sobota, 27 czerwca 2015

I znów o żarciu...

Nie umiem się oprzeć pokusie, aby znów nie przychrzanić wegetarianom i innym nawiedzonym kucharzom, którzy za wszelką cenę chcą mnie przekonać, że można zrobić jakąś wybitną potrawę w pół godziny, bo po pierwsze...
Jeżeli już idziemy na zakupy, co jest zwykle konieczne do przygotowania czegokolwiek w domu, to sama operacja nabywania zajmuje godzinę i już mamy pół godziny spóźnienia. Wpadamy zdyszani z torbami do chałupy, rozkładamy cały ten badziew po lodówkach i półkach, robimy siku, czasem myjemy ręce i włączamy w radio reklamę cudotwórczego środka na hemoroidy zawierającego kilo magnezu w pięciu gramach jednej pastylki. Włączmy także komputer, bo przecież musimy się koniecznie dowiedzieć ile nam dał Duda od ósmej rano, kto kogo nazwał idiotą, dlaczego powiesił się Lepper i jaką sukienkę założyła Doda na masz cyrkowców w Kielcach.
Mało inteligentny orangutan przetrawi te niusy w dwadzieścia minut, ale został przecież nieobejrzany odcinek jednego z miliona seriali, w którym to jedynie z reżyserem nie przespał się jeszcze scenograf, który jest, wyjątkowo i o dziwo, heteroseksualny. Zafascynowani zjawiskowym scenariuszem marnujemy kolejne czterdzieści pięć minut i śmigamy na pobliskie tory kolejowe narwać pokrzyw, które są panaceum.
Wpadamy do domu i gotujemy wrzątek, w którym sparzamy zielsko, aby natychmiast zanurzyć je w wodzie z lodem.
Dziesięć minut...
Bez rajzy na torach.
Z deklarowanych trzydziestu minut zwiała już nam godzinka, ale kto by przejmował się drobiazgami! Wraz z pokrzywą blenderujemy ziemniaki i szczaw. Brak rurek do wysysania przygotowywanej potrawy kieruje nas do pobliskiego spożywczaka.
Są!!!
Dziesięć minut...
Tyle że szczaw przypomina już kupę niemowlaka, pokrzywa nie podrażni nawet lakmusowego papierka, a cała reszta to Waterloo dla ubogich.
I tak oto...
W sto pięćdziesiąt minut, udaje nam się przygotować trzydziesto-minutową potrawę, za którą szaleją nasze dzieci.
Po jaką cholerę to wszystko piszę?
Ano...
Bo usłyszałem dziś w radio audycję o opublikowanej właśnie książce jakiejś polskiej klonicy Jamie Olivera, której wszystko udaje się w trzydzieści minut. I to wszystko jest wręcz szczytem smakowych marzeń!
Gówno!!!
Aby coś było smakowite, należy temu poświęcić wiele czasu i zdolności. Rozmemłana papka dla niemowląt nigdy nie znajdzie się w w menu Guy Savoy w Paryżu. Może być jedynie zjadliwa i nie powodująca sraczki, ale nigdy nie będzie wspaniała, a już na pewno nie z pokrzywą.
Wręcz kocham gotować!
Odpręża mnie to i uaktywnia.
Gotowaniu należy poświęcić dużo czasu.
Są oczywiście potrawy, które da się zrobić w pół godziny. Robią takie w Mac'Donalds.


piątek, 26 czerwca 2015

Wakacje od wszystkiego

Wyśmiewam się i obrażam Kukiza od czasów jego politycznego poczęcia, ale dziś mam ochotę potraktować go poważniej. Uważam, że jest się czego bać. Nie Kukiza, bo to jedynie reklama czegoś większego. Właściwie "kogoś"... w liczbie mnogiej. Nie sądzicie chyba, że jakiś rockendrolowiec był w stanie sfinansować choćby swoją kampanię prezydencką z tantiem! Stoją za nim określone siły mające ochotę porządzić zza pleców marionetki. To jest o wiele bardziej groźne, bo nie bardzo wiemy kto zacz...
To właśnie Ci ludzie nie pozwalają ujawnić dotychczas żadnego programu, wiedząc że notowania Pawełka zlecą  wówczas jak kupa potraktowana wodą ze spłuczki. Jeszcze groźniejsza jest reakcja ludzi, którzy dają nabierać się na taki szajs. Fatalnie to świadczy nie tylko o naszych gównianych politykach, ale, przede wszystkim, o indolencji wybierających. Jeżeli ktoś nie wie na kogo głosować, a pojawia się jakaś nowa postać, to siłą bezwładu trza zagłosować na nią. Tak było z Mussolinim i Hitlerem. Dlatego też wygrał Dudada. Z jednej strony doskonale rozumiem nostalgię ludzi zbrzydzonych rzeczywistością, a z drugiej nie pojmuję jak można dawać się tak prostytuować! Nie mam wielkich złudzeń co do jakości myślenia przeciętnego Polaka, ale tak namiętne plucie do własnej zupy brzydzi mnie jeszcze bardziej. Za kilka lat ci sami och-achowi zwolennicy Kukiza znajdą sobie kolejną laleczkę Barbie, z którą zapragną się przespać. Gdzież dzisiaj są ci głosujący na Stana Tymińskiego?
Kogo dziś popieracie?
Teraz to morda w kubeł?
Nikt nie chce się teraz przyznać do swojej głupoty i to mnie akurat nie dziwi. Da się jednak wyłowić owe kwiatki na dzisiejszym poletku ciemnogrodzkich zasiewów. Szukajcie a znajdziecie. Każdy na własny rachunek, każdy wedle własnych potrzeb.
Olać to!
Za tydzień idziemy na koncert Grzegorza Turnaua odchamić się z lekka, a za dwa spadamy do Karpacza szukać w świątyni Wang miejsca gdzie to nie wbili tego jednego gwoździa. Na Śnieżce byłem wprawdzie już trzy razy, ale wjadę tam po raz czwarty poobserwować jak to nasz kraik ładnie prezentuje się z odpowiedniej wysokości, z której nie widać tego, czego tak bardzo nie lubię. W razie zobaczenia tego innego czegoś zawsze można się odwrócić i popatrzyć na Czechy.


