozgłaszajcie tego całemu światu!
Kupując dziś pół kilo truskawek musiałem wysłuchać rozmowy dwóch emerytek stojących za mną i rozpływających się w zachwytach na ich zapachem i wyglądem. Kiedy odchodziłem, jedna powiedziała:
- Pani! Jo to ni mom wynchu.
A druga:
- Jo tyż.


niedziela, 26 kwietnia 2015

Jestem zazdrosny!

Życie jest cholernie niesprawiedliwe! A już to internetowe przekracza wszystkie granice przyzwoitości. To ja się męczę wymyślając co drugi dzień nową porcję idiotyzmów na swoim blogu i, kreując się na prostaka, próbuję wprowadzić świat w dobry nastrój, a moja żonusia kupi siedem gramów jakichś pestek, cztery doniczki i ziemię, którą oczywiście ja muszę dotachać do domu, rozsypie te pestki w rzeczonej ziemi, pstryknie fotkę i kilkadziesiąt kobiet natychmiast dostaje wzwodu! Już zapodałem na swoim profilu, że szukam nasion maryśki. I nie spocznę, aż je zdobędę. I zasadzę na tym samym parapecie mój odlotowy ogródek. Jakoś mnie nie martwi, że zainteresują się mną organy ścigania, bo już sama nazwa "organy" jest tak wieloznaczna i żałosna, że wszelkie obawy zamiatam pod dywan. To nawet może być jakaś nowość w zblazowanym świecie internautów. A konsekwencje?
Zdobędę ogromną popularność, firmy będą się zabijać o miejsca reklamowe przy moich wpisach, miliony kolejnych otwarć nabiją mi górę kasy i, jeżeli nawet kiedyś, kiedy będę już po dziewięćdziesiątce, a jacyś idioci w hełmach z dzikim wyciem wywalą taranem moje drzwi, to znowu zyskam kolejną pulę zagorzałych fanów, bo okaże się, że jednak wysiew marychy dla celów zdrowotnych, wydłuża życie nawet takich oportunistów zdrowotności jak ja.
Pewnie obrazi to wielu, ale ja od zawsze byłem fanem Jerzego Urbana. I kompletnie mi wiszą reakcje na tę wiadomość. Byłem i jestem. Tygodnik "Nie" był jednym z niewielu, które czytałem regularnie. Do dziś je lubię za ich pokrętną inteligencję. Nieważne...
Otóż redaktorzy "Nie" zasiali kiedyś przed komisariatem, na jakimś totalnym zadupiu, pokaźne poletko Marychy. Kiedy wyrosła na tyle, że zaczęła zasłaniać komisaryjne okna, opublikowali na pierwszej stronie fotki ze swojego występu. Żaden wsiowy sierżancina nie zorientował się przez całe miesiące co tak ładnie zazieleniło się pod oknami!
To typ dowcipu, który uważam za mistrzostwo świata! Tępienie głupoty musi kiedyś przynieść choćby minimalne rezultaty. Ci żołnierze prawości do końca życia będą oglądać każde wyrosłe źdźbło pod oknami.
Zakładam się też o wszystkie pieniądze tej ziemi, że żaden sąsiad, ani sąsiadka, nie dostrzegą w moim oknie półtorametrowej maryśki. Co najwyżej przyjdą z pytaniem: Co to takie ładne w pana oknie? Bo oni wolą karmić kotki, które czujnie obserwują każdego wychodzącego z klatek z jakimś Whiskas, aby móc podrapać niepodrapaną jeszcze część dachu podwórkowych bolidów.
Reasumując...
Jeżeli się kradnie, to należy ukraść tyle, żeby po wyroku i koniecznych opłatach niekorupcyjnych urzędników zostało tyle, aby móc resztę życia przeżyć godnie.
Parapet jest na tyle duży, że zbiorę odpowiednią ilość plonów na kolejne podejście, bo to inwestycja przyszłościowa i trzeba być wyjątkowym durniem, aby się nie udała! A później wykupię wszystkie skwerki pod każdym komisariatem na Lubelszczyźnie. Ależ to był zdrowy wpis!
Dla bezpieczeństwa jednak, od dziś, ubieram się na zielono.   


 

sobota, 25 kwietnia 2015

Motoryzacja...

W latach osiemdziesiątych po raz pierwszy zderzyłem się z zachodnią motoryzacją kupując lekko-pół-pseudo-wyścigowy wynalazek potomków pana Renaulta o symbolu 15. Rzadko widywałem wówczas na naszych drogach gabloty zza kurtyny. Jeżeli już jakieś były to przeważnie złomy z Niemiec. Mój przyjechał aż zza dwóch granic i był także skończoną kupą złomu.
Wyglądał tak:


No, prawie... Jeśli nie policzymy podłogi jak durszlak i kierownicy po lewej, mógłbym sam się pomylić. Miał za to świetny silnik i fotele, w których się wręcz zasypiało po kilku minutach. Były ogromne, miękkie i przypominały najlepsze czasy Ludwika XVI. I była jeszcze kosmiczna, jak na owe czasy, deska rozdzielcza, która wyglądała tak:


Zachwycałem się jazdą. Wyobraźcie sobie wsiąść do takiej fury po kilkuletnim ujeżdżaniu 
Malucha! Miała takiego kopa, że zapierało dech w piersiach, a szyby były bez ramek. Niestety, na tych zachwytach jej walory się kończą. Popsuło mi się w niej wszystko co tylko wykonywało jakieś ruchy za wyjątkiem kierownicy, a każdy łikend schodził mi na rozbieraniu i składaniu rozrusznika, który miał tą specyficzną cechę, że się nie psuł, ale wymagał cotygodniowego rozbierania, aby działać kolejny tydzień. Mój ówczesny szef ujeżdżał Trabanta, który się nie psuł wcale, ale wyglądał przy moim jak zaparkowany motor w krowim zadzie. Szanuję francuską motoryzację za wyobraźnię, ale wykonanie jest kupą gówna. Obiecałem sobie nie kupować nigdy w życiu aut od Żabojadów. I dotrzymałem obietnicy, ale...
Wymieniłem swojego busa, na kilka dni, na cholernie nowoczesną Megankę. Ot taka chwilka uprzejmości. Dwa dni temu padły światła, a dziś trzeci bieg zamienił się z pierwszym, drugi z czwartym, a o wstecznym można tylko pomarzyć. Żeby otworzyć okno trzeba włączyć silnik, bo nie ma kluczyka tylko jest jakaś debilna karta, która niczego nie włącza przed uruchomieniem silnika. Wiecznie coś pika alarmując o otwieranych drzwiach, albo że się je właśnie zamknęło, a to o niewyciągniętej karcie, a to, że ją się wyjęło, sprzęgło przeteleportowali z Ursusa, klima nie działa, światła żyją własnym życiem. Puszka Pandory! aż strach otwierać. 
Zatrzymałem się przed sklepem, a obok stanął gość w Citroenie. Żona poszła na zakupy, a on natychmiast zaczął coś naprawiać. Sąsiad z podwórka także ujeżdża Citroena C5. Żeby wysiąść musi otworzyć szybę, chapnąć za klamkę z zewnątrz, otworzyć drzwi, zamknąć szybę i wysiąść. Ja rozumiem się pobawić...
Być może nawalonym winem Żabojadom to nie przeszkadza, ale mnie cholernie.
Czuję się tak, jak bym za każdym razem, ilekroć siadam przy biurku, musiał odpiłowywać kawał jednej nogi, bo w nocy inna musiała się skurczyć. Niech sobie gotują ichnie robale w sosie truskawkowym, niech tarzają ślimaki w wiórach i wyrywają żabą udka. W tym są dobrzy i po to się do nich jeździ, aby spróbować to przełknąć. Dla mnie mają tylko Monę Lisę. Jakie to szczęście, że nie uwydatnili jej jeszcze nosa i nie dorobili wąsów! Pewnie i tak odpadałyby co tydzień! 
  

piątek, 24 kwietnia 2015

Nie mogę się doczekać...

