niedziela, 26 czerwca 2016

Nie kupujcie telewizora Kaczyńskiemu!

Wszyscy gadają o piłce nożnej, to i ja chyba mogę? Obiecuję, że tylko raz o tym napiszę, bo nie jest to mój żywioł.
Od dwóch tygodni siedzę w domu i walczę z moją prawą stopą. Nie jestem jeszcze w olimpijskiej formie, ale idzie ku lepszemu. Jak naszym piłkarzom. Różnica jest tylko taka, że im leczenie zajęło coś ze trzydzieści lat. Chyba właśnie dlatego wolałem dotychczas oglądać cokolwiek zamiast rachitycznych pokazów nieudolności. W dalszym ciągu mam nieodparte wrażenie, że Polak dzierżący piłkę na polu bramkowym drużyny przeciwnej, dostaje skurczów i chwilowej ślepoty, głowa robi mu się jakaś kanciasta, a lędźwie paraliżuje strach. Nie żebym był złośliwy, ale ten Milik...
Z moich wiadomości jest to gra polegająca na zdobywaniu bramek, a nie obronie Częstochowy. My mamy chwilowego farta w lewej stopie Błaszczykowskiego i spieprzamy za wały. Nie podejmuję się dyskusji, czy zwycięstwo po lichym meczu jest lepsze od tego po dobrym, ale mnie zostaje niesmak. Przyznaję, że oglądam inne mecze. Chyba w żadnym nie dostrzegłem takiej ilości bohaterstwa. Może to jakaś przewrotna taktyka trenera? W sumie to obronę Zbaraża przed setkami tysięcy chamstwa, Kozaków i skośnookich barbarzyńców - historia, i słusznie, także uznaje za zwycięstwo. Jakież to polskie! Naszym atakiem zawsze była obrona. Jeśli ma tak być dalej, to ja jestem w stanie kląć w trakcie następnych zwycięskich meczów ciesząc się kolejną i jedyną szarżą Błaszczykowskiego.
I nie słuchać komentatorów, którzy za wszelką cenę chcą mi wmówić, że oto rozegraliśmy mecz stulecia, a któryś z polskich obrońców wyskoczył na wysokość pierwszego piętra. Osz, ta adrenalina...
Nie umiem ocenić postawy Lewandowskiego, ale spodziewałem się po nim trochę więcej, podoba mi się łysy Pazdan, po którym widać, że zna swoją rolę na boisku i umie to pokazać.
Ogólnie rzecz biorąc nasze dotychczasowe zwycięstwa to bitwy Dawida z Goliatem, które w chrześcijańskiej ikonografii symbolizują zwycięstwo Chrystusa nad Szatanem. Odcinajmy więc kolejne głowy naszym boiskowym przeciwnikom chociaż ja osobiście wolałbym ich zwyczajnie zastrzelić.
I jeszcze jedna pozytywna dygresja...
Jakież to piękne, że na temat Mistrzostw Europy nie wypowiada się Kaczyński, Macierewicz ani lorelaj Pawłowicz, bo obawiam się, że te śmundki rozpieprzyliby delikatną równowagę na linii obrona - lewa stopa Błaszczykowskiego.









