poniedziałek, 29 grudnia 2014

Jeszcze mamy szanse...

Intrygowało mnie zawsze to, że skoro świąteczne jedzenie jest takie wspaniałe, dlaczego nie zajadamy się nim na co dzień? Że niby za długo trwa przyrządzanie? Bzdura! Grzybową gotuje się tak samo długo jak ogórkową. A gdyby tak wszystko odwrócić... Postawić na wigilijnym stole pizzę, której nie spożywamy okrągły rok czekając z utęsknieniem na kawał przypalonego ciasta z resztkami salami i cebulą upapraną rozciapcianym serem na melasie z pomidorów? Na drugie danie można by wsunąć skrzydełka z KFC, na wspomnienie których ślinimy się cały roczek, a odmawiamy ich sobie owych rarytasów w imię jakiejś, mniej lub bardziej, idiotycznej tradycji. W ramach zupy zaproponowałbym coś z gatunku Xing Cing Ping po 96 groszy paczka. Jeszcze frytki i Cola, a na deser lizaki. To przerażające menu, ale wielu z nas przedkłada owe "potrawy" nad jedzenie z klasą. Kupujesz wypasioną gablotę, kombinezon narciarski, gogle i ślipiasz się w sześćdziesięcio calowy ekran zlizując z brody chińską zupkę. A fuj! A w tv rarytasy z tej samej półki... "Trudne Sprawy" i "D jak dupa"... Czy jakoś tak... wylewają się z ekranu tworząc deser, który dla jednych jest życiową pasją, dla innych powodem do zaśnięcia, a kolejni oglądają ten szajs bo tak jest trendy. Co pewien czas pakuje mi się w oczy jakiś osobnik z gatunku "Gwiazda". Zawsze pytam żony gdzie ona świeci. W "Na Wspólnej". Koniec pytań. Czasem przechodzę swoją ulicą mijając jedno okno na parterze, w którym, o każdej porze dnia i nocy, pobłyskuje ekran niewielkiego telewizora z programem TVP Seriale. Jak nudne trzeba mieć życie żeby się wyłącznie tym interesować...
Dość zrzędzenia!
Zbliża się rok 2015. Znów mamy okazję się odrobinę odchamić opychając się krewetkami i popijając szampanem w rytm przebojów Kajah i tej... takiej jednej od włączania niskich cen. Bo ona chyba śpiewa? Mama mi mówiła. Co by nie robiła... jest jak chińska zupka po wigilijnej kolacji.
Jako zidiociały dinozaur wolę jednak zachrypniętego ś.p. Cockera do odsmażonego karpia. Może być 25 cali.
A gdyby mi się nie chciało w tym roku już niczego napisać...

 


Bawcie się i nie brudźcie krawatów ani sukienek, chyba że podczas jakiegoś efektownego szpagatu na wyślizganym parkiecie.

sobota, 27 grudnia 2014

I jak tu nie świętować...

Bardzo lubię grudniowe święta! Jestem zawsze podekscytowany zakupami, ubieraniem choinki, zapachem suszonych grzybów w kuchni, lepieniem pierogów i mordowaniem karpi. Cały przedświąteczny galimatias zawsze się w końcu przekłada na najładniej wyglądający stół, najsmaczniejsze potrawy i najlepsze prezenty. Czasem także spadnie śnieg i w mieście robi się cisza. Każdy to wie, a mnie się nie chce Was zanudzać. Dziś będzie o jedzeniu.
Taki, dajmy na to karp, który nie jest specjalnie wykwintną rybą i w ciągu roku mało kogo interesuje... no, może prócz wędkarzy, w święta robi się drugim, po kolędach, których nie umiemy albo wstydzimy się śpiewać, problemem Polaków. Jedni, że za drogi, drudzy, że za mało, trzeci, że zabijamy. Zabijamy, bo jemy. Mamy go jeść na surowo? A może przerzucić się na komary, muchy albo glisty? A co będą jeść karpie? Może nas? Problemy brodaczy w sandałach są oczywistym nonsensem. Zaraz przypierniczą się do niedźwiedzi, że wyjadają płynące na tarło łososie.
Niedźwiedź polujący na łososia wygląda tak:




Zameldujcie, panowie ekologowie, niedźwiedziowi problem. Grzeczny misio tylko się uśmiechnie i zrobi jakoś tak:



Jeśli ekologowie nie czują się ostatnim ogniwem w łańcuchu pokarmowym to niech płyną na morze Sargassowe jako pokarm. Może i tam znajdzie się jakiś wykształcony grizzly i opublikuje protest przeciwko wyżeraniu podłysiałych grinpisowców w "Dzienniku Karaibów". 
Dobra, ryby załatwiłem.
Cała wigilijna uczta to wielki problem. Szczególnie dla żołądków. Zwykle wszyscy biesiadowicze zaczynają od opowieści jak to głodowali cały dzionek. Ja tego nie mówię, bo podżeram zwykle jakieś kiełbasy, szynki i popijam piwem. Efekt jest prosty... Zjem trochę i kicha wysiada. Ale czym się tu przejmować skoro pierogi najlepiej smakują na drugi dzień? Tak czy owak myśl o kolejnych dwóch dniach przy stole, w wigilijny wieczór, zwykle napawa mnie lękiem. Spoko, zawsze jakoś daję sobie radę, bo mózg co innego, a żołądek ma swoje racje. I tak oto, prostym sposobem, dotarłem świątecznego do obiadu, bo na śniadanie przełykam dwa łyki herbaty i gryza karpia. 
A w tym roku wymyśliliśmy sobie gęś.
Gęś wygląda tak:



Ma śliczne piórka i syczy. Zawsze się bałem gęsi łażących po wiejskich drogach i dlatego wolę ją w takiej postaci:



Ze szczególnym uwzględnieniem mojego stołu. To smaczna potrawa, ale chyba lekko przereklamowana. Mnie nie powaliła choć zjadłem ze smakiem. 
Drugiego Dnia Świąt, a według tradycji jest to dzień, w którym można jedynie odpoczywać i świętować, nasze żołądki są już tak rozepchane, że żadna ilość jadła nie jest nam straszna i atakujemy stół jak niedźwiedzie łososia. To miłe, szczególnie w tym roku, bo święta wypadły przed przecież łikendem i możemy do poniedziałku wcinać tylko pistacje... Czego Wszystkim życzy przejedzony Darek.

niedziela, 14 grudnia 2014

Pudliszki-Modliszki

Ostatniej nocy wyśniłem, hmmm... w zasadzie... scenariusz krwistego kryminału z gatunku Pulp Fiction. Wiecie... dziury w czołach po celnych strzalałach, jakieś wypływające bebechy, zgraje bandziorów próbujących mnie zlikwidować cholera wie za co, no i oczywiście mój strach, bo jakoś tak się składa, że nie mam filmowego temperamentu Chucka Norrisa. Już bardziej któregoś z Muppetów.
Nie pamiętam zbyt wiele, ale kilka scen pozostało...
W moich debilnych snach wszystko jest zwykle większe. Mieszkania mają komnaty rodem z Wilanowa i jest ich nieogarnięta ilość, przemieszczam się po nich metodą teleportacji spotykając na swojej drodze same dziwolągi. Właśnie będąc w grupie czwórki takich szajbusów, natknęliśmy się na kilku specjalistów od mokrej roboty, którzy posłali moich towarzyszy do lepszego świata celnym strzałem w czaszkę. Przysypany górką trupów - przeżyłem. I wstąpił we mnie Chuck Norris! Długo by pisać! Porozrzucałem gości po kątach, jednego upaprałem na brązowo w kiblu i zostawiłem. I spotkałem spokojnie siedzącego na parkowej ławeczce znanego mordercę na zlecenie. Pochwalił mnie za dobrze wykonaną pracę. Dumny jak paw poprosiłem go o papierosa. Niestety kończył palić ostatniego, a nie ma przecież nic przyjemniejszego jak walnąć sobie macha po dobrze wykonanej pracy. Brakowało mi fajki, cholernie, ale też jeszcze czegoś...
I ten brak stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
Nie męczcie się z tłumaczeniem mojej opowieści. Freud oskarżyłby mnie pewnie o kompleks Edypa, bo jemu wszystko kojarzyło się z dupą. Sennik teścia wybrałby jakąś wersję niespodziewanego wyjazdu do zachorzałej ciotki w Kutnie, do której, jeśli zdążę, to jedynie na pogrzeb. Znawcy Tarota zażądaliby
najpierw 8,99 za minutę, a chiromacie nie podaję ręki ze względów estetyczno-intelektualnych. Dlaczego? Bo wszystkiemu jest winny gulasz w słoiku marki: Pudliszki i garmażernia produkująca kopytka o smaku jogurtu i coś, co określa mianem sałatki z czerwonych buraczków. Tak skonstruowany obiad na szybko rozszarpał bowiem moje kichy w środku nocy i zgadnijcie czego mi tak bardzo brakowało...