Mam dziś próżnię zamiast mózgu po całotygodniowym ściganiu własnego cienia. Chce mi się już wakacji! Drżę już z niecierpliwości, aby wsiąść do samolotu i uciec z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę z szarej Łodzi.
I spotkać się z synem...
Bo, co by nie mówić, tęskni się za swoim dzieckiem. Przez ostatnie trzy lata widzieliśmy się może ze cztery miesiące, a prognozy wcale nie są lepsze. Nie wiem ilu z Was poznało to na własnej skórze? Życie ucieka, a stracony czas ni cholery, nie chce się wrócić. Zawsze, kiedy odlatywał na kolejne pół roku, czułem w gardle rosnącą kluchę. Kiedy przylatywał zresztą także. I chociaż zwykle po kilkunastu minutach zaczynaliśmy się już kłócić to... wicie, rozumicie...
W sumie to i jemu nie zazdroszczę takiej tułaczki. Wszystko to fajnie wygląda później, w papierach. Byłem tam, skończyłem to, CV pęcznieje, a jego łóżko jest wciąż puste...
Kłócić się, rzecz jasna, mam z kim, i jest to ważna część życia podnosząca ilość adrenaliny skracającą nam czas. Ale czy aby na pewno musimy dążyć do jego skracania?
W mojej ulubionej książce: "Paragraf 22" jest postać Dunbara, który uwielbiał się nudzić, bo to wydłużało mu życie. Każda zmarnowana sekunda, wlekąca się w nieskończoność, była niczym bandaż na jego ranę w walce z uciekającym czasem. Zginął.
Ja jestem typem raptusa, chcę wszystkiego od razu, nie umiem czekać. Właśnie ten czas, pomiędzy działaniem, jest dla mnie torturą i wcale nie mam wrażenia, że wydłuża on moje życie. Tylko frustruje. Pewnie dlatego czuję potrzebę pisania choćby tego bloga. To zdecydowanie coś, co zaprząta mi mózg, nie pozwala na nudę i jest pewną formą kreacji, w której czuję się najlepiej. Tak, lubię sobie skracać czas! I wcale nie mam wrażenia, że skraca mi to moje życie. Wręcz przeciwnie! Lubię pracować pod presją, spieszyć się i denerwować. To mnie mobilizuje i uruchamia zapyziałe zakątki wnętrza łepetyny. Pewnie dlatego, zanim zasnę, muszę wykonać kilkaset prób ułożenia się w pozycji: "Zaśnij wreszcie gamoniu!".
Nie wiem czy już o tym pisałem, ale...
Starsi ludzie opowiadają historię swojego życia poprzez pryzmat dziesięciu wyjazdów na wakacje.
- A jak byliśmy w Ustce...
- A pamiętasz, w Sopocie...
Nie są to moje klimaty. Nie chcę na starość mieć wspomnień z pięciu miesięcy swojego życia. Chcę pamiętać wiele lat, każdą porażkę i każde zwycięstwo. Zwyczajnie... Chcę mieć o czym opowiadać wnukom. One będą mieć o wiele lepszą pamięć i natychmiast powiedzą: Dziadek! Już to mówiłeś! Godzinę temu!
I wyjdziemy na idiotę, starego pryka z demencją, sklerozą i brakiem szacunku w oczach tych, na których nam najbardziej zależy...
Dlatego uważam, że należy sobie skracać nasze życie wydłużając je, tym samym, do maksimum. Cóż po nas zostanie jeśli nie nasze myśli i słowa?






czwartek, 23 kwietnia 2015

Śluby panieńskie

Kiedyś, na wczasach w Bułgarii, opychaliśmy się najlepszymi arbuzami jakie kiedykolwiek jadłem. Były nieduże i miały cienką skórkę. Wystarczyło rozkroić i wziąć łyżkę... Pychota! Zdaje mi się, że udało mi się wczoraj kupić podobny smakołyk. Ale się nawcinałem!
Przesunęli nam wylot do Anglii o kilka godzin i musimy odkręcać bilety na autobus i pociąg do Yorku. Ja wiem czy to takie tanie linie? Nie szkodzi, świat z góry i tak jest ładniejszy, nawet z opóźnieniem. Szkoda tylko, że odpadnie nam jedna rajza po pubach. Nadrobimy...
Zatrzymałem się na zakupy na malutkim parkingu w centrum. Obok jest pas psich gówien przepleciony trawką i miejsce koczowania żuli. Ilekroć tamtędy bym nie przejeżdżał, zawsze, przynajmniej jeden, tam śpi albo biesiaduje, wtulony w wyremontowany płot. Znając gęby okolicznych żuli wiem, że to miejsce wybrali sobie ci z najniższej półki. Zakazane jakieś mordy, wszystko kulawe i zasmarkane, sine na pyskach i śmierdzące. Ale cholernie wyspane i, co ciekawe, preferujący słowo pisane. Gazeta w rękach żula jest częściej widoczna niż u innych... To żałosne. Aby nie być gołosłownym pstryknąłem im fotki. A co! Niech i oni trafią do annałów!




Życie żula to sama przyjemność. Sen na świeżym powietrzu dodaje pałera. Otoczenie spoko ziom; w końcu i kawałek trawki i daleko od szosy... I jakiś wybuchowy napój w butelce po coli. I na cholerę się przemęczać skoro życie może być tak proste?
Jednak wybór nie jest łatwy.
Trzeba zrezygnować z zakupu mikrofali i nowego dywanu, wypiąć się na lodówkę z zamrażarką, którą żona kupuje już od pół roku...
Dobra...
Przerywam pisanie o żulach i wracam do czasów, w których moja żonka była podlotkiem i popełniła największy błąd swojego życia wybierając takiego durnia na męża, czego nie omieszkuje mi wypominać zdecydowanie częściej niż moje nerwy są w stanie to wytrzymać. Jak już wspominałem, nawet chmury rozpaczały tratując szybę Poloneza ciężkimi płatami mokrego śniegu. Urząd stanu cywilnego wytrzymał niestety nawałnicę kwietniowej nawałnicy, a urzędnik dożył ceremonii. Byłem tak zdenerwowany, że teściowa zaaplikowała mi przed wyjazdem jakieś ziółka, po których stałem się obojętny na zbliżającą się ceremonię. Pewnie widać to na zdjęciach po moim zapyziałym wzroku. Sto osób obśliniło mnie całusami, Polonez odpalił i zostałem mężem swojej żony. Chwilowo jedynie cywilnym. A ponieważ chciałem mieć dwa garnitury, udaliśmy się wieczorkiem do kościoła na kolejną sesję obietnic z podpitym gościem w sutannie, który miał wielkie ubytki w uzębieniu, ale był wysłannikiem...
Po nieudanej próbie cmoknięcia mnie w rękę przez nowo nabytego teścia, udaliśmy się do sali weselnej po prezenty i na ochlaj z tańcami do rana. Normalnie, jak u wszystkich, którzy zrobili ten krok stojąc na urwisku. I tak to trwa. Oby kolejne 27 lat...