czwartek, 23 czerwca 2016

Wielu lekarzy i jedna zapalniczka

Moje kłopoty ze zdrowiem, mam nadzieję, odchodzą do lamusa, a dziś jest pierwszy dzień, od przeszło tygodnia, że czuję się na tyle przyzwoicie, że mam ochotę nawet coś napisać.
No to zaczynam...
Znalazłem kilka powodów, dla których ludzie wolą być zdrowi. To nie dotyczy wszystkich, bo wielu woli być chorymi i czerpać jakąś masochistyczną satysfakcję z zawracania dupy lekarzom, ustawiania się w gigantycznych kolejkach i pierdzielenia głupot sąsiadowi na krześle obok jaki to on chory i dlaczego przyjechał taksówką. Nie chcę być jednostronny w ocenach, ale z moich dwutygodniowych doświadczeń z naszą służbą zdrowia rzecz dotyczy emerytek z twarzą hieny, które każde zdanie do pani w rejestracji muszą poprzeć akceptującym wzrokiem współ oczekujących. Naoglądałem się tego typu tworów i zdecydowanie jestem za eutanazją.
Ale miałem o zdrowiu.
Pierwszym i najważniejszym powodem unikania chorób jest sama służba zdrowia. To oszalały tygiel bezmyślności i niekonsekwencji; fabryka bałaganu z niewielką dozą geniuszu, że mimo wszystko to jeszcze jakoś działa.
Jestem pod wrażeniem.
Staram się nie korzystać z tej formy leczenia, bo mam ubezpieczenie prywatne.
Gdyby jednak komuś wpadło do głowy, że to jakiś ideał, to wyprowadzam go z błędu. Pięknie wymalowane gabinety z  dyskretną muzyczką w tle, uśmiechnięty lekarz i wizyta o ustalonej godzinie, kryją swoje wady. Lekarzy. Mogą obkleić plastrem przeciętego paluszka i delikatnie wysmarować paluszkiem z maścią piekące hemoroidy, ale wiele więcej nie ma się po nich czego spodziewać. Resztę musi załatwić społeczna służba zdrowia.
Drugim powodem bycia zdrowym jest telewizja. Oglądanie jej przez tydzień z pozycji domowej kanapy rozstraja najtęższy organizm. Mój, od przedwczoraj, zaczyna szczekać na widok pilota.
Pół dnia z programem pierwszym TVP przypomina mi przedzieranie się między wężami w namorzynowych lasach Indonezji. Smród i chaszcze, znikąd pomocy, wody po jaja i feria natręctw. A z maligny wyziewów wypływa hologram pysku Macierewicza; drżący dyskretnymi powiewami fetoru namorzyn, współpracujący z kobietą o twarzy bez wyrazu i słowami: Good Change... Good Change...
Trzeci powód zahacza o codzienność, którą tak namiętnie lubię krytykować...
Wszedłem do "Żabki", chciałem kupić zapalniczkę ięc pytam"
- Są zapalniczki?
- Są, jaki pan chce kolor?
- Biały.
- Nie ma.
- A jakie są?
- Pomarańczowe.
- Może być.
I dostałem pomarańczową zapalniczkę, która wygląda tak:


I powiedzcie sami... Czy dla takich chwil nie warto żyć?









piątek, 10 czerwca 2016

Koko i dziadziuś, ciąg dalszy

- Koko, ty śpiochu! Wstawaj!

- Gdybym ja miał cztery nogi...
  Dwie krótkie nogi, dwie długie nogi...
  To bym ja mógł, Boże drogi...
  Raz być wysoki, raz niskim być!