To nie jest fotka mojego sobotniego obiadu!

czwartek, 11 grudnia 2014

Panta rhei

Z pisaniem bloga jest trochę tak, jak z kapelami z lat siedemdziesiątych - nigdy nie wiedzą kiedy przestać grać. Takie Led Zeppelin albo Deep Purple, mimo że członkowie tych zespołów wymierają już naturalną śmiercią, wciąż poszukują jakichś dolców na dokarmianie prawnuków. Takie odcinanie kuponów od niegdysiejszej sławy ma rację bytu tylko w sytuacji, kiedy naćpani młodzieńcy, gibający się wówczas w rytm "Smoke on  the water", nie jeszcze są porażeni ostatnim stadium Alzheimera, a na jedzenie mówią: pciapcia. Wymieranie pokoleń jest zatem konieczne, bo wraz z nim buduje się to, co powinno - świeżość. Rozumiem to. Nie znaczy żebym się z tym zgadzał. To smutne przejść do lamusa historii będąc niegdyś na piedestale. Nie piszę oczywiście o sobie. Ludziom pokroju Hendrixa trudno byłoby się dziś pogodzić z byciem siedemdziesięciolatkiem. Oni powinni umierać młodo, bo wówczas dłużej są doceniani. Albo taki Jim Morrison... Dziś miałby lat 71. Kpina! Która panienka poleciałaby na takiego pryka? Kiedyś sikały na jego widok. Wyłysiałby pewnie, a każda część jego doskonałej buźki upodobniłaby się do angielskiego buldoga. A fe!
Nie chciałbym żyć 27 lat, jak on... Mój syn jest dziś ledwie o dwa lata młodszy i nie wyobrażam sobie... Brrrr... Dlatego lepiej, że nie jest gwiazdą rocka.
Szczęście, że nie dotyczy to wszystkich. Tylko zazdrościć członkom zespołu Rolling Stones. Stare, łyse, siwe, powyginane reumatyzmem, ale ikra jak u samicy jesiotra. To świetnie, że świat jest skonstruowany tak idiotycznie. I każdy znajdzie swoje miejsce do zabawy.






niedziela, 7 grudnia 2014

Bez tytułu

O ile dobrze pamiętam, mamy dziś siódmy dzień grudnia, a wczoraj były Mikołajki. Nie jestem ostatnio zbyt mocny w kalendarzu i trudno mi się w nim połapać. Dawniej święta to było coś, na co się wyczekiwało cały rok, była szynka i baleron, była zupa grzybowa i pierogi. Dziś na szynkę w sklepach właściwie już nawet nie patrzę, pierogi zawalają półki w każdym spożywczym, a ich jogurtowy smak jest beznadziejny. Dlatego ich nie kupuję. Jestem zdania, że lepiej zbałamucić jeden dzień w roku na zrobienie czegoś smacznego, niż zajadać się czymś, co jedynie przypomina jedzenie. A ja szalenie lubię robić i jeść pierogi. I bez mrugnięcia okiem naprężam kręgosłup przed Wigilią, by właśnie raz w roku zjeść pachnące staropolszczyzną jedzenie. Nie, żebym był jakimś maniakiem Bożego Narodzenia, nie wierzę w żadnego Boga, lubię za to połyskującą światełkami choinkę i śnieg za oknem. Lubię sannę i lepienie bałwana, lubię kiedy mi wówczas marzną ręce i kocham dawać prezenty. Dostawać też. Kończące rok święta są także okazją do zrobienia własnego rachunku sumienia. Mam gdzieś, że za każdym razem zmienia się przy tym ilość lat już przeżytych. Może jakaś liczba z dziewiątką na przodzie zrobi na mnie kiedyś wrażenie, ale wątpię, bo nigdy nie byłem orłem z matmy. Przynudzam, wiem.
Zastanawiam się właśnie, co kończący się rok przyniósł dobrego? Mnie...
Od kilku lat nie mogę skończyć rozpoczętej powieści. Dołuje mnie to trochę, bo włożyłem w nią dużo pracy. Niestety, jej koniec umyka mi jakoś, brakuje pomysłu, czasu i inteligencji. Zabijam umysłową niesprawność pisząc bloga. Ten wpis jest chyba sto osiemdziesiątym w tym roku. I tu powinienem być dumny, bo sądząc po ilości czytających nie przeszkadza Wam marnowanie czasu na moje wypociny. Z liczników wynika, że prawie czterdzieści jeden tysięcy razy ktoś zadał sobie trud czytania "Tęsknot Prostaka". Najbardziej zdumiewa mnie fakt, że nawet w Kazachstanie i Finlandii bywają tacy desperaci. Dzięki serdeczne!
A teraz będzie najgorsze...
Może czas już z tym skończyć, bo to tak jak z pierogami, lepiej rzadziej a smaczniej.
Pomyślę...

sobota, 6 grudnia 2014

Technologie różne...

Jestem absolutnym entuzjastą nowych technologii. Jeszcze niedawno mogliśmy jedynie pomarzyć o bezpośredniej rozmowie z drugim końcem świata, a jeżeli już nam się to udało, cenę za to opłakiwaliśmy rzewnymi łzami. Dziś otwieramy Skypa i gadamy do bólu, za friko, z każdym murzynem w Botswanie, Eskimosem w w igloo, synem w Anglii i kochanką na wyspach Bergamutach. Ja w zasadzie to mam tylko do wyboru syna w Anglii, albo syna w Anglii. Wystarczy. Ze względu na rozmiar monitora, jego buźka jest w skali 1:1, głos dociera z niezauważalnym opóźnieniem, czuję się więc jakby siedział w pokoju i gadał bez pośrednictwa elektroniki. Idea takiej komunikacji to szał dzisiejszych czasów. Wspaniałe osiągnięcie! I cóż z tego, że nie widzimy się przez cały dzień? Mieszkając razem jest przecież tak samo. Mało tego... Taki przekaz powoduje mniej spięć i wiele rozmów jest zwyczajnie przyjemniejsza. Podobnie ma się sprawa z telefonami. Nie pojmuję dlaczego codzienna gadka z żonusią przez gsm owocuje sensowną wymianą informacji, a face to face zwykle zaczyna się kłótnią...
Na tym tle zaczynam rozumieć ideę pisania listów. Miłosne zaklęcia, czytane w blasku drżącego promyka świeczki, o wiele mocniej drażniły zmysły niż  dzisiejsze farmazony z hamburgerem w zębach i odbijającą się colą z przepony. I wyobraźnia działa wówczas inaczej. Miała czas rozpełznąć się po organizmie, sfermentować, czasem nawet wydać jakiś owoc... Osobiste spotkanie było tylko ich dopełnieniem.
Dziś brzmiało by to jakoś tak...
- Ach, Gosieńko Ty moja ukochana, cóż mam dziś kupić na obiad? (Zakładamy, że poczta działa z prędkością światła).
- Ach Ty Mój mężusiu najmilejszy, będzie rosół. Kury rankiem łaziły jeszcze stadnie po obejściu, ukręć więc łeb jakiejś i wrzuć do garnka, wyrwij kilka marchewek i seler, które to za stodołą rosną, wrzuć do garnka i gotuj. Jak przyjdę to wszystko posolę. Zmiel jeszcze mąki dobrej z kurzym jądrem a wodą, ciasta zagnieć w cienkie plasterki krojąc i do wrzątku wepchnij. Jak przyjdę, to posolę. I niech cię Bóg ma w swojej opiece jak nie upieczesz chleba, bo głodna do dom wracam niedługo. Mój Ci On! Znaczy Ty.
- Duszko Ty Moja! Uwijam się, a i wodę z solą zagotuję abyś wymęczone stopki, siedzeniem w tramwaju, wymoczyć mogła.
- Jadę rowerem. Amen
No i właśnie dlatego jestem entuzjastą technologii wieku dwudziestego pierwszego.







piątek, 5 grudnia 2014

Miodzio...