czwartek, 25 czerwca 2015

Standardy

Ależ mnie to wszystko bawi!
PiS zaczął zachowywać się tak, jak gdyby dzierżył już ster władzy i, dając wszystkim do zrozumienia, że stać się tak musi, prolonguje jakąś babę na szefa rządu. Czemu nie wybierze od razu papieża, króla Norwegii i świętego Mikołaja? Mógłby także ogłosić już zwycięzcę Mundialu i zdobywcę Oskara. Coockie's zapadł się pod ziemię, bo jego idiotyczna wygrana rozwaliła mu mózg i nie ma pojęcia co robić dalej.
SLD pokazał wreszcie jak kończy, PSL jak zwykle mataczy, a tak zwana... Platforma Obywatelska, zachowuje się dokładnie tak, jak ja przedwczoraj, kiedy to podłączyłem na całą noc jedną ładowarkę do prądu, drugą do telefonu, a rano nie mogłem pojąć, dlaczego ten się nie naładował.
Cała polska polityka to zwyczajna kupa gówna.
Nie ma nikogo, na którego warto byłoby ruszyć się z domu i zakreślić znaczek analfabety na kilogramie makulatury. Szczerząca zębiska banda klakierów, hojnie opłacana z podatków, już smaruje rączęta przed kolejnymi występami cyrkowców, a nas kompletnie nie interesuje czy któryś z nich spadnie z dyndającego trapezu, bo nawet jeśli spadnie, to mamy przecież jego wybitnych zastępców.
Miną zapewne wieki aż nasza polityka zbliży się do europejskich standardów, a ludzie babrający się w tym szajsie zaczną cokolwiek sobą reprezentować. Chwilowo proponuję każdemu nie chodzić na żadne wybory, bo, jak już to kiedyś napisałem, wybór między strychniną a arszenikiem jest nieważny nawet dla popełniających samobójstwo.
Dzisiejszy wpis będzie krótki, bo pracowałem dziesięć godzin i moje zwoje nie nadążają za chęciami, a jeszcze gotuję kalafiorową mimo, że jest już po 22. Uprzedzając pytania... Zupa jest na jutro i pojutrze, dziś nie zamierzam się nią opychać, mimo że pięknie pachnie.


środa, 24 czerwca 2015

Biotechnologia

To, że mój syn pisze doktorat z biotechnologii i jest w tej dziedzinie wyraźnie ode mnie lepszy, zupełnie mi nie przeszkadza spłodzić na ten temat dzisiejszy wpis. Moją zaletą jest to, że na niczym się nie znam i mogę pisać na każdy temat, co ma tę zaletę, że zrozumieją mnie podobni do mnie laicy. Może z wyjątkiem fizyki jądrowej, z której to z kolei ja mam doktorat, i mogę pisać w sposób całkowicie niekomunikatywny dla większości, co cholernie mnie bawi.
O biotechnologii wiem tyle, że jest to nauka starsza od węgla i kolejni ich krytykanci zwyczajnie robią z siebie wała pieprząc farmazony o jej szkodliwości. Każdy łyk piwa to spotkanie gardła z biotechnologią, cały recykling to jedna wielka biotechnologiczna bomba, większość lekarstw; nawet taki piętnastowieczny, pańszczyźniany burak wiedział, że jeżeli zasadzi się lepsze ziarna, to wyrośnie z nich lepsze zboże, a jeżeli będzie robić się to systematycznie przez lata, to można więcej zjeść za tę samą pracę. Ale baranie łby tego nie rozumieją, podobnie do Jarka Kaczyńskiego, który kilka lat temu obwieścił, że internet to taki szajs dla młodzieży oglądającej dzikie porno przy piwie. Ilekroć wychyli swój kaczy dziób z odmętów pislandii, zawsze ich notowania lecą na łeb, w przeciwieństwie do zmodyfikowanej soi czy kukurydzy, w której niekontrolowany przepływ genów większość normalnych ludzi ma w dupie, bo nareszcie może postawić przystojnego stożka za baobabem. Kaczorowi przydałoby się takie biotechnologiczne czary mary, bo nie produkuje on żadnych pożądanych związków z chemicznymi włącznie.
Zdumiewające jest to, że najwięcej biotechnologów zajmuje się polityką klonując się i przeobrażając z prędkością światła z goja w izraelitę, z miłośnika corridy w kompletne dno, z kaczora w mgłę, a z ZChN-owca w demokratę. Czasem ktoś dostąpi zaszczytu łyknięcia kilku dodatkowych genów i przepoczwarza się z Pawełka w Jowitę.
Nie pamiętam czy o tym pisałem, ale mam książkę pt. Słownik Filozoficzny. To wielkie dzieło z połowy lat pięćdziesiątych zawiera hasło: Cybernetyka. I cóż to jest ta cybernetyka? To reakcyjna pseudonauka stworzona w niecnych celach przeciwko jedynej słusznej ideologii komunistycznej.
Całe szczęście, że biotechnologia ma jeszcze jedno zastosowanie. Dzięki niej powstała broń biologiczna, dla której widzę kolosalną przyszłość w lokalnym wymiarze.
Biotechnolodzy! Synu mój! Wymyślcie szybko szczepionkę przeciw głupocie, a zostaniecie multimilionerami w tydzień. To jest Wasze pole do popisu! Tniutniać soję i truskawki. One częściej się udają!

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Weszło Szydło

Metoda datowania na podstawie zawartości atomów radioaktywnych izotopów węgla, mimo jej oczywistej skuteczności, nie sprawdza się w przypadku próby określenia, choćby przybliżonej, daty powstania rodu Kaczyńskich. Protoplasta musiał być niewielkiego wzrostu, jeszcze mniejszej inteligencji, miał dyndające policzki i z trudem sięgał do wacka z trzech powodów.
Powód pierwszy:
- Atrofia wacka.
Powód drugi:
- Krótkie ręce.
Powód trzeci:
 - Koty są niższe, a mimo to sięgają wszystkim do wszystkiego, co w zaciszu domowym budzi oczywistą zazdrość u właściciela.
W późniejszych czasach powstał klon tego rodu, którego niechlubnym, i, mam nadzieję ostatnim potomkiem, był niejaki Gosiewski.
Większa połowa owej sekty, na szczęście, wybrała nieodpowiedni samolot. Bezpłatna reklama Tupolewów przysporzyła firmie krociowych zysków przez osoby przedkładające ponurą szarość żywota nad sporty ekstremalne połączone z dziką potrzebą rozruchu gruczołów dokrewnych celem naćpania się adrenaliny.
- "Good Staff"!
Jak to powiedział zapowiadający koncert w przeddzień Dni Miasta Kwilicz przy Kwileckim Centrum Kultury i Edukacji.