Zanucił dziadziuś pod nosem stareńki przebój Mieczysława Fogga wstając z fotela.
Przejaśniło się i chyba jest ciepło. Kiedyś to na Święto Zmarłych każdy się odsztyftował jak ta lala, baby w kożuchach, a chłopy pół dnia glansowali buty. Dobrze jak zrobiło się zimno i posypał śnieg, bo jak było ciepło to w autobusie naftaliną śmierdziało.
Chyba w sześćdziesiątym trzecim, zaokrętował się na pomocnika zaopatrzeniowca taki jeden Mietek. Mały, chudy i gazer jakich świat nie widział! Szybko skumali się z cookiem, bo ten był taki sam. Mietek miał ksywę Naftalina. Wywalili go z milicji za wódę. Kiedyś opowiadał jak to złapali we trzech jednego gościa, który był szpiegiem, czy jakimś tam podobnym i zapakowali do auta. Dostali wcześniej jego zdjęcie żeby go szukać i, w razie czegoś, zawieźć do Warszawy, a ten im się nawinął gdzieś na obrzeżach Łodzi. Taki przypadek. Jadą więc do stolicy, a ten się odzywa:
- Panowie... Mam w torbie prawie milion złotówek. Zatrzymajcie się koło lasu, a ja ją zostawię i wysiądę, nic więcej...
Dwóch się zgodziło, a trzeci nie chciał! Idealista jakiś, w mordę! Do dziś żyliby jak królowie, każdy w nowym domu. Co ta komuna z ludźmi nawyrabiała! Teraz to każdy mądry i mówi, że jej nie popierał.
- Naftalina zrobił z nami jeden rejs i uciekł, bo cook zleciał z kilku metrów na pokład i połamał kręgosłup. Kilka miesięcy leżał w szpitalu i podobno się nawet wylizał. Obaj przeprowadzili się do Łodzi i pewnie piją jak dawniej. Jeśli jeszcze żyją, bo obaj byli starsi niż ja.
Oj napiłbym się piwa, ale lekarz zabronił. Diabli z lekarzem, obok apteki jest Livio i ta mała ruda z popsutymi zębami. Kupimy butelkę. Co ja się będę martwił swoją wątrobą po osiemdziesiątce? Raczej mnie nie przeżyje. Ten wyciąg z cykorii tyle mi pomógł co Duda jak wybrali go prezydentem. A naobiecywał! Głupi człowiek. Kaczyński też o tym wie i teraz ma kłopot, bo nie spodziewał się tej nominacji i wcale go podobno nie lubi. A ten Duda ma jakąś obsesję na punkcie jego brata i wykleja ściany zdjęciami Lecha, klęka przed nimi i się modli. Tak mówią. Do młodej Kaczyńskiej też się uśmiecha jak niedźwiedź na widok zająca.
Zdesperowany i wygrzany uniformem Koko wstał, odszedł od kaloryfera i usiadł obok drzwi.
- Mieliśmy iść na spacer! - powiedział dziadziuś - skleroza. Już się szykuję.
Chwilę później wyszli.




środa, 8 czerwca 2016

Naturalistycznie

Ławeczkę przy rynku co i rusz omija obładowany wiktuałami przechodzień z wbitym telefonem w ucho, który podtrzymuje ramieniem.
- No kupiłem smalec babuni, ale nie z grzybami tylko z cebulą!
- ...
- Nie było! Nie słyszysz? Tak, wracam niedługo, jeszcze tylko truskawki. - Drze się otyły gość w wieku średnim.
- Jak ją zobaczyłam wczoraj w tej białej sukience, to mało nie popuściłam w majty. Wyglądała jak ekran w I-Maxie. Takie proporcje. Powinno się na niej wyświetlać reklamy... - wcale nie plotkuje, wcale nie szczupła, lorelaj w japonkach.
- Panie! Tylko zeta... Tak mnie męczy od rana, do piwa mi brakuje..
- Wal się, koleś! Idź do roboty!

Z podobnych urywków rozmów można by jednego dnia sklecić niezłe opowiadanie o coraz to lepszych zmianach w kulturze i obyczajach naszego zabiedzonego kraju. Permanentny pościg za truskawkami spowalniają jednak ławeczki wokół rynku, na których wysiaduje tak zwany: Stary Portfel. Rozdygotane wiekiem starowinki, ściśnięte jak ryby w puszkach, po cztery na ławce, z obandażowanymi łydkami i w poczerniałych brązowych rajtuzach.
Tu króluje NFZ  i opowieści o nieszczęściach z nim związanych. Powtarzają je jak mantrę, tym żyją; jakoś im się nie dziwię...
- Osimset mam renty, jak żyć?
Zerknęła zza okularów na siedzącego opodal przystojniaka z papierosem...
- A pan to co w rękę zrobił. Pewnie boli?
Przysunąłem się bliżej babulinek i pokiwałem aprobująco głową.
- Boli jak diabli. Pozrywane ścięgna, złamany palec, a wszystko na dodatek się paprze.
- Trzeba do lekarza... - mądrze zasugerowała inna.
- Byłem wczoraj u chirurga. Pani Kochana! - świadomie przyjmuję formę wypowiedzi, którą babcie najbardziej lubią - Ale dobry lekarz! A młody! Przywitał się grzecznie, podał rękę i pozwolił usiąść.
- Pozwolił? Dobry lekarz - pokiwały głowami z aprobatą.
- Popatrzał na palca, a potem zaczął w nim grzebać. Czego on mi z niego nie powyciągał! Jakieś żółtawe, ciągnące się smarki długości zapałki, kieliszek ropy i zrobił mi w palcu drugą dziurę.
- Drugą? - zaszczebiotały z zachwytem.
- No bo jedna już była, jak go sobie przeciełem.
- Dobry lekarz.
- I co? I co?
- Przeciągnął jakiś sznurek przez dwie dziury, zabandażował, kazał moczyć codziennie w szarym mydle i wysłał na prześwietlenie, bo kości mu się nie podobały; latają jakoś... Właśnie wracam z prześwietlenia. Palec jest złamany.
- Boli? - w ich głosie zabrzmiała nadzieja...
- Nawet nie, ale muszę jeszcze do ortopedy.
- Tyż poszłam kiedyś do ortepedy, wyznaczyli za cztery miesiące.
- Ja mam na dwudziestego.
- Masz szczęście młody człowieku.
- Jaki tam ja młody...
Moczenie w szarym mydle jest całkiem przyjemne. Tylko ten sznurek... przypominający pęto zawieszonej na rzeźnickim haku kiełbasy jest paskudny. Jednak większy strach budzi we mnie nastawianie złamanego palca.
To jest definitywny koniec opowieści o moim paluszku.