Czy nie uważacie, że piątkowy wieczór, przed wolną sobotą, to najprzyjemniejsze godziny całego tygodnia? Świadomość, że można dwa razy zasnąć bez stresu porannego wstawania, przynajmniej na mnie, działa niezwykle kojąco. Nawet piątkowe korki znoszę jakoś lepiej. Dziś na tyle dobrze, że zapomniałem kupić papieru toaletowego... Wiecie jak to jest z tym papierem. Siadasz na klopie i dramat. Parafrazując Kanta... Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie, a papieru niet... I na cóż tu filozofować, trza teraz kombinować. Na zwarciu. Najbliżej do Biedronki.
Co trzeba zrobić po wejściu do nieznanego nam kibla? Sprawdzić czy jest papier! W domu to pikuś, coś się wymyśli.
Ale smakowicie zacząłem...
Wypad po papier zaowocował kupnem flaszki miodu pitnego. Zagłoba nie powiedziałby o nim: Dobry, odstały...
Zawsze zastanawiało mnie jedno...
W końcu nie tak dawno sprowadzono do Europy herbatę i kawę. Coca Cola i Sprite to także nowoczesne wynalazki. O innych  chemikaliach nie wspomnę. Cóż więc pito? Wodę i alkohol otóż! A że wodą szlachcic się zwyczajnie brzydził, to co mu zostawało? Kobyle mleko? A fuj! Mam wrażenie, że ówczesna szlachta to alkoholicy z przymusu.
Wyobraźcie sobie...
Od rana wytrząsasz w siodle kichy, przemierzyłeś czterdzieści kilometrów i zbliża się wieczór. Upragniona gospoda tuż za polaną. No przecież nic, tylko dwa kilo dziczyzny i piwo w karczmie "Pod Bocianim Gniazdem" u pejsiastego właściciela! I obrok dla konia. W ramach rozrywki można pomachać szabelką przed nosem innego szlachciury kalecząc go lekko, albo przycinając wąsiska. Tolerancja na ból była wówczas całkiem inna, a wypływające kiszki upychało się na pas i drałowało do domu.
Najstarszy znany mi browar w Polsce to "Warka", która chwali się rocznikiem 1476. Wiem, że podawano ją na krakowskim rynku, w nieistniejącym dziś już ratuszu, w połowie szesnastego wieku. Zapewne Zygmunt Stary delektował się już tym wyrobem. Pamiętajmy o tym otwierając butelkę.
Podobnie ma się sprawa miodów. To nasz narodowy skarb. Każdy szlachcic miał pasiekę i suto zaopatrzoną piwniczkę. Oj popróbowałbym ichnich wyrobów! Takich odstałych, bo ten z Biedronki to popierdółka. Ale jeszcze się napiję :) Żałujcie szlachciury, że za waszych czasów nie dotarły cytryny, bo miodzio plus cytrynka równa się miodzio. Byle z umiarem!




środa, 3 grudnia 2014

Dziewiąta fala.

Zwykle wracam do domu w totalnym korku. Kretyni, którzy ustawiają światła na ulicach poprzecznych do Piotrkowskiej, powinni zostać po nich przeciągnięci kilka razy za autem. W obie strony. Bo jak to może być, że Piotrkowska, sprowadzona w zasadzie do deptaku, ma zielone światło dwie minuty, a zakorkowana Jaracza 20 sekund? Kilometry aut wściekłych, powracających do domów kierowców, miota przekleństwa i wpycha się z pasa na pas w nadziei oszukania korka, a to tylko wkurza tych grzeczniejszych, którzy zaczynają robić to samo. W efekcie tworzy się nie do opisania burdel. Wszystko to na tle uśmiechniętej Pani Prezydent Łodzi dyskretnie szczerzącej się z bilbordów porozwieszanych na każdym rogu. Gratulacje, Droga Pani. Prosimy o więcej!
Spalając bezproduktywnie paliwo słucham radia. Tam przynajmniej panuje luzik. Świat równoległy, a każdy, udzielający wywiadu dupek, jest ministrem, premierem albo przewodniczącym. Rzesz, w mordę! Jedyny kraj nadający tytuły dośmiertnie. I każdy z nich jest tym jedynym najmądrzejszym. Jak to mówił ktoś w "Krzyżakach": Krynica Mądrości! Dziś pewien kryniczanin właśnie, oczywiście z odpowiednim tytułem, zachwalał firmę Amazon, która wpełzła na polski rynek oferując tysiące miejsc pracy dla niewykwalifikowanych prostaków marzących o dwunastu złotych na godzinę.
Policzmy to szybko.
Dziesięć godzin dziennie razy 22 dni. 2640 na rękę. Pięćset funtów. Angol by się postrzelił ze szczęścia. Amerykanin by schudł do 150 kilo i umarł z głodu, a śmiech Szwajcara przewróciłby Alpy. U nas trzeba klęczeć, bo oto zjawia się amerykański dobrodziej przewracający statystyki bezrobocia. I cóż z tego, że wózek w magazynie należy pchać z prędkością 4 km/h, jest się monitorowanym co 33 sekundy, a czas pierdnięcia odliczany jest od stawki. I nic to, że ludzie wytrzymują tam miesiąc. Statystyka!
Panowie Premierzy i tysiące ministrów! Wygładzacie zmarszczki na swoich dupach w pięćdziesiątej spółce jakiegoś tam skarbu za drobne sto tysięcy. Może Amazon Was uleczy jak w końcu wpadniecie w kryzys.
Tak sobie pitolę, bo wiem, że Wam to nie grozi. W końcu nie po to zostaje się ministrem...



To Ajwazowski, rosyjski malarz marynista, a obraz nosi tytuł: Dziewiąta Fala. Ma przeszło trzy metry na dwa i robi niezwykłe wrażenie. Geniusz! Próbowałem to namalować, ale nie nie ta liga.

niedziela, 30 listopada 2014

Mają dziś obywatele....

Niedziela to taki dzień, w którym ogarnia mnie totalne lenistwo. Całkowity brak sensownych zajęć równa się: spanie do śniadania, po śniadaniu, przed obiadem i po obiedzie. Więcej nie mogę nawet ja. A że wczesny wieczór spowalnia funkcje życiowe, późniejsze popołudnie dołuje mnie bardziej niż "Taniec Z Gwiazdami". Nawet oszalały sąsiad nie dopieszcza swojej Toyoty i nie mam się z kogo nabijać. W chałupie gorąco, na dworze przenikliwy ziąb. Zacząć się iskać czy co? Poszedłem do auta posłuchać radia, ale i tam marazm. Oczywiście, że mam kilka odbiorników w domu, ale auto jakoś lepiej zacieśnia przestrzeń i dodaje mi koncentracji.
Usłyszałem w nim wczoraj, że kobiety wypowiadają dziennie około dwudziestu tysięcy słów. Mężczyznom wystarcza siedem. To gorzka prawda, a bezmyślne kłapanie dziobem opisał już każdy, dwudziestowieczny satyryk i nadal to nośny temat. I najbardziej śmieszy kobiety. Symptomatyczne...

- Ta moja żona to mówi, i mówi, i mówi....
- A o czym tak mówi?
- Tego nie mówi!