Odkrycie elektronu przez niejakiego Dżiejdżeja, będącego protoplastą nieżyjącego DJ Marko Wyro; tego od "Niewinnych Czarodziejów", zapoczątkował modę na pieczenie ciastek z rodzynkami, od których się tyje, co nie ma się nijak do ciągłego rozkładu energii promieniowania beta, ale za to jak brzmi!
I gdyby Hans Geiger nie ostrzelał cienkiej złotej folii samcami alfa, nie wiedzielibyśmy do dziś, że przechodzą one bez zmiany kierunku, chociaż ich części zwyczajnie odbija, czego przykładem może być niejaki Kaczyński, któremu odbija regularnie we wszystkie strony przecząc modelowi atomu Rutheforda, ale jednocześnie potwierdzając oczywistą oczywistość, że niewielkie jądra skupiają większość masy atomu, co znowu ma się nijak do pancernej brzozy.
Męczyć Was jeszcze czy przestać na dziś?
Znana wszystkim teoria Hideki Yukawy wyjaśnia nam wreszcie dlaczego moje jądra nie rozpadają się pod wpływem sił prawicowo-statycznych, a nieoglądanie telewizji zwiększa ilość pozytronów w moim organizmie wywołując fazową przemianę normalnej materii nieoglądacza żadnych wiadomości w świecącą szczęściem
plazmę kwarkowo-gluonową. 
Reasumując...
Fuzja zachodzi wówczas, gdy dwa lekkie jądra znajdują się blisko siebie i możliwe jest ich połączenie. 
Ponieważ jednak jedno lekkie jądro rozpieprzyło lotnisko powodując mlekowatą mgłę, przez którą radzieccy kontrolerzy lotów odnotowują brak stabilności snu, masa krytyczna została przekroczona, to reakcja miesięcznicowo-łańcuchowa będzie nas gnębić po wsze czasy.
Zastanawiające jest tylko to gdzie o ów proces nałatwiej?
W czerwonych olbrzymach otóż!






niedziela, 21 czerwca 2015

Szaszłyk z marchewki

Żonusia kupiła sobie na kolację małże, mrożone jakieś i całkiem, że się tak wyrażę, plastyczne, w wizualnym odbiorze. Wprawdzie mieszkamy w Łodzi, ale ta cholera nie pływa i trudno o świeże. Nie jadam tego typu istot z zasady, więc i owa porcja szylkretu nie zrobiła specjalnego wrażenia na moich kubkach smakowych, ale pomyślałem: może spróbuję...
Poleciałem nawet po wino, bo ponoć wszelkie morskie stworzenia należy nim zalewać. Nie wiem po diabła, ale chyba dlatego, że na trzeźwo zjeść się tego nie da.
Jakie to szczęście, że chociaż win mamy dostatek. Więc... Nauczycielka języka polskiego w podstawówce uczyła, że nie należy zaczynać zdania od "więc".
Więc naładowała do garnka oliwy (Dla nieuświadomionych! Oliwy są wyłącznie z oliwek i nie ma potrzeby tego dodawać! Z innych zbóż tworzymy olej!), cebuli, czosnku, jakichś przypraw, zalała to wszystko winem i czekała aż zamarznięte produkty pootwierają się w pewnej fazie gotowania. Powiedzmy, że to się nawet w pewnym momencie stało...
Zerknąłem go garnka i zrobiłem sobie kanapki z boczkiem. Nie żebym się jakoś specjalnie zbrzydził, ale ilość tego czegoś w muszlach przypominała jazdę autobusem do Hiszpanii na tylnym zderzaku podczas gdy cały pojazd wewnątrz jest pusty. Żeby nie być gołosłownym...


Wiele lat temu byliśmy na wczasach w Bułgarii. Miałem obsesję nurkowania po muszle. Wybierałem tego z dna całe kilogramy, a część z nich była pełna. Oddawałem je podobnym maniakom, a ci, pewnego dnia, postanowili zrobić z tego jedzenie. Skombinowali wielki gar i zaczęli gotować. Mieszkaliśmy wówczas w namiotach. Nigdy nie zapomnę smrodu owijającego pole namiotowe gotującymi się ślimakami. Nie wiem czy ktoś to później odważył się zjeść, ale chyba od tamtego czasu nabrałem wstrętu do morskich żyjątek.

Podobają mi się te czarno - białe kształty, ale wywar z samych muszli , z górą przypraw i winem, to lekka przesada. Zastanawiam się, co by było, gdyby tak jakiś fan tutti frutti di mare, któregoś dnia zrobił te same czynności związane z przygotowaniem posiłku, i zamiast szylkretu wrzucił wióry z pobliskiego tartaku, to ktoś by to wyczuł? Wątpię. Nie umiem się zachwycać smakiem, którego nie czuję, a konsystencja jedynie mnie brzydzi. Zjadłbym homara. To jedyne morskie stworzenie, na które mam apetyt.
Jest jednak kolejny problem.
Proces ich uśmiercania napawa mnie obrzydzeniem. Niech taki jeden smakosz z drugim zanurzą łapę we wrzątku, pokwiczą, walną lampkę wina i obgryzą ją sobie do kości narzekając jak to niehumanitarnie wypuścić krew z krowy. I niech wreszcie przestaną bronić żaby tylko po to, aby je później wszamać na kolację! I niech nie czarterują ogromnych statków, na których przepływają pół świata jedynie po to, aby wleźć na siedem stopni drabiny jakiegoś tankowca, który wiezie ropę do ich Range Roverów.
Tylu ludzi próbuje mnie przekonać jakież to cudowne doznanie wypijać mózg z krewetki.
Mózgi baranów są większe, pewnie tak samo niesmaczne i tak samo nie mam ochoty ich zjeść. Trudno. Wczoraj była znów bruschetta. Robię się wegetarianinem. Ciekawe...
Znam, bądź słyszałem o wielu wegetarianach, i jakoś żaden z nich nie odmawia sobie procentów do popijania nimi szaszłyka z marchewki, więc po co to na tym się pastwić? Jak się chce dobrze wypić, to trza też dobrze zjeść!

wtorek, 16 czerwca 2015

Kod...