poniedziałek, 6 czerwca 2016

Listopad

                                                               ROZDZIAŁ I


- Zrobiło się zimno..., - powiedział dziadziuś. - że też teraz musiała cię dopaść psia podagra! Łazisz już wolniej ode mnie stara pierdoło! Muszę kupić ci jakieś psie buty. Przejdziemy się kawałek. Jak dostanę emeryturę to kupimy. Chodź no tu! Owinę cię chociaż tym twoim płaszczykiem, w którym wyglądasz jak jakiś cholerny pancernik z Chile. Kiedyś jednego zdeptałem, a ten chciał mnie ugryźć. Gdyby nie te twoje zwisające uszy, siwy pysk i energia leniwca, oddałbym cię do zoo. Wypadła ci chyba połowa zębów! Myślisz, że będę gryzł za ciebie? Mnie brakuje tylko dwóch!
- Akurat! - pomyślał Koko - dwóch w sztucznej szczęce, których nie kazałeś zakładać dla żeby wyglądały jakbyś miał swoje.
- Mówię ci, ta Halinka z klatki "G" ostrzy sobie na mnie zęby. Jak umarł jej Kazik to jakoś wyładniała. Pewnie ma po nim emeryturę, bo zarabiał w stoczni jak poseł. Kupuje kremy, perfumy i baleron. Jeszcze trochę, a zacznie biegać. Przydałoby się, bo sflaczała. Może Kazik lubił spać z ciepłym workiem kisielu, ja lubię jędrne ciało!
- O czym ty marzysz...
- Marzy mi się ta... jak jej tam... Doda! Śpiewa jakby ją właśnie wilk w dupę ukąsił, ale ma wytatuowane skrzydełka na plecach i zawsze nosi te... springi, czy jakoś? Co to teraz ludzie nie wymyślą!? Żeby majtek w tyłku szukać? Kaśka nosiła wielkie majty. Takie barchanowe, prawie do kolan. Jak dałem jej klapsa, to zanim drgania doszły do tyłka, najpierw załopotały nogawki. Miałem ubaw! Kaśka... Panie, świeć nad jej duszą! Jutro do ciebie pojadę, bo dziś w autobusach ścisk. Tak, pojadę jutro. I kwiatki będą tańsze. Ech, Kaśka, Kaśka... Nie lepiej to ci było w domu? Nigdy nigdzie nie chciałaś jeździć, a jak już raz się wybrałaś to... Psi los, Koko. Twój bardziej, ale i mój nie lepszy. Tak, wyglądasz jak pancernik. Zjem jabłko i idziemy.
Koko leniwie rozłożył się na dywanie i ziewnął.
- I jeszcze do apteki, bo Nitro mi się skończyło, a jak mnie czasem ucapi to strach - dodał, krojąc skórkę w zwisający coraz niżej pasek. Czarny pudelek pociągnął nosem i go oblizał.
- Ale widziałeś jakie w tej aptece pracują dziewczyny? Wymalowane i uśmiechnięte, a wszystkie takie młode! Każda lepsza od nitro. A jakie grzeczne! Teraz to o klienta wszyscy dbają, nie to co za komuny.