A milczący chłop...
- Wjeżdża rolnik kombajnem na pole, spojrzał w prawo, spojrzał i mruknął: K... nie zasiałem...
Statystycznie to może i wyjdzie po trzynaście i pół tysiąca słów na głowę, ale ponieważ doczepiam się do wszystkiego, statystykom też musi się dostać. Przecież wychodzący z psem na spacer też, statystycznie, mają po trzy nogi.
Z niechęcią wstanę jutro do pracy, ale to i tak lepsze niż bałamucenie 1/7 życia na zjedzenie rosołu.


sobota, 29 listopada 2014

Po Trzeciej Krucjacie.

Dziś to Wam natruję!
Czemu?
Bo pierwszy raz, od Trzeciej Krucjaty, usiadłem do kompa przed osiemnastą, a jutro nie mam zamiaru wstawać przed dziesiątą, jestem zasmarkany i opieprzam każdego, kto mi przetnie horyzont. I podobnie do mojego szesnastowiecznego idola, Stefcia Batorego, leczę się piwem z miodem na ciepło. On wprawdzie przedkładał nad piwo węgrzyna, węgierskie wino, najczęściej Tokaj, które kosztowało wówczas w Polsce krocie, bo ok. 100 złotych za beczkę. Niezły koń wart był 20 zł, a para butów kosztowała 20 groszy. Fałszowano więc Tokaja na potęgę w Koronie i na Litwie dolewając jakichś polskich siuśków. Schamiałym gardłom ówczesnej szlachty było to obojętne, bo i tak chodziło jedynie o to żeby się nawalić, zatem...
Popyt wśród zamożnej części społeczeństwa przerastał podaż.
Dziś ten styl handlowania przejęli Chińczycy.
Wynaleźli coś, co ochrzcili mianem Gwiperi...




które jakoś mocnawo kojarzy się z Fiatem Panda, albo taki Mercedes...




Który nazywa się BYD F8.
O ciuchach, zegarkach i innej elektronice dla ubogich nie ma co wspominać. Chinole rąbią każdy dobry pomysł, zmieniając nazwę i mając całość w swojej czterojajecznej dupie. Lubię ich. Budują cztery tysiące kilometrów autostrad rocznie. 
Czarek Grabarczyk od autostrad... (mam tu jakąś jego fotkę sprzed lat)...




...mógłby się sporo nauczyć, bo gitara nie stała się jego żywiołem. 
I żeby nie było, że tylko krytykuję innych...




I ze mnie nie wyrósł Jimy Hendrix, choć włos mi wciąż rósł na boki i w górę.




I rósł... i rósł... aż zaczął wypadać. I choć nie zatkałem do dziś nimi wanny po ich umyciu, cieszę się, że się pozbyłem tych okropnych kudeł, których zazdrościła mi każda dziewczyna. W mordę! Nawet na ostatnim zdjęciu byłem dobrze po osiemnastce. Co tej babie z Biedronki namotało się w pecynie?
Z niecierpliwością czekam na dzień, w którym podeślę Wam swoją fotkę z trzystoma wenflonami pod kroplówką na Oiomie, po wypadku spowodowanym starczą ślepotą. Chwilowo jednak strasznie mi dokuczają dziadkowie w kapeluszach z wypiekami na twarzy i wierszykiem w rodzaju:

W uszach świst,
W oczach mgła,
A na liczniku czterdzieści dwa.

Widziałem jednego takiego próbującego zaparkować po marketem. Mógł być wyznawcą Allaha, bo kilka razy próbował stanąć czołem do Mekki. Nie dał rady, bo zajmował pół parkingu swoim Pajero. Tyłem nie wypadało, bo obraza. Zidiociały staruszek, któremu mózg miażdży demencja i Alzheirmer, potrzebujący 30 minut na zaparkowanie na lotnisku, to plama na honorze mężczyzn. W Holandii ludzie kończący pięćdziesiąty rok życia mają nieomal obowiązek uczestniczenia w kursach dla potencjalnych debili, u  nas każdy stulatek może zapychać bezkarnie drogi i jeździć pod prąd autostradą.

Pod "Biedronką", zaparkował niedawno jakiś osiłek w Land Roverze, któremu mocno dymiło się spod maski. W panice otworzył klapę silnika i zaczął węszyć. Stał tuż obok mnie i od razu zauważyłem, że nie ma nakrętki na wlewie pojemnika płynu chłodniczego. Z otworu buchał  gejzer. On tego oczywiście nie zauważył. Za dużo suplementów? Skomplikowany skład proszku na rozrost bicepsa fatalnie wpływa koncentrację, bystrość gałek ocznych i transport informacji do resztek szarej substancji między uszami a czerepem? Po kilku minutach zamknął klapę i poszedł kupić kolejny płyn na poprawę swojej sylwetki. Zapewne coś pomiędzy dopalaczem a wywarem z landrynka w wiadrze wody. Tak pachnie Red Bull z Austrii. Skręca mnie gdy go poczuję.
Nie pojmuję także dlaczego facet odbierając rozmowę z komórki natychmiast zaczyna chodzić? Czyżby rozmowa w pozycji: "stoję i gadam" odbierała mu dar logicznego myślenia? Zwykle jest to ogolony na zero palant zasiadający za kierownicą BMW serii 3, z silnikiem 1,8 i stiuningowanym wydechem, z którego dochodzą rzężenia, od których zbiera mi się na wymioty.
Niespecjalnie wiem dziś o czym dziś pisałem. Popitoliłem sobie i tyle. Żonusia mi nie daje się wygadać.



Afryka... Czy aby na pewno?

Kolega opublikował krótki filmik... Afryka. Kilku uzbrojonych czarnych i szympans. Zabawa jak cholera. Jeden podaje małpie kałacha, wszyscy szczają w wyświechtane podróby Adidasa ze śmiechu. Do czasu znalezienia przez małpę spustu, który naciska...
I tu możemy ocenić wysoką sprawność owych pseudo żołnierzy w spieprzaniu na nieupatrzone pozycje. Pełen żywioł, Usain Bolt nawet nie marzy o takim przyspieszeniu. Na koniec szympans oburącz (?) unosi broń w pozycji: John Rambo, część siedemnasta pt. "Rambo na Księżycu".
Pomijając oczywisty fakt, że w Afryce każdy chce zabić każdego, mimo że nikt nie wie dlaczego, nasuwa mi się kilka wniosków bliższych naszym, pleśniejącym w fotelach, dupskom.
Wniosek 1.
Nie kupujmy dresów do chodzenia na co dzień, bo mają fatalny wpływ na inteligencję. Przykładów chyba nie muszę podawać.
Wniosek 2.
Nie tylko dres przyspiesza parowanie mózgu.
Wniosek 3.
Zabawa zabawą, ale czy za wszelką cenę?
Wniosek 4.
Większość małp jest mniejsza niż ludzie. Przykładów chyba nie muszę podawać.
Wniosek 5.
Jeżeli nasza głupota jest tak potężna, że podajemy szympansowi naładowany karabin, ale trenujemy sprint, to ok. Mamy szansę.
Wniosek 6.
Czarny kontynent to kolebka ludzkości... Zatrzymana w kadrze, niestety.
Wniosek 7.
Wszystkie powyższe wnioski to jedno wielkie gówno, bo popyt na debilizm kwitnie nie tylko w Afryce. Ale tylko tam występuje w formie czystej.


Ponoć i w Polsce istnieje grupa tych, którzy nie dają naszym szympansom w łapy (?) naładowanych karabinów, aby potrenować bieganie. Jeśli to prawda, to jest to najmniej zorganizowany odsetek społeczeństwa.





piątek, 28 listopada 2014

Osiemnaście mieć lat to nie grzech.