wtorek, 21 kwietnia 2015

Nostalgia i złość

Kiedy powstawała łódzka Manufaktura, i była to jedna z największych ówcześnie inwestycji w Łodzi, "załapałem się" na jej część. Tworzyliśmy, właściwie od zera, cztery kolejne restauracje. Smutno mi, że dziś ostała się tylko jedna... A to raptem kilka lat...
W miejscu, w którym jest dziś apteka, tuż obok wielkiego napisu Manufaktura, od ulicy Zachodniej, powstawała Braseria. Taka francuska odpowiedź na McDonald's. Tuż przed jej otwarciem powstała obok "Naleśnikarnia". której także już nie ma... Ponieważ się śpieszyłem, siedziałem czasem głodny, a
dzięki specyficznemu systemowi wentylacji, Braserię nawiedzał zza ściany taki zapach, że chciało mi się płakać.
Drugą była Habibbi, chyba najlepsza ze wszystkich. Drinki, shisha, rachunek i wypad. Zanim zdążyłem nawciągać się obiecanego mi przed otwarciem, darmowego dymu z jabłek, już jej nie było.
Trzecia, w której napracowałem się najwięcej, należała do któregoś z muzyków chyba... Varius Manx. Nie... Blue Cafe.
Serwowała kuchnię hiszpańską. Nie ma jej już ze trzy lata. O wiele łatwiej grać na basie... Łódzkie "Planet Hollywood" dostało cięgi w zderzeniu z polską rzeczywistością. Nie ono pierwsze...
Ostała się jedynie Hanna Sushi. Uważajcie na żyrandol ponad wejściem jeżeli lubicie surową rybę w ryżu. Mało mnie nie zabił kiedy runął przy montażu. Nie ja go montowałem, żeby była jasność!
Polski kapitalizm jest specyficzny. Naiwni inwestorzy, wydający pożyczoną od babci kasę i remontujący trzydziestometrowy lokal są skazani na porażkę. W dobie minimarketów typu Biedronka czy Stokrotka, otwieranie czegokolwiek mniejszego jest kompletną głupotą. Do sklepu u znajomego Krzyśka chodzi się wyłącznie na piwo. Czasem po chleb i mleko. Jeżeli się zapomni...
Brakuje mi okolicznych sklepików. Zbankrutowały wszystkie w mojej okolicy.
Jeszcze nie tak dawno odwiedzaliśmy się w naszych domach aby, przy wystawnej kolacji, pogadać o niczym i pośmiać się w rodzinnym gronie. I wiadomo było dla naszych żon, że jeżeli na wokandę wchodzi polityka - trzeba imprezę powoli kończyć. Dziś wykręcamy się minutowym telefonem i zasypiamy w fotelu przy telewizyjnej nudzie. Niby jest dokąd pójść... Wielu naiwniaków wciąż liczy na zysk, po opłaceniu czynszu i ZUS-u, i siedzą po sto pięćdziesiąt godzin na tydzień we własnych knajpkach i sklepach.
Jakiś naukowiec z początków dwudziestego wieku przewidywał, że za sto lat będziemy pracować piętnaście godzin w tygodniu. Chyba myślał o sklepikarzach...
Żona sobie wyliczyła, że jej pensja, w stosunku do tej, którą dostawała przy podejmowaniu pracy, realnie zmniejszyła się o pięć procent. Ceny moich usług nie zmieniły się od dziesięciu lat. Boję się przekładać je na dzisiejsze ceny! Nie chcę być złym prorokiem, ale to wszystko idzie w złą stronę. Największą wartością kapitalizmu jest zysk, a skoro go nie ma, albo jest na poziomie zbliżonym do zera, to jaki ma sens się o niego zabijać?
Nudzi mnie ta Polska, nie lubię jej i mam ochotę wyemigrować. To nie jest tak, że nie zarabiam, ale wysiłek włożony w użeranie się z codziennością brzydnie mi z każdym dniem coraz bardziej. Najgorszy jest brak perspektyw, który zabija inicjatywę sprowadzając codzienność do pasma nudy i niedorzeczności. A walkę z tak mało określonym przeciwnikiem opisał najlepiej Cervantes.



niedziela, 19 kwietnia 2015

Żyjmy dłużej!

Pewien rosyjski naukowiec, nazwisko ma zgoła nieruskie i zapomniałem jak go wołają, kategorycznie stwierdza, że każdy człowiek może żyć nawet i tysiąc lat! Potwierdzają to jego badania na jakichś żyjątkach, którym przedłużył, iluś tam krotnie, ich żywot. Super!
ZUS dostałby kurwicy śledziony mając w obowiązkach wypłacanie emerytury każdemu matuzalemowi przez lat dziewięćset trzydzieści trzy. Ale ja tniutniam tę instytucję. Badania owego ruskiego geniusza takoż. Wyobrażacie sobie, że będziecie czytać moje dyrdymały kolejne tysiąclecie? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach tego nie wytrzyma! Ze mną na czele. Żyję w nadziei, że taki koszmarny scenariusz się jednak nie sprawdzi, bo...
Wyobraźcie sobie jednak słuchać i oglądać pysk Macierewicza kolejne dziewięć stuleci. Zapieprzać każdą miesięcznice dookoła Warszawy z Katyńskim na czele i kupować, co dziesięć lat, większy o dziesięć cali telewizor, aby oglądać "Taniec z Gwiazdami" z sześćsetletnią gwiazdą serialu "Rancho" erotycznie kręcącą sześćsetletnim tyłkiem? I gdzie ja miałbym  zmieścić sześćset pięćdziesięcio calowy ekran do oglądania podobnego szkaradziejstwa?  I jak miałbym się zwracać do starszego o dwieście lat żula spod Biedronki w sytuacji, kiedy ja mam lat siedemset?
Spier... stary capie?
Słowo "stary" przybrałoby wówczas zupełnie nowy wymiar.
Młody także...
Bo do jakiego wieku byłoby się młodzieńcem? Do setki? Sto lat na ręcznym? Litości!!!
Nie będę Was dłużej maltretował moją rozbujałą wyobraźnią, bo zaczynam pracować nad przedłużeniem sobie życia. Tak połowicznie. Wczoraj najedliśmy się dramatycznie skracającej żywot pizzy, która wyglądała tak przed upieczeniem:


A po upieczeniu tak:


Dodam nieskromnie, że widoczne obok sosy, są wyłącznie moją produkcją zatykającą półwieczne aorty z wręcz encyklopedyczną perfekcją, co mnie, akurat, niewiele obchodzi mając w planach tak odległą śmierć. Ale, tak dla bezpieczeństwa, równoważąc przedwczesny zgon w wieku lat pięciuset, niedzielna kolacja to istna orgia zdrowia, składająca się z pomidorów, cebuli, śmietany, kiełków i odrobiny przypraw, przepchnięta z trudem herbatą bez cukru. Nie wiem czy tak zdrową żywność mój żołądek wytrzyma. Krnąbrny to organ, który nie radzi sobie bez kiełbasy i masła, że o piwie nie wspomnę. Na wszelki wypadek zamieszczę zdjęcie owej potrawy dla niemałej, jak mniemam, rzeszy masochistów.