- Czego?
- Jest coś?
- Ja jestem!
- Ciebie, babo, to wezmę jak mi koń zdechnie, do orania, boś silna i głupia jak but!

- Ale jak mają nie dbać? Apteka na każdym rogu, a cenniki to chyba za Szwajcarii ukradli. Gówniany kraj. Było mi w tej Szwecji zostać! Żyłbym jak panisko, woził wielki tyłek Gunhildy za koło podbiegunowe nowiutkim Volvo i wygrzewał dupę w saunie. Co ja mówię: wygrzewał! Razem z tą odrażającą teściową, która, mówię ci Koko, jak wlazła ze mną do sauny, to zawsze wiało mrozem. Jak później musiałem wskoczyć jeszcze do przerębla to wierz mi, Koko, moje rodzinne klejnoty nawet pensetą nie mogłem znikąd wydłubać! Dobre czasy. Człek był młody i zawsze mógł spierdolić do ciepłych krajów.
Znudzony pies zaczął pochrapywać. Odziany w pancernikopodobny uniform, wedle kaloryfera, przeszedł w stan psiego umysłu, który on niedawna polubił najbardziej.
Dziadziuś zerknął na niego, oparł głowę o wysokie oparcie fotela i zasnął także.

 

niedziela, 5 czerwca 2016

Wstęp...

Od ośmiu tygodni, jak mieszkam w Gdyni, codziennie spotykam pewnego staruszka, wiecznie odzianego w ten sam wyświechtany czarny garnitur, ten sam krawat, te same czarno-czerwone adidasy i, boję się, że i tę samą koszulę...
Wędruje on swoim żółwim tempem wokół bloku z niewielkim pudlem, czarnym jak garnitur jego pana. Pies także jest stary i kuleje na dwie łapki. Nie ma nawet siły zaszczekać, zresztą... po co i na kogo?
Któregoś dnia wyszli z klatki schodowej, uszli może dziesięć metrów, a dziadziuś powiedział:
- Koko! Spierdalamy do domu...
Tak zaczyna się ta historia...
Melancholijna opowieść z nutką przemijania.
Opowieść o samotności ludzi, dla których największym życiowym nieszczęściem było zobaczyć, o ironio! jednodniową pracę stolarza. Zawodu, którego ideą jest tworzenie przyszłości, a nie przekreślanie jej na wieczność.
A tu klops, bo oto... ta kupka perfekcyjnie wyszlifowanych, spasowanych i pomalowanych smętnym brązem desek, przekreśla całe dziesięciolecia. Może nie z życia Koko...
Z życia dziadziusia.
Dziadziuś był bowiem, tak jeszcze niedawno, przystojnym i pełnym energii młodzieńcem. Miał fantazyjną burzę kruczoczarnych loków, błękitne oczy i uczciwe metr osiemdziesiąt.
Mógł być marynarzem pływającym do Argentyny i mógł mieć pierwszą żonę...
Szwedkę z Karlskrony o włosach koloru lnu i niedoborze testosteronu, której wybudował dom i dał rudego syna.
I mógł odejść od niej na widok półnagiej Brazylijki z Rio; ze szkoły samby Cariocas przy Copa Cabana...
I mógł tak całe życie zwiedzać różnego rodzaju kolory skóry, budować im domy, płodzić dzieci i odpływać, ale to Kaśka zawróciła mu w głowie na amen.
Nie miała tak aż roztańczonych bioder, nie znała przepisu na krewetki w sosie własnym i przypalała wodę na herbatę. Ale miała w sobie to coś, co wykluczyło późniejszego dziadziusia z grupy globalnych podrywaczy i osadziło w dzielnicy Witomino. W Gdyni. Na czterdziestu pięciu metrach ośmio klatkowego bloku, na drugim piętrze, bez windy.
Nie liczy się metraż.
Szczęście nie wymaga salonów.
Melanżu wieloletniej codzienności opisywał nie będę. Wszyscy znają go lepiej lub gorzej z własnych doświadczeń, dość na tym, że pewnego dnia Kaśka rozpoczęła podróż bez powrotu, a tryskający energią szatyn pokrył głowę siwizną. A później kupił pieska, którego nazwał Koko.
Zagrzmiało dziś dwa razy i spadło za mało deszczu. Dziadziuś i Koko są właśnie na wybiegu. Dwaj dżentelmeni okrążający z wolna blokowisko, uchylający kapelusze na widok sąsiadów, kulejący i smutni. Bez przyszłości.
Spierdalamy Koko do domu. Jutro także jest dzień.
A nuż przyniesie nam coś dobrego?