Jest taka audycja w radio pt. "Dzieci wiedzą lepiej". Dorośli zadają im pytania, a one odpowiadają. No i dziś spytano czy jest jakaś praca, która nie męczy. Jakiś chłopczyk odpowiedział tak:
- Jest! Mój tata wrócił kiedyś taki niezmęczony z pracy, że zabrał nas na lody!
Nie mam kogo zabrać na lody, jestem też wymordowany i kończę gotować pomidorówę, ale to nie są powody, dla których nie spłodziłbym dziś jakiegoś wpisu na blogu.
Po trzech dniach niepisania nabrałem werwy.
A dziś będzie ciekawie.
Każdy z pewnością czytał książkę, lub widział film pt. "Kod da Vinci". No to posłuchajcie i popatrzcie teraz czy aby tylko Ostatnia Wieczerza Leonarda mogła być kanwą tej powieści...
Rzecz zaczyna się w roku 1497 zamówieniem kardynała Jeande Billheresa Michałowi Aniołowi na pietę. Każdy zna tę rzeźbę, ale pokażę...


I cóż o niej wiemy? Ano to, co chce kościół. Matka trzymająca na kolanach bezwładne zwłoki syna; matka wygląda bardziej na jego córkę, ale to szczegół, licencja poetica, nikt jeszcze nie przedstawił matki Jezusa po pięćdziesiątce. Zakute w kamieniu piękno i ból. Niech i tak będzie, z jednym zastrzeżeniem. Istnieje pierwsza wersja tej rzeźby, na której Jezus leży na kamieniu, Maria jest za nim, a w nogach siedzi sobie Kupidyn... Matka, martwy syn i symbol całkowicie niemacierzyńskiej miłości. Trochę dziwne... 
Przeskoczę pół wieku. I znów pieta, którą artysta rozpoczął projekt własnego nagrobka.



Postać od góry to Nikodem, tu jako autoportret Michała Anioła, po prawej Maria Magdalena. Nieukończona postać z lewej strony to Matka Boska. I znów zaczynają się problemy. Najpierw z brakiem jednej nogi Jezusa. Piszą, że odpadła z powodu wadliwego marmuru. Bzdura! Autor ją sam rozwalił, potłukł ile się dało i kazał wyrzucić. W mordę! Chciałbym znaleźć na śmietniku jego rzeźbę!
Sztuka opiera się na pewnych schematach, które mają za zadanie symbolizowanie czegoś. W tym przypadku odtłuczona noga byłaby wpleciona między uda matki. Taki symbol to podtekst seksualny. Z matką? Bo przecież druga kobieta to Maria Magdalena... Wyrzeźbiona przez kogoś innego, drętwa i kiepska. Więc ta niedokończona to może wcale nie matka, a żona Jezusa? 
Myślicie, że naciągam historię dla własnych celów. 
Będzie więc bardziej obrazowo. 
Zacznę od tego...


Kaplica Sykstyńska, stworzenie Adama. Sławny paluszek przy paluszku. W czym ten Bóg siedzi? Jakaś muszla? Pozory. To idealne odwzorowanie prawej półkuli ludzkiego mózgu. Spytajcie lekarza. Ale to pikuś. Intelekt artysty każe nam patrzyć dalej. A kogóż to sam Bóg obejmuje lewym ramieniem? Żebro Adama? A może pierwszą kobietę dla niego przeznaczoną, stworzoną już wcześniej? Religia czy mózg? Albo wygnanie z raju...


Za co ich Bóg wygnał? Za zerwane jabłko? Bez jaj! Michał Anioł nam to pokazał, ale nikt nie chce tego zobaczyć! 
A pomyślcie co by było, gdyby siedząca Ewa odwróciła głowę? Byłby lodzik... dla mało spostrzegawczych. Żadne sentymentalne bzdety. Wolna miłość! Dzieci kwiaty i Nixon. 
Albo taki kwiatek...
Fresk na suficie kaplicy sykstyńskiej obłożony był przez papieża pewnymi warunkami. Nad wejściowymi drzwiami miał być portret Jezusa. Buonarotti olał to i namalował podobiznę Juliusza II. Ten się oczywiście ucieszył, ale nie dostrzegł dwóch aniołków za jego plecami, z których jeden ma dłoń złożoną w tak zwaną figę. Niby nic, ale oznaczała wówczas ona tyle, co dzisiejszy fakersik. 
Tak to wygląda początek mojego "Kodu Michała Anioła", do którego z pewnością wrócę.