Minęła właśnie 23 wieczorem, a więc nadeszła odpowiednia pora wziąć się za gotowanie obiadu. Spoko, nie będę szalał. Mam pachnący wywar po gotowaniu boczku z warzywami. Kilka pyrków, suszone grzybki i barszcz, góra pół godziny.
Ależ mnie dziś dowartościowała kasjerka z Biedronki... Nie chciała mi sprzedać piwa w obawie, że nie ukończyłem osiemnastu lat! Jednak po głębszym spojrzeniu w mój otumaniony wzrok i lekko siwiejący, nieogolony zarost, wybiła browara na następnym rachunku. Podziękowałem serdecznie i wyszedłem dumny jak paw krokiem marynarza. I tu przypomina mi się podobna historia Kevina Costnera sprzed, chyba, dziesięciolecia. Gostek miał wówczas tyle wspólnego z osiemnastolatkiem, co ja dziś, lekko pooranego dzioba (mam to samo), hemoroidy, podagrę, sklerozę, demencję i cały pakiet innych dolegliwości kwalifikujących nas gdzieś na drodze z Tworek na Powązki. Tyle że tamten ma 8 cm więcej. Wzrostu. Bez przesady...
Pomyślałem wtedy, że trzeba mieć wzrok Steve Wondera żeby palnąć tak horrendalne głupstwo. Dziś myślę inaczej. Mówcie tak do mnie! Legitymujcie przy zakupie flaszki! Rzucajcie się na mnie maturzystki! W mordę, ale radocha! Przecież posiadanie osiemnastki na karku i półwiecznego doświadczenia kładzie na kolana każdą babę. Wprawdzie nie biegam już do tramwaju, bo i po cholerę, skoro mam auto, nie grałem w tenisa pewnie ze sześć lat i bałbym się wyjść na jelenia w walce z przeciwnikiem innym niż ściana, ale wciąż jaki głupi byłem, taki jestem. Dlatego kompletnie nie rozumiem sposobu myślenia większości zdziadziałych emerytów, którym dzień schodzi na spacerkach z psem i wsłuchiwaniu się w odgłosy zza ściany. I czy ktoś ośmielił się nie zamknąć drzwi od korytarza, bo im zawiewa. Bodajże Jim Morrison nosił koszulkę z napisem: Umieraj młodo - Będziesz ładnym trupem.
Dobra, dość tego.
Mój świętej pamięci wujek powiedział w wieku 46 lat, że już by chyba nie przebiegł więcej jak sto metrów, ale czuje się znakomicie. Tego samego roku zmarł, więc może już ominę ten temat, bo nigdzie mi się nie śpieszy.
Ale pachnie tymi grzybkami w barszczu! To jeden z najpiękniejszych zapachów na świecie. Zawsze, chodząc po lesie, upajam się nim bez końca. Szkoda, że nie udało mi się  pojechać w tym roku na grzyby po raz drugi.



Dobra, barszczyk ugotowany, można iść lulu. Czujecie ten zapach? Mniam.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Stambuł...

Jestem nieuleczalnym śpiochem. Przyznaję się bez bicia. Moja mama zresztą także, a więc wiem po kim. Bez znaczenia o której godzinie nie położyłbym się spać, zawsze rano ta sama katorga ze wstawaniem. A może by tak jeszcze 8 minut? I jeszcze tylko trzy, do za piętnaście... Nie zmienię już tego.
Zdumiewają mnie ludzie, którzy wyrywają z wyrka razem z kogutami i są wyspani. O piątej rano to owszem, mogę się położyć, ale żeby wstać? Za nic!
Długi sen ma jednak swoje minusy. Zresztą czy ja wiem czy to minus? Myślę bowiem o snach,  które mnie wówczas nawiedzają. Od dawna korci mnie, aby opisywać te co bardziej idiotyczne, bo wiele z nich pamiętam.
I właśnie w niedzielę...
Stambuł... Pogrążony w jakiejś wojnie, bo strzelają co rusz, a środkiem miasta przebiega coś na kształt linii demarkacyjnej. Z jednej strony jacyś ci, z innej jacyś tamci. Nie wiem, którzy lepsi i czy się już zaczynać bać. Szlajamy się po mieście, chyba z żoną, ale cholera wie po cholerę, oglądając barykady i włażąc pod karabinowy ogień. I jeździmy po Stambule starą Dacią z wielkim telewizorem na tylnym siedzeniu i jakimiś bambetlami w bagażniku, które oceniam na bardzo cenne. Zaczynam robić się głodny i dostaję od żony... Uwaga! Pięćdziesiąt milionów Dongów! To oczywiście waluta wietnamska, ale to tylko sen, a on rządzi się swoimi prawami. W mordę! Ale se teraz nakupuję! Niestety... Mój mózg wywala mnie do samolotu, którym wracamy do kraju. A może to był autobus? No tak, ale na małym placu w centrum miasta została Dacia z drogocennym ładunkiem! Jakimś cudem wracam z Dongami w kieszeni, głodny jak diabli, i trafiam do knajpy pod ostrzałem. Te kłopoty z językiem! Turczynka włada czymś, co do mnie dociera chociaż nic nie rozumiem. Obawiam się, że może to być przebrana żona. Dostaję od niej jakieś żarło, za które płacę oczywiście pięćdziesiąt milionów Dongów!
Jakże by inaczej...
I wychodzę głodny jak wilk na poszukiwanie telewizora w "Zemście Nikolae Ceausescu". Tych placów w Stambule to są chyba miliony... Jeden za drugim, a na żadnym naszej Dacii. Błądzę pytając przechodniów o ten, jakiś tam plac, ale blokada językowa zbyt wielka. Oglądam zabytki plęgnące się jak zaraza, każdy większy od poprzedniego.
Dacia missing in action.
Kiedyś na Gwiazdkę daliśmy teściowi Sennik, chyba nawet jakiś Wielki Sennik, przynajmniej z rozmiaru. Przeglądałem go. Intelektualne pomyje. Ale w obliczu moich niektórych snów i tak wyrasta na literaturę faktu.


Mam wrażenie, że w niedalekiej przyszłości wyśnię coś jeszcze głupszego, a jeśli nie - sięgnę do annałów, bo zebrało się trochę tego przez lata. 
Kolorowych snów.

sobota, 22 listopada 2014

Mieliśmy dziś z żoną seksualny stosunek...

Mieliśmy dziś z żoną seksualny stosunek do obiadu i każdy zjadł to, co wpadło mu w oko. Ja przysmażyłem sobie kawał kiełbasy z cebulą. Tak w połowie smażenia położyłem na patelni plasterek zapomnianej wędliny o szumnej nazwie "Tyrolska". Po dziesięciu sekundach, ów niemiecki cud, wyparował mi z patelni pozostawiając po sobie jakiś brązowy osad. To zdumiewające jak daleko sięga technika produkcji wędlin z wody, bo to i trza zmienić konsystencję, kolor, smak, zapach i cholera wie co jeszcze. I to wszystko z samej wody?! Czarodzieje, w mordę! Podobną przygodę miała kiedyś teściowa, która chciała uraczyć teścia gotowaną kaszanką. Ta również teleportowała się w inny wymiar i zachodziło uzasadnione podejrzenie malwersacji i działań wrogich sił. Ale to było jeszcze za komuny, a wówczas robiło się nie takie numery. Jak widać - dobre tradycje są ponadczasowe. W sumie to mi to nawet wisi, bo lubię "Tyrolską" na kanapce. W końcu, pamiętam to z dzieciństwa, szalenie lubiłem chleb posypany cukrem i polany kranówą. Dziś, na samą myśl o takim żarciu, dostaję torsji. Właśnie nalałem sobie soku z jabłek... Ma smak soku z jabłek, ale nie daję głowy, że płyn ten ma cokolwiek wspólnego z kuszeniem Adama.
Jeszcze pomarudzę...
Wpadło mi w oko jedno smarowidło z ogromną reklamą: "Z masłem!" Kupiłem, bo byłem bez okularów. W domu doczytałem... Bez kitu! 
- Zawartość masła: 0,05%
Nie chcę być wulgarny, ale w naszych kupach zawartość masła chyba jest większa!
Chyba już o tym pisałem, ale przypominam sobie, może końcowego Gomółkę i moje wakacje na wsi, podczas których ciocia przynosiła schłodzone, świeże mleko, wlewała z dziesięć litrów do kierzanki (to taka machina do wyrobu masła), a ja, wykonując dwuznaczne ruchy z góry na dół,  produkowałem maślany osad na ściankach tegoż urządzenia. O ile pamiętam, pozostałość wypijały świnie. Ciekawe czy dlatego ich mięso pachniało inaczej, bo zjadały do maślanki...? (Niech mnie ktoś poprawi jeżeli się mylę!), uparowane ziemniaki, które my namiętnie im podkradaliśmy. Oczywiście nie z koryta! Z parownika. I zjadaliśmy je właśnie z owym kierzankowym skarbem z milionem procent cholesterolu w tle.
Dziś wmawia się nam konieczność zdrowego żywienia. Powinniśmy zajadać się marchewką i szparagami, koniecznie bez soli i cukru, uparowanymi w chlorze. Żonka lubi mi wmawiać, że przyrządzona w cudaczny sposób marchew smakuje jakoś inaczej. Otóż nie! Marchew zostanie nią  na zawsze i kropka. I albo się ją lubi, albo nie. Ja ją toleruję.
I gdyby ktoś mnie spytał na łożu śmierci na jaki posiłek mam chrapkę to, bez wahania, powiedziałbym: Smażona kiełbasa z cebulą i plasterkiem wyparowanej "Tyrolskiej". Jak umierać to z klasą!