I tak oto, dwoma posiłkami, porozpieprzałem cały naukowy dorobek pewnego Ruska, którego nazwiska nie pomnę. Skacząc po dwieście lat między pomidorem a bandą zabójczych węglowodanów,  ryzykując własnym życiem, poświęcam się w imię nauki.
Amen


piątek, 17 kwietnia 2015

Ostatni biały nosorożec

Pingwiny to zwierzęta stadne. Te obsługujące proboszczów też. W Polsce jest ich więcej niż na biegunie, ale nasze są jakieś wyższe, brzydsze i nie ocierają się całą zimę tyłkami, aby się ogrzać. I chyba nie znoszą jajek. Właściwie to nie wiem tak na sto procent, a może też? Życie pingwinów to nudy i pasmo niebezpieczeństw; a to zaatakuje go jakaś wygłodniała orka, innym razem pijany batman, strach się nachylać, bo jajko wyskoczy, albo wskoczą od razu dwa, krzyż przygina do ziemi, a frak uciska. Pływanie we fraku także nie jest komfortowe, noce zimne, a telewizji niet, bo przecież Marysia to nie jest telewizja, a na biegun TVN nie dociera. A mimo to żyją. Tak sobie myślę... (ja wiem, że na starość się głupieje), że nie chciałbym być pingwinem. Ani śledziem. Życie dorosłego śledzia jest jeszcze gorsze. Nie dość, że musi pływać w smrodzie współbraci albo majtać się pod trzecim podbródkiem Jarka Katyńskiego dni całe, to wszyscy chcą go wytarzać w soli i zjeść z jabłkiem i cebulą, a później wyprać. Ale najgorzej ma ostatni żyjący biały nosorożec. Jest już stary i nic nie wart jako kochanek dla ostatnich czterech samic białych nosorożczyc (?). Jest niczym biblijny Adam na emeryturze. Do dziś nie wiadomo jakim cudem ludzkość się rozmnożyła skoro miał tylko dwóch synów, a i to do czasu. Jednak... Jakimś niezaprzeczalnym cudem jest dziś pradziadkiem siedmiu miliardów żyjących potomków. Zakładam zatem, że i pogłowie białych nosorożców nie wyginie jak dinozaury, na które nikt nie polował ze strzelbą i granatami, ani nie planował nadprogramowego wzwodu po spożyciu sproszkowanej części Brontozaura.
Tak już mamy na naszej planecie, że jedni umierają, a inni się rodzą. Zostaje jedno...
Klinicznie czysta, umyta i zdezynfikowana, wszechogarniająca, wciskająca się każdą porą i o każdej porze, ludzka głupota. Pojadę na wczasach do oceanarium i tam, w zaciszu podwodnego świata, oglądając nurkujące pingwiny zastanowię się  po jaką cholerę to dziś napisałem?



czwartek, 16 kwietnia 2015

Od zupki do... dupki


Załatwianie spraw urzędowych pochłania tak wiele czasu, że olałem dziś pracę i wróciłem pokucharzyć. Jest jakoś tak po każdej zimie, że chce się czegoś, co wyrosło przed kilkoma dniami, pachnie, apetycznie wygląda i nie nasiąkło jeszcze kilogramem pestycydów i metali z końca tabeli. Niestety, słyszałem w radio, że najbardziej narażone są na nie sałata, szpinak, którego nie cierpię, i zioła, absorbujące niczym gąbka wszystkie odkrycia Skłodowskiej.
Cóż z tego?
Z ziół da się wykonać jedynie jakieś popierdółki do polania nimi sałaty, a mnie potrzeba czegoś konkretnego na obiad.
Znacie mnie i wiecie, że kozie żarcie zostawiam kozom, łażenie po sklepach ze zdrową żywnością powoduje u mnie wzdęcia, a cały biznes dla oszalałych wegetarian obchodzi mnie tyle samo co klepanie różańca.
Dlatego nie interesuje mnie ile trucizn wessała kupiona dziś botwinka, ale mam jej dwa pęczki i przerobię ją na smakowitą zupkę.
Wyjadanie zamrożonych smakowitości ze świąt idzie opornie, a mnie się chce czegoś nowego. To jak z tym znalezionym, osiemnastowiecznym, dildo... Podnieca myśl, ale widok samego artefaktu przyprawia o mdłości. Zastanawiam się czy właścicielka owej zabawki zdążyła... A może był to właściciel?
Dziś trudno stwierdzić.
Nie ma co się czarować... To forma rozrywki, w której czas i zawirowania historii nie grają żadnej roli.
Juliusz Cezar, o którym pisano jako o mężu wszystkich żon, żony pisały "żona wszystkich mężów". No, lubił facet ten sport i tyle.
Zastanawiam się czemu jeszcze nie poruszałem tego tematu? Znaczy seksu. Znacie może kogoś, kogo by on nie dotyczył?
Katolicyzm z pewnością temu nie sprzyja. Szóste przykazanie sprowadza zaś jedynie falę nieszczęść uprawomocniając wymysły pseudo-pruderyjnych dupków mających na celu niszczenie wszystkiego co przyjemne w naszym życiu w zamian za jakąś falę nagród po śmierci. Wychowanie w tej tradycji od stuleci zmieniło nas w wystraszonych ludzików obawiających się kary na samą myśl o zerknięciu na zgrabną pupę sąsiadki.
A tu, jak widać,  klechy sobie, a życie sobie. Wątpię, aby właścicielka osiemnastowiecznego, skórzanego wacka, tuż po jego wypadnięciu (sic!), popędziła zaraz do spowiedzi. Prędzej do jakiegoś szewca. A gdyby nawet, to księżulkową sutannę najpierw zamieniłaby w namiot, a dopiero później usłyszała o trzech zdrowaśkach, jakie ma zmówić przed pójściem spać. To właśnie kler uprawia totalny ostracyzm próbując za wszelką cenę wyeliminować każdego, kto nie podporządkowuje się ich regułom. Czytałem o pannach młodych, które w noc poślubną ubierały się w jakiś uniform z małą dziurką w kroku. W średniowiecznym Malborku wymyślono, by każdemu zakonnikowi przysługiwała odrobina prywatności i nakazano okrążyć łóżka zasłonką. Okazało się, że zza zasłonek docierają namiętne westchnienia, a co drugie łóżko jest puste... Wszyscy chcą i lubią seks, a nieprzyznawanie się do tego jest zwykłym zakłamaniem. Jakie zatem diabelskie moce sprawiają, że właśnie po nim uśmiechamy się najradośniej? Zapewne owa dama wstydzi się do dziś zza grobu swojej nieostrożności. Olej to Madamme... Archeologom śnisz się po nocach.



wtorek, 14 kwietnia 2015

Poeci.

Wypłynął jakiś nowy konkurent Komora. Wabi się Wilk, ksywa Hau Hau, i bardziej na prawo ma tylko ścianę. I jest ponoć młody, co poczytuje sobie za atut; jest wygadany, ale na swój specyficzny sposób. Z tego co mówił wywnioskowałem, że pasy bezpieczeństwa w naszych autach są podstawą jego kampanii. Ma chłop dużo szans, bo pasów bezpieczeństwa ci u nas dostatek i może liczyć na ich głosy. Zakładam się o tysia, że żaden pas nie lubi być zapięty trąc się bezproduktywnie na kałdunie jakiegoś zapoconego grubasa. Ale z drugiej strony... Opinać jędrne ciało takiej, dajmy na to, Grodzkiej, to ... Dżisus, zagalopowałem się. Chciałem napisać Ogórka. No nie! Znów coś nie tak. Nie będę drążył.
Za to Pawełkowi urosło. Dostał chyba sponsora, zapewne kogoś z zagranicy od słodyczy, który słabo zna nasz język i nie wie, że Cookies to nie to samo. Tak czy owak, ma facet robotę w reklamie wszystkiego. Ba! W kryptoreklamie też. Każdy prawnik go uniewinni.
Jarosław Katyński gra za to na dudach. Nie jest to zdolny dżezmen i longpleja nie nagra. Zapewne dlatego zyskuje posłuch jedynie wśród głuchych.
Znowu, cholera, zaczynam pitolić o polityce, a miałem tego nie robić. Ale mam nastawione radio na Tok Fm, które robi mi wodę z mózgu.
Skoro jednak zacząłem...
W tymże radyjku, które zaczynam przedkładać nad inne rozgłośnie, jest cotygodniowa (chyba...) audycja, w której dziennikarze wynajdują kwiatki mogące, zdawałoby się, wyrosnąć jedynie daleko poza naszym układem planetarnym. Bo to chyba nie jest możliwe, aby jakiś imć Migdał napisał wiersz o lądowaniu w Smoleńsku i swoim ajdolu, Gosiewskim i mieszkał w Europie? Przekazuję go dalej, bo czuję się w obowiązku propagować wybitne jednostki określające się dyskretnie mianem czeladnika poezji. I cóż z tego, że chwilowo zatrudnił się jako pomocnik hydraulika przy oczyszczaniu toalet?
Mam kolejną pasję!
Będę Was maltretował kolejnymi wierszami z cyklu: "Miesiączki... Znaczy... Miesięcznice"