sobota, 13 czerwca 2015

Muchołówka

Znam doskonałe lekarstwo na praliżujący dziś upał...
Pojechać tam, gdzie go nie ma i nie marudzić. Odkrywczy jestem, wiem, ale musiałem to napisać, bo od rana słyszę, że wszystkim za gorąco. Najgoręcej jest pewnie Platformersom, którzy grabili sobie kilka ładnych lat i teraz łapie ich zdziwko, że niby z jakiego to powodu? Oni tacy niewinni! Kłaniali się przecież wszystkim, a niewdzięczna hołota deprecjonuje teraz ich gigantyczne zasługi. Nie czepiałem się ich dotychczas za bardzo, bo byli przeciwwagą pierdolców z Pislandii, ale wreszcie muszę! Nie lubię Tuska ani pani Kopacz, żal mi dupę ściska na widok tej przechrzty Niesiołowskiego, który zachowuje się jak opisywany niedawno żul spod Biedronki, na którego można nalać, byleby tylko pozwolić mu się wyspać. Nie ma zatem alternatywy dla ekstremy. Będą rządzić.
To jest obrzydliwa wizja przyszłości, w której nie zamierzam uczestniczyć, ale którą będę zwalczać, obrażać i wyszydzać.
PiS, podobnie do Platformy, to także partia bez przyszłości, tyle że jeszcze o tym nie wiedzą, a jeśli już coś im świta, to teraz mają szansę przykleić dupy swoich "członków" (wciąż nie mogę nadziwić się nad trafnością tego słowa!!!) do najbardziej intratnych stołków i posad, które, na wiele kolejnych lat, prostować będą finanse kościelnych i przykościelnych hien.
Słyszałem w radio, że Polska jest na samym końcu w wielu dziedzinach życia. Nie wiem w jakich, ale w jednej na pewno wygrywa... Ilości stawianych kościołów.
Kubatura takiego przybytku nie zawstydza się na widok bloku na dwadzieścia rodzin, a mieszka tam zwykle jeden gej, jeden alkoholik i jeden wypieprzony z drugiego krańca kraju za przekręty. Czasem zdarzy się, a owszem, jakiś nawiedzony ksiądz, który jednak, z czasem, zmienia się chlającego geja oszusta. Powiecie mi zaraz... Ale pieprzysz! Dobra. Niech będzie, ale swoim życiu właściwie tylko jeden raz miałem do czynienia z księdzem.
Na moim kościelnym...
I założę się o co chcecie, że był wtedy narąbany!
TU-154 spadają dużo częściej niż ksiądz z roweru. A czy któryś z nich ma chociaż rower?
Mają tak zwane: "Niezbędniki Spowiednika", czyli zwykle Audi A6.
Cieszy mnie jedno.
Od wielu lat każdy ksiądz z "mojej" parafii wie, że nie przyjmuję ich w swoim domu. Już dawno przestali się nawet pytać. I chwała im za to.
Nie mógłby ich ktoś wreszcie wykupić? Może McDonald's?
Wątpię aby było go stać.
W nowej, niedalekiej, pogrywającej z nami w dudy RP, "Żabkę" wykupi pewnie "Ropucha" (może madamme Wróbel?), "Biedronkę" jakiś "Szerszeń", wypełzły spod kaczego kupra, "Stokrotkę" i "Tulipana" - "Muchołówka".
Znów powiecie, że marudzę... A kto ostatnio przejął Reala? "Oszołom".
I biznes się kręci!




piątek, 12 czerwca 2015

Krótkie zdania dla dorosłych

Opowiadano mi wczoraj taką historię...
Przyjeżdża ktoś do ogromnej hurtowni pod Łodzią, obok stoi gigantyczny dom, altana, w której właściwie można by mieszkać, parę aut... W hurtowni siedzi ładna pięćdziesiątka i płacze. Odszedł od niej mąż.
- Pewnie znalazł jakąś dwudziechę...?
- A skąd! Tamta stara i zaniedbana! Chlip, chlip...No i czego mu tu brakowało? Chlip. Zawsze miał w kieszeni z pięćdziesiąt tysięcy i wszystko co chciał! Chlip, chlip.
- No to czemu poszedł do starej baby?
- Bo ona bogata...
To można być bardziej bogatym? I o ile? Skoro pięćdziesiąt tysięcy kieszonkowego to mało. Ciekawe na co mało...
Przypomina Wam to coś?
Mnie jedynie polityków, którym też zawsze za mało... Nie tam, nie to, nie z tym, a jeśli już to na chwilę. Wleźć, wyssać ile się da i odejść... choćby do starej i zaniedbanej baby. Byleby była bogata! Bogatsza.
Kultura pijawek rozpoczynająca się pod osiedlowym trzepakiem i telefonem z polskim rapem, w którym wszystko jest do dupy, pojebane i nie ma na chleb, ani bilet na mecz.
- A tamten to ma! Złodziej pier... Też trzeba mu ukraść! Bo w TVN pokazali, że on musiał ukraść! I kto cię złapie? Policja? Nawet jak przyjdziesz i się przyznasz to TVN cię obroni!

Wiem, że czepiam się TVN, ale nie znoszę ich na równi z Marysią. Propaganda sukcesu, błyskotki i botoks. Samo gówno.
Ci osiedlowi mitomani, z wizją bezrobocia do końca życia, kreują politycznych świrów pokroju Kukiza, który już się szykuje na fotel premiera. Pewnie chce zostać też królem z przydomkiem "Jow Czwarty". Wydawało mi się, że umiem częściowo przewidzieć kierunek, ku któremu zdążamy? Nie umiem. Poddaję się. Została mi jedynie negacja. Ale to tylko tak na pokaz. Mam głęboko w dupie wszystkie polskie zakręty i zawirowania. Wybierzmy Myszkę  Miki na premiera. To pożywka dla tych, którzy budzą się rano i nie wiedzą co zrobić z własnym życiem. Muszą czekać do 22,00 aż dowiedzą się tego ze "Szkła Kontaktowego". Może kiedyś wreszcie powiedzą po jaką cholerę budzimy się o poranku? Osobiście mam wrażenie, że wielu budzi się jedynie po to, aby któregoś dnia doczekać się własnego zgonu, bo będzie to jedyny dzień, w którym będą mieć coś do zrobienia.
Nikogo nie namawiam do pisania poezji czy zdobywania bieguna zimą. Nikogo nie namawiam do przestania ośmieszania się swoim językiem na internetowych wpisach. Nikogo nie próbuję nakłonić, aby przestał zaspokajać się przy fotce Dudy. Nie nękają mnie idee naprawy świata, a świat polskiej polityki nie wart jest dla mnie pięciu sekund refleksji dziennie, bo, jak dotychczas, nie przyniósł mi kompletnie niczego. Polacy jednak uwielbiają bić pianę. Rozwalać każdą imprezę swoimi pseudo-inteligenckimi dąsami. Zwykle około północy, w piątek, na działkach przy grillu.
A teraz zacytuję najśmieszniejsze zdanie, które dane mi było usłyszeć ostatnimi czasy.
Wychodzi facet z bramy, doszedł do połowy jezdni i powiedział tak:
- Kurwa w dupę jebana ja pierdolę!
I wrócił.
Ciekawe czy opłacało się wracać?
Ale ujął mnie swoją polszczyzną. Krótką, rzeczową, skondensowaną, nic nie mówiącą, ale jakże obrazowo konstatującą to, o czym dziś piszę.
Tylko właściwie o czym ja dziś piszę? Chyba o tym, że ani stara bogata, ani dwudziecha, ani wszechogarniająca Polskę głupota, już mnie kompletnie nie rajcują. No, może dwudziecha...
Byle nie jadła w McDonald's.