sobota, 4 czerwca 2016

patchworki...

Gwałtownie zwiałem sprzed telewizora na wieść o występie Kupichy z zespołem Feel, w Opolu.
Jego grafomańskie teksty wywołują u mnie zapalenie otrzewnej.
Zdecydowanie wolę uderzenie pioruna.
Piorunujący spektakl opolski przypomina mi codzienny wyjazd z pracy w Sopocie i plakat, że oto, dnia 6 czerwca, wystąpi w Sopocie łamacz kobiecych serc - Hulio Plexiglas, narowisty Hiszpan o greckich korzeniach (a może tylko korzeniu?), z ząbkami niczym dziesięciolatek z Czadu i syn doktora Plexiglasa o galicyjskich korzeniach.
Jaka szkoda, że miał kiedyś wypadek samochodowy, który przekreślił jego piłkarską karierę (były już czterdzieści lat na emeryturze!), a tak...
Zaczął śpiewać.
Wywracając na lewą stronę uczucia ćwierci kobiet na globie rzewnymi pieśniami o miłości stał się symbolem seksu i dlatego musiał zrobić sobie ząbki jak dziesięciolatek z Czadu. No bo jakby wyglądał Plexiglas bez górnej jedynki? Zdecydowanie lepiej niż Krycha Pawłowicz z uzębieniem pełnym i tą swoją zamgloną taczką bezmyślności w oczach, jako żywo przypominającą nadęte teksy Kupichy o soku z pomarańczy. Pomarańcz to owoc słodki, napompowany słodkim i lepkim sokiem, który lubi spływać po brodzie w trakcie konsumpcji, ale tylko Kupicha dojrzał w nim jakąś przenośnię dotyczącą swojego dorobku.
Drżę na myśl, że kiedyś napisze kolejny przebój...
Plexiglas śpiewa przynajmniej po hiszpańsku, i dobrze, bo gówno mnie obchodzi myśl przewodnia jego tekstów, a język hiszpański jest mi obcy niczym zawartość majtek siedemdziesięciolatki po jego koncercie.
Nie zawsze należy podążać z duchem czasu, ale zbyt nisko położone tereny inteligencji narażone są także na cofkę. Często cholernie daleką od właściwego morza.
Ale my uwielbiamy się cofać.
Kochamy wręcz zadręczać się zdjęciami Kaczora, Kempy i pani profesor z wykształceniem wyższym, ale bez podstawowego.
Chciałbym, ale niestety, mój dzisiejszy wpis nie przypomina mi ani na jotę sałatki, którą zrobiłem z wszystkich warzyw jakie miałem w domu. Nie będę nikogo zanudzał jej składem, ale... ani Kupicha, ani Plexiglas, ani żaden pisowski horror spod znaku: bardziej na prawo jest tylko mur! nie ma się nijak do ferii smaków przegryzających się właśnie w mojej lodówce.
Jutro dorobię do niej zgrilowany karczek, żonusia zrobi pyszny rosołek i całą niedzielę będę tniutniał naszą współczesność wylegując się na kanapie.


A to reklama jego koncertu w Sopocie. Znajdź siedem różnic...