 Miał Pan straszną śmierć, Panie Pośle
ale z czym zostajemy my, żywi? 
Doświadczeni, kolejny raz utwierdzeni 
w grozie i cierpieniu. Życiu, 
w które sami wczepiamy się do zatracenia, 
które chcemy potem ostatecznie odrzucić, 
kiedy po wstrząsach, krzyku, rwaniu włosów, 
po ekstatycznych zrywach, trwaniu w martwej ciszy, 
leżymy, oddychając ciężko, pogodzeni-niepogodzeni. 

Pozostała nam bolesna pustka, ale nie na długo. 
Życie nie znosi próżni, natarczywie powraca. 
Kto chce pamiętać, kurczy się z niemocy i gniewu. 

Maski pośmiertne, gesty, całun, wchodzą w ciało. 
Jeszcze chwila – i powracamy do swoich zajęć. 

Wszystko co mamy, małe jest: garstka wspomnień, 
bryłka ziemi, słowo, śmiertelne, jak Wy, kruche. 

Pamięć nikczemnie nietrwała, zakładnik klęski. 
Pamięć mała jak nieprzyznanie się do klęski. 

Ich lekkie cienie potrzebują czułości,  więcej 
niż można zebrać w sercu jednego człowieka. 

Więcej czułości niż poświęcaliśmy sobie, 
wiary większej nad całe nasze zwątpienie, 
nad obojętność, całe dotychczasowe życie. 

Są bez głosu, jak fale biją w głuchy horyzont 
sumień, słabiej i słabiej, kołyszą nas, do snu. 

Pozostają twarze – pytanie na usta wszystkich 
odważnych wystarczająco żeby słyszeć 
odważnych wystarczająco żeby pytać pytać 
i odpowiadać i dać odpowiedź 

Tą śmiercią zadano nam po raz drugi to samo 
życie, podwojone o ciężar Tamtych imion. 

To będzie prośba o ponowne narodziny, 
trudniejsze zwycięstwo, 
niedojrzałość nie do usprawiedliwienia, 

maturalny egzamin z człowieka, 
długa droga do Damaszku przez pustynię, 
dobrowolne kluczenie, ociemnienie, post, 

pielgrzymowanie pozornie bez celu, 
uwiąd pragnień i samotność, czczość, 
nowe powołanie do arcydzieła, 

radość odnalezienia, uspokojenie, 
i szaleństwo, zaparcie się milczenia. 

Pomiędzy katedrą z ciała, kości i krwi 
a zwykłym błotem, 
krąży znikliwa iskra zwana duszą 
– nie dajmy jej zniknąć. 

Z serca, pamięci, wyobraźni – 
ile Nas w Was?
niepewny apel poległych 
do Nas 




Można się było w gościu zakochać!

Przejażdżka...

Zapewne się już pochwaliłem, ale mogę jeszcze raz...
Czegokolwiek by mój syn o sobie nie mówił i co by o sobie nie myślał, jest niezwykle zdolnym młodym człowiekiem. Jego talent do języka angielskiego zachwalały już dawno lektorki, a moja mama, która na co dzień utrzymywała z nimi kontakt, chodziła dumna jak paw w zalotach. Toż w dwa miesiące po obronie pracy magisterskiej i cztery po dwuletnim pobycie w USA, był już w Anglii i zaczynał pisać doktorat z dziedziny, która dla mnie jest nieosiągalna niczym wyprawa na Marsa - biotechnologii. Nie zazdroszczę mu niczego, musiałbym być idiotą, po prostu się cieszę. Jego umysł jest ścisły jak czarna dziura, co cieszy mnie już trochę mniej, bo ja jestem rozlazły w swoich zainteresowaniach niczym rozciągnięta wata.
Jestem też leworęczny...
Ale może właśnie dlatego zestaw wiecznie szybującego w obłokach mańkuta z przyspawaną do podłoża, praworęczną chemiczką, stworzył zaczyn, który zaowocował naszą pociechą.
Mam taką nadzieję.
Siedzi trzy lata na swoim garnuszku w trzecim kraju, do domu wpada jak bomba na dwa tygodnie co pół roku żeby się wyspać i odlatuje.
Dlatego nie mogłem nie zrobić synowi gorszego prezentu niż nasza wyprawa do Anglii w ramach wakacyjnych harców. Spytaliśmy go na Skype czy się cieszy z naszego przyjazdu? Jego entuzjazm niemal rozwalił ekran monitora. Pewnie nam policzy za dziesięciodniowy nocleg...
Ale ja jeszcze na Wyspach nie byłem i będzie musiał jakoś to przeżyć. Do kogo mam, cholera, tam jechać? Do królowej?
Będzie to po części wyjazd sentymentalny, bo planuję odwiedzić Abby Road w Londynie i pstryknąć sobie zdjęcie na historycznym przejściu dla pieszych, na którym sfotografowali się także Beatlesi do swojego albumu. Zobaczyć Hyde Park, stumetrowe klify oddzielające Wyspy od morza i British Museum, żeby choć liznąć przygody Hovarda Cartera i lorda Carnavona w poszukiwaniu grobu Tutanchamona. Bo co by nie mówić o Anglikach... Nasza cywilizacja zawdzięcza im tak wiele, że nie sposób tego przecenić.
Ów Carter przypomina mi także mojego Łukasza. Każdy z nich jest, albo był, do obrzydzenia systematyczny. I to procentuje. Wiem o tym doskonale, ale mnie systematyczność umyka. Rzucam się na coraz to nowe wyzwania olewając poprzednie. Trzeba by żyć o wiele dłużej żeby mieć czas na powrót.
Rozpisaliśmy się na fejsie o majowym starcie w wakacje, na który, już teraz, większość z nas ostrzy sobie ząbki trawiąc na potęgę zimowe złogi w błogiej nadziei na nowe. Ja mam inne plany. Chcę wreszcie, pierwszy raz w życiu, zasiąść w fotelu najbardziej wypasionego Rollercoastera w Anglii. Mam nadzieję, że jest taki w okolicach Londynu, który pozwoli mi zderzyć się z przeciążeniami, od których moje złogi zabrudzą jedynie jego najbliższą okolicę, co, jak mniemam, powinno być wliczone w cenę. Kocham takie ekstremalne przejażdżki i nie mogę się ich doczekać. Tniutniać Tutanchamona. Rollercoaster to jest to!