Ratujmy wieloryby

Kolejny tydzień dał mi w kość i złagodniałem. Nie będę zatem na nikogo naskakiwał, ani obrażał dupków typu: Kaczyński czy Macierewicz. Chociaż.... hmmmm ;)
Chyba wczoraj była audycja w radio o modzie, w której mężczyźni o wysokim głosiku, otuleni kolorowym szalikiem i niekontrolowanym stolcem wypowiadali się na temat projektu rajtuz dla panów. Że to nie przejdzie; że to niemęskie i w ogóle ja buch go torebką. Obśmiałem się  jak norka. Sam pomysł, opinających męskie klejnoty, streczowych czy tam jakichś elastilowych kondomów do pępka w kolorze trupiego błękitu, wydaje się seksi właśnie dla oczu owych rozmówców, ale widać... ci wolą typ drwalo-seksualnego maczo z podgoloną bródką wracającego bez prysznica z siłowni. O mamo...
W sumie to nawet nie dziwi mnie przewaga kochających odrobinę inaczej, genderolubnych i pachnących Channel nr. 5, młodzieńców z Haute Couture. Bo trzeba mieć o wiele więcej genów żeńskich niż ja, aby rajcować się długością spódnic w sezonie 2015. Ale wracając do tych rajtuz dla panów...
Wyobraźcie sobie Kaczora w gorsecie z mocno zwężającymi talię fiszbinami, wypychającymi do góry biust, przepasanego jedwabną szarfą i ogromnym kapeluszu, w trzewikach z patynkami i wachlarzem, kryjącego pod suknią nowoczesne, lajkrowate rajty opinające to, czym zwykle chwalą się samce, a czego ów człek z pewnością nie posiada w nadmiarze.
Dobra, już się go nie czepiam, mimo że żyje, ale jego buźka budzi we mnie mordercze instynkty.
Nie nadążam za modą, ale, siłą rzeczy, wpadają mi w oczy coroczne tryndy. A to buciki wydłużające stopę o siedem rozmiarów i przypominające Stocha na rozbiegu, albo odwrotnie, masakrujące tę część kobiety do wyglądu kopyt. Najgorsze są spodnie z jakimś koszmarnym naddatkiem materiału w okolicach tyłka, które z najzgrabniejszej dziewczyny tworzą obsranego niemowlaka w pampersie.
W okolicach mojej ukochanej "Biedronki" łazi codziennie pewna żulica. Obskakuje śmietniki, gada do siebie i zaczepia każdego, kto nawinie się na jej drodze. Jest koszmarnie brzydka, a fuj! Któregoś dnia lezę Żeromskiego i widzę przed sobą idącą kobitę, pijaną jak bela, ze zsuniętymi spodniami poniżej krocza i świetnymi, koronkowymi stringami, opinającymi kształtny tyłek. Już sięgałem po telefon, by pstryknąć fotkę, kiedy zorientowałem się, że to owa śmietnikowa bizneswomen. Tylko fakt przebywania na ulicy cofnął pawia zza moich zębów. A mówią, że ubiór nie zdobi człowieka...
Morał?
Jest ich bez liku i niech każdy wybierze jakiś dla siebie. Ja idę spać.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Jestem ten zły...

Ktoś napisał mi na Fb, że przecież każdy decyduje za siebie i ma prawo głosować jak mu się chce. Ależ oczywiście!
Daleko mi do nawracania.
Nie mam najmniejszego zamiaru zmieniać poglądów ludzi wychowanych w jakiejś tradycji, która stoi w sprzeczności z moimi poglądami.
Tylko niech ten "każdy" najpierw zastanowi się czy aby jego wybór służy reszcie! Bo w wyborach nie chodzi o ich manifestację. Używając wielkich słów... Ma być dobrze każdemu, a nie tylko Tobie! Socjotechnicy z każdego ugrupowania doskonale wiedzą jak omotać maluczkich, aby swoje partykularne interesy przekuć na kasę. I nigdy nie uwierzę, że np. taki PiS, gryzie ziemię w imię ideałów. Chcą zdobyć władzę, aby pieprzyć nas w d... 
Miliony przykładów o tym świadczą i nie mam najmniejszego zamiaru ich podawać.
Jakoś nie zauważyłem, aby ktoś zabronił katolikowi chodzić na mszę, a zegarmistrzowi naprawiać zegarków. Katolicy, za to, namiętnie wojują ze wszystkimi, których poglądy bywają inne. Nie Kochani... nie Wy macie monopol na mądrość! To Wy nie umiecie rozmawiać, nie chcąc, tym samym, aby rozmawiać z Wami. Ośmieszacie się poprzez typów w rodzaju ojca Oko i płaszcząc się przed purpuratami zarabiającymi ponoć 600 zł na miesiąc, ale rozwalonymi w najnowszych Audi. Głupota tego kraju polega na bezmyślności jego mieszkańców. A więc wleźcie na drzewo i głoście swoje poglądy do bólu, nie zabierając innym możliwości tego samego, bo to już nie te czasy! Skoro nikt Wam nie zabrania chodzić do kościołów, to wara Wam od tych, którzy tego nie chcą!
Jestem zły i nie chce mi się więcej pisać!

niedziela, 16 listopada 2014

Macie jeszcze wybór!!!

Przez pierwszych 27 lat życia mieszkałem na Wólczańskiej, na  wysokości Hortexu przy Piotrkowskiej. Zawsze 1 maja stała tam główna trybuna dla przewodniej siły narodu. I zawsze budziły mnie rozwieszane nocą na latarniach szczekaczki, przez które, już od ósmej rano, darł się jakiś dupek z informacjami kto przed ową trybuną właśnie maszeruje. W Łodzi produkowało się wówczas dużo różnych rzeczy. Drałowały tabuny szwaczek, zasuwali wytwórcy gramofonów, przetaczali się energetycy i roztańczeni piekarze ze "Społem". Radość ściskała dupy maszerującym i oglądającym. Tuż za Honorową Trybuną owa ekstaza przybierała na sile, bo skacowane chłopy rzucali w bramie kije po szturmówkach, szmaty chowali w kieszeń i znikali w przejściówkach na Kościuszki, aby się móc wreszcie ochlać. Kijów ci mieliśmy zatem dostatek. W sklepach sprzedawano naręcza serdelków, kiełbasy zwyczajnej i piwa o smaku: "Próbka Tego Moczu Wskazuje, Że Koń Ma Cukrzycę". Wszyscy, tak myślę, preferowali więc wino "Patykiem Pisane", po którym chuch przewracał słonia i wódę "Z Czerwoną Kartką". Zionący, ale szczęśliwi, wracali do domów, by móc oglądać towarzysza Edwarda, Leonida, Nicolae i innych osrańców, gramolących się na trybuny z pomocą dźwigów. Było spoko. Cholera wie dlaczego, w pewnym momencie, większości zaczęło to przeszkadzać. Zachciało się naraz zarabiać w walucie, mieć w sklepach papier toaletowy i szynkę. I zaczęli wyłazić na ulicę niezależnie od wyszczególnionych świąt, także ze szturmówkami. A kije przydawały się bardziej. Byłem trochę za, trochę przeciw, ale ogólnie - spoko. Radio i tv jakoś przycichły. Tu byłem bardzo "za".
Nie mam zamiaru zanudzać Was tym, co było dalej. Było coraz bardziej spoko. Teraz toaletowego mamy tyle, że służy jako serpentyna co mniej oszalałym kibolom, a serdelki jedzą tylko psy. Źle piszę, teraz cały przemysł dba o każdy narząd naszych ulubieńców, a chamski serdelek gnije na półkach. Osobiście kupuję jeszcze "zwyczajną" - najlepiej sprawdza się na grillu. W sentymentalnym geście ktoś wprowadził na rynek "Czerwoną Kartkę". Odrestaurowujemy Syrenki, Trabanty to wypas. Przewraca się w główkach od dobrobytu, na który każdy tak psioczy. Kolejne święta może nie są aż tak radosne - za zapał to nieporównywalny! Luda dużo, twarzy jakby trochę mniej. To lepiej, bo na owych twarzach także jakby mniej rozumku, oczka zachodzą bielmem encyklopedycznej głupoty, a skoksowane ruchy mówią wyraźnie: Nie chcemy papieru toaletowego! Dziś rzucamy kostką brukową!