wtorek, 9 czerwca 2015

Gambrinus

Gdzieś tak z sześć tysięcy lat temu Sumeryjczycy dali pierwszy dowód na to, że raczyli się piwkiem. A skoro go dali to znaczy, że popijali je znacznie wcześniej. Dla smaku dodawali daktyli lub miodu, a robili piwko z orkiszu. W Babilonii każdemu prostakowi przysługiwały trzy litry piwa dziennie, wysoko postawionym zaś pięć! Nawet Kodeks Hammurabiego mówi w kilku punktach o piwie. Piwowarzy zajmowali się także leczeniem chorych, bowiem już wówczas poznano się na leczących właściwościach tego napoju. O Egipcie nawet nie ma co wspominać, bo byli z nich prawdziwe piwożłopy. Jest nawet specjalny hieroglif oznaczający piwo! Grecja i starożytny Rzym częściej sączył winko, ale już w oświeconych czasach średniowiecza powrócono do, jakże cennej, chmielowej tradycji.
Oczywiście wszystko to, co schodziło na pniu musiało być w gestii... rzecz jasna... klasztorów. W myśl zasady: "napój nie łamie postu", braciszkowie dawali w palnik nawet w Wielki Piątek. Krociowych zysków z browarnictwa szybko pozazdrości im władcy i monopol padł, na szczęście... Został im monopol na mądrość, ale też do czasu... O piwie można by opowiadać w nieskończoność, ale nie o to przecież chodzi.
                                     
                       "Wine is but a single broth Ale is meat, drink and cloth"

Napisano w roku 1400 na nowej siedzibie Gildii Piwowarów w Londynie.
I w ten sposób dochodzimy do czasów spasteryzowanych przez Ludwika Pasteura, dzięki któremu możemy dziś popijać i wcinać produkty sprzed roku i się nie potruć.
Jestem wielkim smakoszem piwka! Gdziekolwiek bym nie pojechał, muszę spróbować czegoś z regionu i zawsze to niepasteryzowane jest lepsze. Wprawdzie nie pływają już w nim kawałki chleba, a między zęby nie włażą fragmenty zbóż, ale to wyłącznie zasługa naszej kochanej Unii.
Anglia to kraina piwem płynąca. Rozsądną jego dawkę aplikowałem na każdym kroku, ale poznaliśmy Anglika, który spija wyłącznie nasze "Dębowe". Najbardziej smakowało mi to, którego nazwy nie mogę sobie przypomnieć, jakaś odmiana "Ale", których jest tam na pęczki.


To też było znakomite, a na dodatek to otoczenie...
No i tak się rozmarzyłem, że poszedłem do sklepu. Zgadnijcie po co?

poniedziałek, 8 czerwca 2015

I have a dream...

... powiedział kiedyś Martin Luter King w trakcie sławnego marszu na Waszyngton bodaj w 1963 roku i dostał pokojowego Nobla. Kilka lat później zastrzelono go, bo wyprzedzał swoje czasy. Ogromna ilość dzisiejszych ludzików urodziła się o wiele lat za późno; bo ciemnota nie umie zdzierżyć nikogo mądrzejszego od siebie. To ją drażni jak kaktusiany kolec w środku dupy. Nie ma daru patrzenia powyżej własnych haluksów z żerującymi na nich tworami pokroju Macierewicza czy Dudy. I lezą za nimi jak bezmyślne zombi roztaczając jedynie smród i obrzydzenie.
Właściwie to powinienem teraz skończyć pisać, albo nie kontynuować tego tematu.
Wybieram to drugie.
Pod Biedronką rosną sobie krzaczki. Nie wiem jakim cudem rosną na urynie, ale to widać jakieś odporne cholerstwa na czachojeby sprzedawane o krok obok. Część z nich ma nawet zimą listki! W wyniku niespodziewanego zwrotu ewolucji nawet takie durne krzaczysko stara się o zachowanie odrobiny prywatności ludziom, którym w życiu się nie powiodło, albo rozparła ich prostata.
To zimą...
Chwilowo jednak mamy temperaturę na tyle znośną, aby w owych krzaczkach się wyspać. To ustronne miejsce osłonięte murem kamienicy z jednej, a parkującymi samochodami z drugiej strony. Wewnątrz milion much, trzynaście puszek po napoju piwopodobnym i płynący, żółty, ruczaj, a w nim, wtulony w objęcia Morfeusza, ten, któremu się nie udało...
I nadchodzi ten drugi... Z zapyziałym dziobem siedemdziesięcioletniego trzydziestolatka pakuje się między krzaczki i leje na kolegę.
Mocne te napoje po trzy dziewięćdziesiąt dziewięć; mocne pod każdym względem, bo jeden już nie widzi, a drugiemu to bez znaczenia.
Jest taki program na Discovery o ojcu i dwóch synach składających rewelacyjne choppery gdzieś w USA.
Ojciec to facet po przejściach, synowie w ich trakcie. Kłócą się niemiłosiernie, klną jak szewcy, ale motocykle budują genialnie. No i ów ojciec poszedł kiedyś na zabieg do dentysty, który wymagał uśpienia.
Po przebudzeniu powiedział tak: Good Stuff! Mało nie umarłem ze śmiechu.
A u nas już od 3,99 za litr! Promocja! Codziennie Niskie Ceny! Chyba, bo nie kupowałem.
Powiedzcie...
Dokąd my zmierzamy?






niedziela, 7 czerwca 2015

Halo, halo! Tu Londyn

Ja wiem, że Londyn to zbiór osobnych dzielnic, z której każda ma swoje city i swój klimat, ale samo centrum centrum jest beznadziejne. Źle napisałem... Przytłacza. Setki numerów autobusów jeżdżących, wydawałoby się, bez ładu i składu z miliona dziwacznie oznakowanych przystanków, niemal wjeżdżających na siebie piętrusów, klaksony, spaliny i tysiące tysięcy zabieganych mieszkańców. Obraliśmy azymut na rozsławione przez Beatlesów przejście dla pieszych, tuż przy studiu, w którym powstawała legendarna płyta Abbey Road. Nie mogłem sobie darować...
Żonusia, alfa i omega każdego naszego wyjazdu, skrupulatnie opracowuje plan dojazdu, który zawsze ma jedną wspólną cechę. Wiemy gdzie wysiąść, ale nie wiemy, w którą stronę później iść i zawsze idziemy w  stronę przeciwną. Zrywaliśmy z Łukaszem boki ze śmiechu. Jednak Abbey Road nie igła i mogliśmy przejść po sławetnym przejściu dla pieszych, które, jak sądzę jest zakałą kierowców, bo co i rusz wyłazi na pasy jakiś wariat chcący się tam sfotografować. Dołączyłem się do nich rzecz jasna!