niedziela, 12 kwietnia 2015

Truciciel

Mam nadzieję, że wytłumaczyłem "moją prawdę", o prawdzie, dla której właśnie miażdżę opuszki swoich paluszków w dwieście dwudziestym piątym wpisie, w piętnastu ostatnich miesiącach, ku pokrzepieniu serc i zaspokojeniu nigdy nie zrealizowanej potrzeby kapłańskiej posługi w ściągnięciu owieczek na zblazowane pole inteligencji porosłe, jak na złość, najzieleńszą trawą. Trudne i długie to zdanie, ale że i potrzeby rosną, mój język może stawiać, napasionym czytaczom, coraz większe wymagania. Postaram się być zatem coraz mniej zrozumiały.
Ale jeszcze nie dziś.
Po serii obżarstw związanych ze świętami, tonach posiłków zawierających wyłącznie nasycone tłuszcze obniżające, wbrew pozorom, zły cholesterol, należałoby zjeść coś bardziej szkodliwego.Wybór padł na sałatkę składającą się wyłącznie z samych trucizn zalegających w owocach. I tak...
Zabójcze banany, torturujące śledzionę, zostały skrojone wraz z nasiąkniętym strychniną kiwi. Jakby tego było mało, dorzucone zostały fragmenty trujących mandarynek i, O laboga! Gruszek! uważanych za jeden z najbardziej sraczkotwórczych owoców we wszechświecie. Nie dało się pominąć pomarańczy. O ich szkodliwości nawet nie warto wspominać. I winogrona. Te zaczynają żyć dopiero w połączeniu z wodą i drożdżami, bo same są wręcz ohydne. Mordowanie taką kolacją wymaga dodania łyżeczki  brązowego cukru i zatęchłej porcji rodzynek. Nie zaszkodzi skropić całość jakąś brandy i pozostawić na godzinę w lodówce.
No...
Jeżeli to Was nie zabije, to śmiało możecie zostać królem Filipem Pięknym i wymordować wierchuszkę zakonu Templariuszy jakiegoś 13 w piątek. I, mimo że całość wygląda nawet całkiem apetycznie, to jest to zestaw powalający każdego mamuta w pięć minut. Źle zrobiłem, że zjadłem. Tracę właśnie wzrok i nie mogę znaleźć kabla. Doczołgałem się resztką sił do pokoju i wydębiłem kawałek kabla od żonusi, mogę zatem zaprezentować coś, co ma większe możliwości niż woda królewska. Ale muszę się śpieszyć, bo rozpuszcza salaterkę...


To okropne uczucie tak bezczelnie próbować Was potruć, ale jakoś będę musiał to przeżyć. Jeśli oczywiście ja przeżyję kolację pozbawioną jakichkolwiek walorów smakowych, kalorycznych i odżywczych. A Fe!

sobota, 11 kwietnia 2015

Wieczorny spacerek

Od czasu do czasu ktoś mnie pyta ile, w tym co piszę, jest prawdy? Gdybym powiedział, że 100% i tak nikt by mi nie uwierzył. I pewnie miałby rację, bo nie sposób czasem choćby czegoś nie przekręcić. Zwykle jednak udaje mi się zachować klimat opisywanych zdarzeń. A to, że patrzę na nie poprzez pryzmat mojego pokręconego mózgu, ułatwia mi ich opisanie. Prosty przykład...
Wychodzę wieczorkiem do sklepu tuż za rogiem. Muszę dodać, że mieszkam w centrum, otoczony murami, asfaltem, betonem i tysiącami aut. Na metr ziemi, pod tym całym bałaganem, przypada pewnie z dziesięć dusz ludzkich, osiem psich i cztery kocie. I jeden żółw. U mnie w domu. Ale ten zmyka ze swojego terrarium rzadko, a na ulicy, ani podwórku, nie był od zarania swoich dziejów. Inaczej ma się sprawa z rzeszą rozszczekanych pupilków prawie każdego sąsiada. Prym w ich posiadaniu wiodą starsze panie, wlokące na stumetrowych smyczach po dwa, lub trzy, drące się wniebogłosy, kundelki, i blokujące chodnik z połową jezdni. Bieg przez płotki. Ruchome i nieobliczalne, pozostawiające za sobą kilogramy min przeciwpiechotnych i palmy uryny na kołach samochodów. A wieczór to czas eskalacji. Jak na pierwszomajowym pochodzie... W bezpiecznej odległości (bo te panie starannie dbają o odstęp), zataczają kwadrat ulic (jeżeli kwadrat można zataczać...) w posępnej zadumie nad tajemnicami bytu i kompletnym brakiem szacunku do innych. Nie chcę być znowu złośliwy, ani generalizować, ale kobiety mają w sobie więcej ksenofobii niż faceci. Zakładam, że jest ona wynikiem większego poczucia obowiązkowości na co dzień, co jest oczywiście zbawieniem dla nas, mężczyzn, ale niekoniecznie zawsze i wszędzie powinny nim epatować. Przyznaję się bez bicia. Nie cierpię omijać psich gówien tylko z tego powodu, że jakaś zasuszona staruszka wykłada na nie połowę swojej emerytury. Niech dołoży jeszcze pięć złotych na torebki i poskraca smycze to przestanę zrzędzić.
Nie byłem dziś w sklepie, nie minąłem żadnych psich odchodów. Pewnie gdybym wyszedł, tak właśnie by było. I no ile w tym prawdy? Wszystko i nic.  



piątek, 10 kwietnia 2015

Tam mnie szukajcie...

Przechodząc dziś przez okoliczny ryneczek usłyszałem z ust ogromnej, z każdej strony, emetyki, biadolenie... właściwie to nie biadolenie, to był syk kobry przed atakiem: "Te skurwysyny zabili nam prezydenta; te Ruskie... z Tuskiem". Podszedłem do niej i powiedziałem żeby zmieniła lekarza, bo ten ją oszukuje. I źle powiedziałem.
Bo to nie lekarz ją oszukuje.
To demencja i Rydzyk wykonują swoja robotę po mistrzowsku!
Chciałbym napisać: Uczmy się od nich!
Ale to tak jakby napisać: Jedzmy gówno! Miliardy much nie mogą się mylić!
Nie tędy droga.
Proponuję ogólny dostęp do Pavulonu. Dla zramolałej umysłowo, otumanionej "Marysią" i pislamem, rzeszy emerytów, ilość przyjmowanych leków jest całkowicie obojętna i jeden dodatkowy nie zrobi im żadnej różnicy. A może przedawkuje?
I żeby było jasne!
Moja mama i teść także są już dawno emerytami. Jednak żadne z nich, nigdy, nie zniżyło się do poziomu postrzegania świata z perspektywy przykościelnych dupków.
Przemierzyłem kilka lat temu Europę swoim busem mając dowód rejestracyjny od osobówki. Zorientowałem się dwa tygodnie po powrocie. Opowiedziałem o swoim debilizmie koledze, który skonstatował krótko: I co? Można?
Ano można.
Pod warunkiem, że wreszcie wyeliminujemy defetystycznych i zakłamanych skurwieli, mącących w głowach i tak skołowanych wiekiem, niekoniecznie tęgich, emerytek i emerytów.
Bo ten cały socjotechniczny szmelc, który uprawia cały PiS, przypomina jedynie największe osiągnięcia hitlerowskiej i stalinowskiej propagandy dla swołoczy.
Robią dziś obchody katastrofy smoleńskiej szwędając się po Warszawie od ósmej rano, ale dopiero teraz, późnym popołudniem, jego wysokość Kaczor śmiał przemówić do rozpalonego oczekiwaniem plebsu. W międzyczasie ten kutafon, Macierewicz, odwalił swoją działkę psychodelii, którą wszystkie telewizje skrupulatnie musiały odnotować (no, bo jakżesz by nie mogły tego zrobić; mają misję!). I pożywka dla maluczkich jest. Nawet ja daję się na to nabrać. Ale nie szkodzi.
Jest takie zdjęcie, gdzieś na fejsie, kota na schodach. I każdy ma problem czy ów kot wchodzi czy schodzi. Każdy widzi to, co chce i nikt nie da się przekonać. To samo mamy w polityce.
Niech mnie szlag trafi jeżeli jeszcze kiedykolwiek o niej coś nabazgram.
Może nawet nie będę już musiał, bo 19 maja lecimy sobie do Angolów i, jak mnie najdzie cholera, to zostanę kloszardem z meldunkiem: Tower Bridge, karton siedemnasty od północy. Na wszelki wypadek bierzemy z żoną śpiwory.