Właśnie żonka przyniosła niusa, że w Łodzi zwyciężyli pislamiśmi. Spoko. Kaczor... (niestety żyje), pewnie już się zasrywa w samozachwycie. Boję się tego oglądać...
A już miałem zjadliwą pointę.
Jak to fajnie, że mam piwo...
Polacy to taki naród, który preferuje chaos, nieszczerość, wyimaginowanych wrogów i pochwałę głupoty. To przywara większości Słowian. Za niedługi czas będziemy się zżymać na tzw. "prawicę". Także jutro, mój pracownik, o którym już pisałem, wzorem swojego guru, będzie zasrywał się swoim: A nie mówiłem? Poszedłem dziś wyrzucić śmieci i zobaczyłem taki oto obrazek...




Ogromna porcja łososia, za którą ktoś w sklepie zapłacił więcej niż ja za osiem szaszłyków, postawiona gustownie obok kubłów na śmieci, czekająca aż przeżarty kocur wyliże swoje klejnoty na masce któregoś z aut i skusi się na odrobinę katorżniczej pracy norweskich rybaków, stoi nienaruszona. Wiem, bo wyrzucałem śmieci także wieczorem.
Tak właśnie teraz się czuję.
Nie zjem najdroższych łakoci z łap najważniejszego Kaczora RP z jednego powodu...
Nie jadam w śmietniku!

wtorek, 11 listopada 2014

Lekcja historii dla ubogich

Zwykle zaczynam pisać bloga bez specjalnego pomysłu na to, co w nim będzie, a tytuł wpisu zostawiam na koniec. Dziś jest inaczej, od niego zacząłem. Straszliwie bowiem mierzi mnie niemal zerowa ochota poznania czegokolwiek, co miało jakieś konotacje historyczne z jakimkolwiek świętem obchodzonym współcześnie. Wątpię czy na tysiąc manifestujących Święto 11 Listopada, choć jeden zadał sobie trud przeczytania choćby jednej karteczki o tym dniu sprzed laty, dla którego dziś rozrywał sobie szaty w patriotycznych gestach. Rejtanów ci u nas dostatek, a im bardziej na prawo, tym ich więcej. Nie będę się nad nimi pastwił, bo to robota Syzyfa. Osobiście wolę ich obrażać niż czegokolwiek uczyć. Nie oglądałem dziś telewizorni, ale zakładam, że niejeden właściciel auta poleci jutro do PiZetJu ze swoim Auto Casco, a owa banda zakapturzonych narodowców, dla których zadyma równa się zabawa, a historia to do niej jedynie powód, opowiada sobie właśnie jak to fajnie dać w ryj policjantowi i uciec, bo reszta ich gówno obchodzi.
Przenieśmy się zatem do owego dnia sprzed lat i popatrzmy jak on wyglądał w oczach współczesnych...
Dzień, jak na owe czasy, jest stosunkowo spokojny, pada niewiele trupów. Niemcy w Warszawie gremialnie się poddają. Komendant Piłsudski, bo jeszcze nie marszałek, staje się, z dnia na dzień, wręcz idolem kobiet. Każda chciałaby mu ugotować obiad, mogą być szaszłyki... On zaś rezyduje w warszawskim hotelu przyjmując coraz to inne delegacje. Są także i Niemcy.
Dla przypomnienia prawicowcom... Piłsudski wywodzi się z PPS-u...
Tak zwana Rada Regencyjna, zbiorowisko palantów, nie umie się odnaleźć w nowej rzeczywistości i, siłą rzeczy, spuszcza się powoli na ręce Komendanta, który jest prostym, ale niewątpliwie błyskotliwym człowiekiem z wizją kraju niekoniecznie ogarniętego kolejną wojną. Wie doskonale, że tej nam już wystarczy. Pierwsza wojna pochłonęła milion Polaków i dość! Ale, jak to u nas, debil zadeptuje debila w imię swoich debilnych i małych interesów.
Wiecie...
Somsiadowi konia ukradli, a taki był ładny, amierykanski, szkoda.
Tłumy do Komendanta są tak wielkie, że niemal zapala się winda. Na szczęście pewien mechanik, od wind, ochładza ich silniki mokrymi szmatami i generałowie z politykami mogą spokojnie zapierdzielać z góry na dół bez zchamiania się łażeniem po schodach. Wiele ważnych decyzji zapada tego dnia, ale cóż z tego...
Piłsudski miał wielką przewagę nad dzisiejszymi kacykami. Liczyli się z nim na obu biegunach. Takiego dziś u nas nie ma i trudno mi sobie wyobrazić, aby mógł się pojawić, chyba po jakiejś wojnie.
To pewnie jeden z ważniejszych powodów przemożnej ochoty pochowania braciszka na Wawelu. Kaczor chce być bowiem postrzegany jako ten jedyny sprawiedliwy i nawet śmierć połowy jego rodziny jest ku temu doskonałym powodem. Tak to widzę, niestety. Bo w skrytości ducha, to pewnie się ucieszył, że braciszek sprezentował mu tak spektakularny koniec! On chciałby być drugim Komendantem, ale ponieważ ani aparycja, ani inteligencja, ani możliwości nie te, a zdobywanie nowych terytoriów to mordęga - łapmy dzień! Nie łudźcie się... Polityka to wredna kurwa, a Kaczor lubi te klocki.
Nawet jeśli się czasem na tym przejedzie.
Był taki amerykański szef FBI - J.Edgar Hoover, który rządził tym biurem dziesiątki lat. Także zdeklarowany kawaler. Po jego śmierci okazało się, że lubił przebierać się w damskie ciuszki i był zwyczajnym zbokiem. Dziś, w dobie internetu, zapewne wywlekliby o wiele więcej tajemnic z jego żywota. Kaczorek także raczej nie umie obsługiwać kompa. Może to jego plus, bo jak słusznie zauważyła moja żona, trzymał Hofmana przy swoim ciałku jedynie dla jego gładkiej skóry na wewnętrznej stronie ud. A miłość, jak to znamy z niejednej historii, zamienia się często w zwyczajne dawanie dupy.