Nawet nie próbuję zaczynać pisać o Beatlesach, bo nie skończyłbym do rana. 
I tak odwiedziłem sobie jedno z moich ulubionych miejsc na świecie po czym poszliśmy w przeciwną stronę. A kiedy wróciliśmy i doszliśmy do autobusowego przystanku idąc wcześniej w przeciwną stronę, zobaczyłem lecącego rowerzystę. Walnął go jakiś dziadyga w BMW, a ten walnął o jezdnię z głośnym plaśnięciem, po którym się na szczęście podniósł o własnych siłach. Autobus powiózł nas w prawidłowym kierunku do British Museum, które jest bardzo ciekawe i stanowi jaskrawy przykład brytyjskiego imperializmu. Matko! Czego oni tam nie nazwozili! Ma się wrażenie, że rozszabrowali cały Antyk i trzy czwarte Egiptu! Nie ma tam tylko piramidy Cheopsa. Trzeba jedynie oddać im honor za skomasowanie tego złodziejstwa w jednym miejscu i bezpłatne udostępnienie każdemu zainteresowanemu w doskonałej oprawie...


Na początku zwiedzania wita nas sławetny kamień z Rosetty, dzięki któremu Francois Champollion odczytał hieroglify. Później jest tylko lepiej.



Zdumiewa mnie w jaki sposób przewieziono na Wyspy tak ogromne posągi z Egiptu! Jeszcze bardziej technika ich twórców. Nie mogłem się nadziwić perfekcji wykonania rzeźb w granicie, które po kilku tysiącach lat wyglądają jak nowe!



Zobaczcie tę dziurę w półmetrowej długości granicie! Mam wiele narzędzi, ale prędzej bym się posrał, niż taką wywiercił!  


Ileż lat musiało to trwać? Jeżeli chcielibyście w miarę dokładnie zobaczyć wszystko, to trzeba zarezerwować sobie cztery dni. Dam jeszcze kilka fotek, bo byłem zachwycony.



Dostało się nawet Wyspie Wielkanocnej!






Zwróćcie uwagę na lekko odchyloną podeszwę sandała upchanego w strzemieniu. Mistrzostwo świata. Michał Anioł piałby z zachwytu. Każda z tych rzeźb ma minimum dwa tysiące lat!




Jednak Londyn potrafi zachwycić. Może nie idiotycznymi skrzyżowaniami i paradującymi gejami, grzecznie trzymającymi się za rączki, w świecących bucikach i nostalgią w oczach po szalonej nocy; może nie ogromnym kołowrotem prawie naprzeciw parlamentu, ani kiepskimi knajpkami z lichym i drogim piwem, ale połączeniem tego wszystkiego w jedną, całkowicie niespójną całość.





sobota, 6 czerwca 2015

York po raz wtóry

Mało jest przyjemniejszych zajęć niż praca w kurzu podczas upału. Przemęczyłem jednak sobotę w robocie i nie mam ochoty nawet pisać. Coś tam jednak skrobnę przy zimnym toniku ze świadomością jutrzejszego byczenia się przy grillu. Jedzenia kobitki przygotowały dla pułku grenadierów, a podpałkę do grilla zmieściłbym w dwóch paczkach zapałek; użyję mocy... Jakby tak popadało to chyba pogodę cholera by nie zeżarła? Wszystko w tej Polsce jest do kitu. Zawsze po otwarci facebooka trafiam na gębę Dudy, którą to, jakiś nawiedzony fejsbukowicz, widać, nie może się dotychczas nacieszyć. Niech se wydrukuje plakaty i porozwiesza po chałupie! Przedwczoraj inna nawiedzona zamieściła kretyńską, ruszającą się figurkę błogosławiącego wszystkich Jezusa z podpisem, że oto on nas wszystkich kocha i nie przestanie, aż my go zaczniemy kochać... jak rozumiem. Czekaj tatka latka. Ogólnie zaczął się trynd wpełzający, na wszystkie fora, ciemnogrodu, co okropnie mnie irytuje. Niech sobie założą jakiegoś swojego Mariobuka i pieszczą się nawzajem smętnymi gadkami o tym, jak to teraz będzie cudownie. Dotychczas, jedyny komu uwierzyłem, że nie kłamie, to Jaruzelski, ogłaszający stan wojenny. Nie oceniam tego, stwierdzam fakt.
Uważam, że niewierzący powinni zacząć czynić tumult obrażający ich antyreligijne uczucia, bo z jakiegoż  to powodu nasze należy ignorować? Tamci lepsi?
Wygadałem się i mogę wrócić do Yorku, a żeby było śmieszniej, zacznę od religii, ale w angielskim wydaniu.
Przepiękną katedrę Minster odwiedzaliśmy dwukrotnie. Kupuje się raz bilet, chyba za dziesięć funciaków od duszy, który jest ważny przez rok i można wchodzić nawet codziennie. Nie jest imienny, można go zatem sobie pożyczać. Dotyczy to jedynie turystów, bo autochtoni wchodzą za okazaniem dokumentu.
To siedziba, drugiego po arcybiskupie Canterbury, dostojnika w Anglii.
Jest jakiś dowcip o owym budynku i jego permanentym remoncie. Coś w stylu: Kiedy odleci ten stojący na cokole samolot przed akademikiem? Jak w drzwiach pojawi się pierwsza dziewica.
Jak to zwykle w Anglii... otacza go wspaniały park, z wręcz nonsensownie idealnie utrzymaną trawą, ogromnymi drzewami i, znów jak w Yorku, wszechobecnymi gęsiami (gęśmi?), które łażą co krok i kawałek wody lub trawy, po całym mieście.