środa, 8 kwietnia 2015

Od Sasa do Lasa

Pięć lat wstecz rozbił się prezydencki Tupolew i zginęło 96 (?) osób. Z obecnych doniesień pismenów wynika, że była w samolocie załoga i 92 prezydentów Jarosławów Kaczyńskich z żoną. Potwierdził to ponoć niemiecki dziennikarz Jurgen Roth pisząc o tym wydarzeniu książkę. Jak widać idiotów mamy wszędzie i żadne geograficzne granice państw nie są wykładnikiem mądrości. Tak szczerze mówiąc.. Jedyne czego żałuję po tej katastrofie to to, że nie miałem żadnego wpływu na obsadę podróżnych. Można by było załatwić tak wiele spraw za jednym, hmmm... zamachem... A tak... 91 prezydentów z żoną poległo na marne. Może jeszcze jeden łysy, sikający na siedząco dupek, ksywa: Gosiewski. Bez żony, dzięki której dowiedzieliśmy się kto rozpylił mgłę nad lotniskiem.
Ale ja dziś nie o tym chciałem...
Nieznana mi z nazwiska pani doktor, znaczy lekarz, opowiedziała w jakichś wiadomościach mrożącą krew w żyłach historię o tym, jak to emerytowany pacjent uderzył, pobierającego mu krew pielęgniarza, najpierw w twarz, a potem w głowę. To podobnie jak ja, kiedyś, przeciąłem sobie skórę na dłoni, a później skaleczyłem się w rękę. Innym razem zatankowałem paliwo i wlałem ropy do baku. Najważniejsze jest żeby mieć tyle samo lądowań co startów. Na szczęście wyrosła nam już rzeżucha, która nie pachnie najładniej, a potem śmierdzi. No i czy nie jestem pilnym uczniem telewizorni?
Od świąt zjadłem chyba trzy posiłki, w zasadzie same ryby. Lwią część smakołyków, mimo biblijnego obżarstwa, trza było zamrozić. Nie uchowała się jedynie wódka, ale to tylko dlatego, że alkohol, menda jedna, zamrozić się w standardowej lodówce nie chce, a nie można pozwolić mu się zepsuć. Bo jest drogi i trzeba za niego dużo zapłacić. Pierwszy dzień po świętach, w pracy, wymaga wiele samodyscypliny.
Przypomniał mi się dowcip...
Na zebraniu związkowców odzywa się przewodniczący w takie słowa:
- Ponieważ udało nam się wywalczyć pięciodniowy tydzień pracy, musimy zacząć walczyć o czterodniowy tydzień pracy! A jak wywalczymy czterodniowy tydzień pracy - musimy zacząć walczyć o trzydniowy tydzień pracy! Jeżeli wywalczymy już trzydniowy tydzień pracy... Pozostaje nam walka o dwudniowy tydzień pracy!
- Oczywiście! - głośny szmer poparcia obiega salę.
- A jeżeli wywalczymy dwudniowy tydzień pracy, to musimy zacząć walczyć o...
- Jednodniowy tydzień pracy!!! - euforia związkowców przybiera na sile.
- A jak już wywalczymy jednodniowy tydzień pracy... - tu chwila namysłu... - to będziemy przychodzić do roboty, powiedzmy... We środę!
Nastała chwila grozy. W końcu sali uniósł się jeden odważny paluszek związkowca z pytaniem:
- W każdą środę?

Te bankrutujące niedawno kopalnie sprzedają dziś węgiel za połowę ceny, bo muszą się jakoś ratować przed plajtą. Będą mieć na wypłaty, ale powalą na kolana inne kopalnie. I o to się związkowcy bili! Czy jeszcze ktoś wierzy w ich dobre intencje?
Zawsze sobie obiecuję nie pisać o polityce. Ale to się zwyczajnie tak nie da! Jeżeli polska polityka jest wyłącznie zamglonym kręgiem piaskownicy dla nieuków w spółce z oszustami, to jedynie co mogę, to walnąć ją czasem w twarz, a potem w głowę.



sobota, 4 kwietnia 2015

Marco Ferreri

Obiecałem sobie dać luzu na święta i nie pisać, ale to chyba już stało się już moim nałogiem. No bo cóż tu robić? Po kościołach nie chodzę, lodówka pełna, gary także, podłoga w kuchni jakaś świecąca i śliska, aż strach po niej chodzić. Oczywiście wszystkiego jest o wiele za dużo i aż mnie gnębi sumienie, że nie przygarnąłem na święta dwójki wynędzniałych Somalijczyków. Jak znam życie, będziemy dojadać resztki poświątecznych wiktuałów do końca tygodnia co oczywiście ma swoje zalety, ale zaczyna się dłużyć, bo ileż można jeść? A ponieważ jestem zdeklarowanym wrogiem napychania kałdunów systemem: zjedz to, bo to odciąży ci trzustkę, a tamto zjedz, bo dobre na wątrobę, i popij tym, bo poprawia trawienie...
A może by się tak zwyczajnie nie obżerać?
Odpoczną wszystkie nasze podroby bez konieczności zmuszania ich do jakichś zachowań w wysilonym trybie turbo.
Ale jak tu zachować umiar kiedy nasz jutrzejszy obiad będzie się składał z czerwonego barszczyku z wydziwionymi krokietami i ozorków w sosie chrzanowym z, pewnie znowu, wydziwionymi pyrkami. Że o surówce, winku i cieście nie wspomnę... I kiedy już każdemu odbije się pierwszy zjedzony burak, a na krokiecie to już właściwie siedzimy, trzeba by zjeść kolację... I zaraz wjeżdżają na stół wędliny, surówki, kolejne ciasta, zmrożona połówka i zapalone świeczki. I tylko niewielkiej liczbie najstarszych Beduinów wiadome jest kied?y, i czy w ogóle, owa orgia frykasów zapełni wreszcie cichą oazę.
A kiedy w poniedziałkowy poranek żona opieprzy nas za polanie jej kranówą i stukniemy się jajkami (sic!) przy kilogramie pachnącego karczku, szynki i kolejnej porcji zielonkawych jąder, no to należy pojechać na obiad. Wiem, że będzie to indyk z całą masą przyległości masakrujących układ trawienny w sposób jak najbardziej idylliczny dla kubków smakowych, po których musi być wystawna kolacja z gorzałką... (I tu nie wnoszę sprzeciwu).
Trudno w święta nie parafrazować powiedzenia imć pana Zagłoby: Zjem wszystko - byle dużo! Jest dużo i wszystko takie smaczne... Zajadajmy się do bólu. Odpoczniemy w pracy.


piątek, 3 kwietnia 2015

Tylko tyle...

Nie będę dziś ściemniał, bo pewnie wszyscy gotują, pieką ciasta, malują jądra na niebiesko i żółto, marynują karczki i mielą kaczki na pasztety. Rozszalałe żony maltretują ostatnie stado roztoczy w poduszkach i wydzierają się na wszystko co się rusza. Wszystko to dzieje się wyłącznie po to, aby jutro, ktoś z domowników, ubrany w odświętną jesionkę i berecik, mógł pyrgnąć się do swojej parafii z koszyczkiem okrytym haftowaną w misie serwetką, zostać popryskany kranówą i zameldować po powrocie:
- Niech będzie Pochwalony!
- Na wieki wieków!
I dopiero wówczas można będzie zjeść wypasiony barszcz na żeberkach z suszonym grzybkiem i fioletowe jajko.
Słuchałem w radio masę audycji o tym, jak to należy się zastanowić nad naszym lichym bytem na tym padole łez i postarać się wczuć w jakieś nieodgadnione tajemnice bytu... Ale dociera to do mnie jak deszcz z Sahary.
Dlatego wstrzymam się od kolejnej porcji ironii.
Świętujcie zatem; każdy wedle swoich przekonań i upodobać. Nie przejadajcie się i niech owe święta będą dla wszystkich Was dniami spokoju, relaksu i koncentracji sił przed nużącym ciągiem codzienności, który niechybnie nadciągnie wraz z najbliższym wtorkiem. 
Wszystkiego Najlepszego!
Darek.


czwartek, 2 kwietnia 2015

Bo...