Żeby nie zadzierać za bardzo głowy postawili, jakże słusznie, lustro pod centralną wieżą kościoła, które sprowokowało mnie do takiego zdjęcia...


Całe centrum starego Yorku jest przepiękne. Obok katedry mamy malowniczy park, w którym rosną tulipany o zadziwiającej wielkości kielichów...


... z kolejną zburzoną katolicką bazyliką. 

I tu znów poznałem zadziwiającą technologię budowy takich kolosów. Popatrzcie!


Sklejano, wydawałoby się przypadkową górę kamorów, i okładano ją wyrzeźbionym na gotowo piaskowcem. Dziś każdy polegnie na tej technologii. Wpadliśmy do tego parku w porze lunchu. Setki ludzi siedziały sobie na trawie wcinając smakołyki; jakieś sześćdziesiąt procent z nich miało skośne oczy albo urodziło się w Ugandzie. Mnie to rybka, ale... tu znów zawiodę swojego szwagra... przestańmy się wreszcie rajcować tym, kto u nas mieszka. To, że nie ma jeszcze wśród nas nacji z całego świata, jest oczywistą oczywistością... Po cholerę mają tu przyjeżdżać? Jak Duda da nam to może zaczną. Wierzy w to ktoś? Jeśli tak, to moje kondolencje.

czwartek, 4 czerwca 2015

Arabowie w natarciu

Nie bardzo orientuję się o co chodzi w dzisiejszym święcie i kompletnie mnie to nie interesuje. Jeżeli o to, aby dłużej pospać, to jestem za. Bywają jednak takie noce, w trakcie których przewalam się po łóżku jak węgiel w Bełchatowie. Ostatnio miałem tak po przyjeździe do Anglii. Łóżko jakieś za płaskie, nie słychać lirycznych odgłosów przejeżdżających autobusów, nie świeci mi w oczy uliczna latarnia, a psy nie szczekają. Jak można spać w takich warunkach?
No, nie można!
Rankiem poszliśmy na zwiady do York. Stare centrum otaczają doskonale zachowane mury z kilkoma bramami,



których zadaniem jest zatamować uliczny ruch, nie sądzę bowiem aby w szesnastym wieku przejmowano się tworzeniem dwupasmówek. Czasem, może, jakaś zakuta w blachy pała zderzyła się z inną zakutą pałą pod blankami i któryś z nich walnął któregoś w dziób blaszaną rękawicą, od której to ów zwalił się z konia wyzywając, w locie pionowym, drugiego na ubitą ziemię. Dziś ruch sterowny jest przez światła i każdy rycerz w swoim blaszanym bolidzie grzecznie oczekuje na swoją kolej. Nie nosimy na rękach kilkukilogramowych rękawic, a zza zamkniętych szyb nie można w nikogo skutecznie ucelować. Jedynie Mercedes umieszcza jeszcze celowniki na masce, ale jest to raczej relikt i działa jedynie na wprost. Dobra, bo zaczynam pierdzielić, a miałem o najładniejszym mieście, w którym byłem na Wyspach, i gdzie ma szczęście mieszkać Łukasz. Chłopak lubi to co robi i nie boi się pracy. Mam jego fotkę w laboratorium. Nie boi się, co?


No dobra. Wracam do meritum.
Na te okalające miasto mury wleźliśmy najpierw. Po prawo jezdnia, po lewo bloki, nic tylko cytować Szekspira.
"Ptaszek to, czy skowronek się zrywa? Co śpiewa wiosną?"
To skowronek nie ptaszek? Nigdy nie rozumiałem...
No nie zacznę!
Leziemy więc po murach Yorku, leziemy i leziemy, aż doleźliśmy do czarującego hotelu z wypielęgnowaną trawką, parasolkami chroniącymi zblazowanych milionerów po partyjce golfa i srającym pieskiem w samym środku idylli.


Ciekawe czy usługa oczyszczania butów z psich kup jest wliczona w cenę pokoju?
Leziemy dalej i na horyzoncie pojawia się typowo angielski domek z widokiem...


... na mur. To chyba w takim domku mieszkała pani Bukiet z "Co Ludzie Powiedzą?", będąca autorką najśmieszniejszego tekstu w serialowym maratonie, który funduje nam telewizornia.
Wybrała się kiedyś z mężem dokądś w rejs, ale spóźnili się na statek i zaczęli go gonić. W chwili zwątpienia dodzwoniła się do kapitana statku, który jej powiedział, żeby dotarła do czegoś tam, co leży za morzem. A ona powiedziała tak:
- Młody człowieku! Wprawdzie moja pozycja w lokalnej społeczności jest wysoka, ale nie pozwala mi jeszcze spacerować po falach!
No nie opowiem o tym Yorku! Skupiam się...
Jak sami widzicie, początek wakacji zaczął się na wesoło, łaził za nami kieszonkowiec, ale go zlokalizowałem, a on się domyślił i odszedł, bo byliśmy akurat na moście i mógłbym go nauczyć pływać. Byliśmy na ślicznej uliczce o nazwie Rzeźnicza albo Mała Jatka, bo nie wiem jak inaczej przetłumaczyć Little Shambles,





a żonusia kupiła sobie lokalny smakołyk, który wcale nie był smaczny. To jakaś kiełbaska zasmażana w bułce. Złapałem kęsa i potwierdzam, że to lokalna lipa o nazwie "Pie", a później krótkie spodnie u jakiejś tam Madamme Doroty... coś tam... Ostatnia fotka to niezwykle ciekawe miejsce. W podwórku za bramą, za mną, stoi budynek jakiegoś pradawnego cechu, w którym obecnie jest superowa knajpa dla milionerów, a po mojej prawej stronie sklep z herbatami, który prowadzi totalnie sflaczały Angol obsługujący dwóch klientów na godzinę, i przed którym sterczałem jak ów słupek, o który się właśnie opieram, dobre pół godziny, bo Gosiunia chciała kupić angielską herbatkę, która ma tyle wspólnego z Anglią, co ja z Paragwajem.


O Yorku jeszcze opowiem. Byłoby szkoda tego nie zrobić, wart jest bowiem dłuższego tekstu. Szczególnie wspaniała katedra, średniowieczne centrum i polski sklep, w którym czujesz się jak w "Żabce" na Żeromskiego. Tylko dlaczego prowadzi go Arab?