Obawiam się, że zacznę dłużej siedzieć wieczorami przy komputerze. Zawsze o dwudziestej pierwszej siedziałem bowiem przed telewizorem oglądając Top Gear. I było mi całkowicie obojętne który raz oglądam kolejną powtórkę, bo zawsze znajdowałem coraz to nowe smaczki tego programu. Jeżeli mogę o sobie powiedzieć, że kiedykolwiek byłem fanem czegokolwiek, to właśnie tego show. No i kapucha...
Clarkson walnął któregoś z producentów i go wywalili. Pozostali dwaj odmówili pracy dla BBC. Zrobią jeszcze jakiś objazd po kilku krajach i koniec jedynego programu, dla którego włączałem telewizor. 
Wielka BBC już dostaje czkawki z obawy, że zarżnęła swoją najlepszą kurę, prezenterzy za to, przez najbliższy rok zarabiali będą krocie na wywiadach. Clarkson pewnie napisze o tym książę, za którą będą się zabijali w księgarniach. 
Innymi słowy Top Gear wszedł w nową fazę rozwoju. Ja, na miejscu właścicieli różnych stacji telewizyjnych, leżałbym teraz na słomiankach każdego z prowadzących program z gotowymi umowami współpracy. Dlaczego ogromna BBC zdecydowała się na taką szarmancję? Bo dziś każda telewizja chce za wszelką być bardziej papieska od papieża, bo boi się pokazać kogoś z papierosem w ustach, a na wizji pozwala pić jedynie niegazowaną wodę, której ja używam w wucecie. Bo obrazi stertę zramolałych staruszków, którzy stanowią trzon publiki zakochanej w debilnych serialach, i którzy, ślęcząc całe dnie w wygniecionych dupskami fotelach, wylewają łzy nad jakimś Dżonem, który rozwiódł się z ciężarną Dżesiką, która okazała się padstajenną bladzią romansującą od roku z Henrym z przyległej parceli. Bo do młodszej publiki można dotrzeć jedynie programami pokroju "Idol" czy "Taniec z Gwiazdami"; bo są to programy, które można wyłączyć po dziesięciu minutach niczego nie tracąc. Bo nie mogą pozwolić na to, aby ludzie zaczęli myśleć, bo to obniża sprzedaż telefonów i farbek do włosów. Bo masakruje dochody z parafarmaceutyków i zabija rynek podpasek i proszków. Bo telewizja przejmuje kościelny rynek sprawowania rządu dusz, o które ten jest tak bardzo zazdrosny. 
Bardzo żałuję, że nie będzie nowych odcinków Top Gear. Wychodził ponad przeciętność będąc wisienką na torcie dzisiejszej, telewizyjnej, nudy. A jeszcze niedawno zżymali się na Bena Collinsa o to, że napisał książkę demaskującą jego rolę Stiga w programie. Teraz będziemy mieć czterech Stigów i każdy znacznie lepiej na tym wyjdzie. Nawet ja, bo laptop zużywa o wiele mniej prądu.








środa, 1 kwietnia 2015

Pośpiech...

Jak to przed każdymi świętami... Zabiegani ludzie z kocikwikiem w oczach i przypiekającym się karczkiem w piekarniku, zasuwają jak dźgnięte szczury. Miałem tak i ja od rana. Wpadłem więc jak bomba na stację paliwka popić. Cała stacja zastawiona rusztowaniami; jeden dystrybutor wolny. Niestety, z naprzeciwka podjechała paniusia z tatą, chyba, jako pasażerem. No to czekam...
Zawsze mnie ciekawiło, pisałem już o tym, dlaczego tankowanie zajmuje kobietom tyle czasu?
To słuchajcie, bo już wiem! Nie rozumiem, ale wiem.
Wysiadła, poprawiła zsuniętą na oczy, czerwoną, czapeczkę, zamknęła kluczem drzwi i obeszła samochód dookoła. Otworzyła drzwi kluczykiem, uruchomiła mechanizm otwierania wlewu, zamknęła kluczykiem drzwi i zaczęła tankować. Zamknęła wlew, otworzyła drzwi kluczykiem, wypięła się na minutę, zamknęła drzwi przednie, otworzyła tylne, wypięła się na minutę i znalazła torebusię. Zamknęła drzwi kluczykiem i poszła zapłacić. Nie było jej dobre dziesięć minut i wróciła chłepcąc kawusię. Otworzyła drzwi kluczykiem, wypięła się na minutę, zamknęła drzwi kluczykiem, poprawiła zsuniętą na oczy czerwoną czapeczkę, i zaczęła wykonywać jakieś dziwne czynności w okolicach lusterek. Kolejne kilka minut.
Mnie już zaczyna trafiać, ale czekam...
Otworzyła drzwi kluczykiem i wsiadła. Myślę - odjedzie! Nie tak prosto! Coś jej nie pasowało przy przedniej szybie. Wysiadła, zamknęła drzwi kluczykiem i zaczęła oglądać szybę od zewnątrz. Otworzyła drzwi kluczykiem, potem bagażnik. Zamknęła drzwi kluczykiem, wzięła ścierkę i zaczęła dłubać przy przedniej szybie. Otworzyła drzwi kluczykiem i zrobiła to samo od wewnątrz. Wysiadła i zamknęła drzwi kluczykiem otwierając wcześniej bagażnik. Włożyła ścierkę, trzasnęła klapą i otworzyła drzwi kluczykiem. Wsiadła, ale coś jej nie konweniowało w dystrybutorowych cyferkach, bo wysiadła, zamknęła drzwi kluczykiem i zamarła przed dystrybutorem na dobre dwie minuty. Wreszcie poprawiła zsuwająca się na oczy, czerwoną, czapeczkę, otworzyła kluczykiem drzwi i wsiadła.
Myślę... Jak teraz nie odjedzie, to mam w aucie noża i ją zaraz poharatam.
Nie pojechała.
Cofnęła autem pół metra i zaczęła znów oglądać cyferki dystrybutora. Później cofnęła jeszcze o pół metra, ale zasłonięte czerwoną czapeczką oczęta nie pozwalały jej jechać. Poprawiła czapeczkę i cofnęła pół metra. Wysiadła, zamknęła drzwi kluczykiem i obeszła samochód Poprawiła czapeczkę, otworzyła kluczykiem drzwi, wsiadła, i chyba tylko moja energia wypchnęła ją poza obrys dystrybutora na tyle, że mogłem podjechać.
Nie wyglądała na idiotkę, może z wyjątkiem jej durnej, czerwonej, czapeczki. Operacja tankowania zajęła jej 23 minuty.
Życzę Ci, kobieto, Wesołych Świąt i pocałuj tatę przy jajku. Niekoniecznie ode mnie.
Gdyby przyjechała jeszcze Maybachem...
Ale ten jej bolid marki Daewoo Matiz, w kolorze złotym, miał taką górę rdzy na bokach, że chyba tylko zamknięte na kluczyk drzwi trzymały go w kupie. No to zrozumiałem. Uff!