poniedziałek, 10 listopada 2014

Kolacja dla dwojga

W programie BBC Entertainment przez 10 godzin dziennie nadają programy o czwórkach zidiociałych Anglików, których jedynym żywiołem jest jedzenie. O tym wyłącznie mówią żując i memłając, aby na koniec przyznać sobie za to jakieś punkty. Pozostały czas wypełnia teleturniej dla debili - "Najsłabsze Ogniwo", a dwie, to zwykle "Dr. Who". Jeśli ktoś zna, to wie, że to najdłużej kręcony serial w historii świata, który oglądają jedynie dzieci i dorośli, którzy mieli zbyt łagodnych rodziców. I ten program śmie się nazywać "Rozrywka"! Katastrofa. Ale ja dziś właśnie o jedzeniu... Nie o tym z BBC, bo to obraza intelektu nawet dla mojego żółwia, a o takim, które łaskocze podniebienie mięsożerców i alkoholopijców. Ci inni niech sobie jedzą arbuza z grilla i gotowane na parze banany z cykorią.
Za mną, od dłuższego czasu, łaziły szaszłyki. Drogą kupna nabyłem przeto odpowiednie składniki w postaci: łopatki, jakiejś dziwacznej odmiany słoniny, papryki, cebuli i pieczarek. I chyba pierwszy raz w życiu zsumowałem wydatki. Wyszło mi dziesięć złotych. Po piątku na dziób! Taniocha, bo szaszłyków wyszło osiem. Ale to wersja dla purystów, bo jak tu obżerać się takimi łakociami bez popitki? Dobre winko i, na wszelki wypadek, flaszka Tequili, dopełniły wygląd stołu i powiększyły marną dychę do szacownych dych ośmiu. Właściwie to trochę kłamię, bo Tequila wietrzała mi w lodówce od pewnego czasu, a winko zostało po gotowaniu bigosu.
Powiem szczerze... Nie przyłożyłem dziś ręki do robienia kolacji, ale smakowała wybornie. A co mi tam... Narobię Wam smaku!





W tle ściana z tapetą "Późne Rokoko", z którą całkiem ładnie łączy się mój nowy, stuletni, stół wraz z krzesłami. Gdyby ktoś chciał wydać dychę na szaszłyki, to walcie jak w dym do żonusi, którą pokonały trudy napychania żołądka i komaruje przed tv. Mnie też jakoś się już nie chce pisać, a więc: 
Dobranoc.

niedziela, 9 listopada 2014

Woodstock dla debili

Zdecydowanie zaczynam się skłaniać ku prawej nodze polskiej sceny politycznej. Może nie jest tam ciekawiej, ale o wiele śmieszniej. Dowiedziałem się niedawno od pewnego propagatora nieomylności Kurwina-Mikke, że lata sześćdziesiąte, cały ruch hippisowski, wolną miłość dzieci kwiatów, niekoniecznie wśród kwiatów, sponsorował, znany z entuzjastycznych ciągot do gangbangu, ekspresów na ustach i smyczy, niejaki Leonid Breżniew. Zapewne we współpracy z Chruszczowem, który pracował nad rozwaleniem amerykańskiego systemu w zaciszu kremlowskiego gabinetu od 1952 roku po tym, jak otruł Stalina żeby bzyknąć jego ochroniarza zanim tamten go wyśle na Sybir w celu mierzenia temperatury od grudnia do listopada za posiadanie zezowatego stryja. Tamta logika przypomina mi, jako żywo, obecną. Tyle, że dzisiejsi wyznawcy teorii spisku są żałośni w wynajdywaniu kolejnych wrogów. Tak, w sumie, to nawet ciekaw jestem zdania nakoksowanego hippisa z Woodstock, że oto może sobie walnąć w żyłę za pieniądze ruskich komuchów. Pewnie by się nawet ucieszył. Winny!!!
Dzisiejsze media trąbią o trzech muszkieterach z Pislandii, którzy kto nie umieją sobie przypomnieć, czy na drugi koniec Europy pojechali, czy też może polecieli i kto za to ma płacić, bo przecież, nie oni, bo i z czego? Na chorobliwy brak kasy narzekają najbardziej nasi wybrańcy, których to naród najpierw wybiera bez ich zgody, po czym zżera, trawi i wysrywa bez specjalnego napinania odpowiednich mięśni. I mają rację, bo są jak biegunka na początku rautu u sułtana Brunei, do którego przyszliśmy, by wysępić petrodolary.
Jest także drugi biegun debilizmu w Polsce. Myślę o nieogolonych trzydziestolatkach w sandałach, gotowych zabić każdego konia, aby tylko ten nie wwoził turystów pod żadną górkę. Ci dopiero napracowaliby się przed wynalezieniem maszyny parowej i automobili! Zalegaliby pewnie puszczę białowieszczańską polując na szlachciców w kolaskach, wpieprzając korzonki, nadgniłe liście morwy i wypadali niczym jedenastowieczna Jaćwież na wojów jakiegoś Mieszka przegryzając lejce. Że taki nie rzucił się jeszcze pod karocę królowej Anglii jadącej na ślub Karola z tą jego miłością życia, nie pamiętam jak jej tam... To wyraźne niedopatrzenie. A może rajcuje ich męska uroda wybranki Georga? W końcu te dredowate bździągwy, także często w sandałach i koszulkach typu Detox Fashion z liści bananowca, nie podniecą nawet konia, o którego walczą.
Nie żebym chciał wyasfaltować cały świat i uganiać się po nim w Lamborghini, ale świata nie zatrzymamy i bardziej potrzebne są nam lotniska niż jakaś żaba pędząca na tarło raz w roku koniecznie na północ. Nie wyzdychały za dinozaurów - dadzą sobie radę i dzisiaj. Kolega pracujący w Nigerii codziennie wyganiał spod łóżka jakiegoś pytona czy Żararakę, którym lepiej było koczować na jego japonkach niż w sawannie.
Ciągoty ku cywilizacji mają przeto także stworzenia o mało nachalnej inteligencji, a to świadczy jeszcze gorzej o tych, którzy "ponoć" ich bronią.
Pokój w Polsce ma dwa znaczenia, i chociaż oba kojarzą się ze spokojem, Green Peace wcale nie jest ani zielony ani pokojowy w żadnym tego słowa znaczeniu. To dla mnie kolejna grupka oszalałych ideowców gotowych walczyć o wszystko, czego nie da się przełożyć na język logiki.
Miałem w piątek nieszczęście wstać zbyt wcześnie i włączyć radio do porannej kupy, aby usłyszeć spoty reklamowe tych, którzy muszą, mimo organicznej niechęci, kandydować do jakichś stanowisk. Urzekła mnie reklama Ruchu Narodowego, który zaczynał się jakoś tak:
Polska ziemia w polskich rękach!
Polskie banki w polskich rękach!
I nie ma znaczenia czy są to ręce zbójów, debili, złodziei, oszołomów czy pislamistów - ważne żeby były polskie! Gratulacje! To jest właśnie myślenie, które najbardziej lubię. Dajcie nam wszystko, a my wam za to damy kolejny slogan.
Nie pójdę na te wybory i mam wątpliwości, czy pójdę na jakieś następne. Z jednej prostej przyczyny... Ilość głupoty niszczy naszą planetę bardziej niż wyziewy CO2.
To napisałem ja - Wasz Zielony Prostak.

piątek, 31 października 2014

Topienie Marzanny...

To wcale nie jest tak, że nie chce mi się już pisać bloga! Wręcz przeciwnie. Każdy kolejny dzień bez napisania czegokolwiek jest dniem straconym i pustym. Tyle, że nie mam na to czasu! Łapanie zbyt wielkiej ilości srok za ogony owocuje zwykle rozwolnieniem. Mam właśnie rozwolnienie. Ale obiecuję, że nałykam się jakichś proszków i najbliższy weekend spędzę z laptopem. Choćby na tronie... Ludzie łażą z pieskami po skwerkach, pedałują i wyprowadzają niemowlaki na spacer, szwendają się bezmyślnie po blokowiskach spijając browary w każdej przydrożnej karczmie, a ja zapier...m jak Wincenty Pstrowski. Zaczyna mnie to już nużyć i organizm mi się buntuje. Najwyższa pora wrzucić by już na luz...
Tylko jak się tu zrelaksować siedząc w pracy, lub aucie, przewożącym mnie z jednej do drugiej pracy? Radio? Odpada... Wszędzie dziś tylko Sawicki i jego "frajer". Torsje... A może "Radio Marysia"? To dla tych rozognionych emerytów z różańcem, jedzących sparzone pomidory bez skórki i startujących w środku nocy do kibla z prędkością nartnika? Też nie za bardzo... RMF? Program dla ludzi, którzy wczoraj zapomnieli o przedwczoraj. A może "Trójka" z dowcipnym Mannem i najnudniejszym kawałkiem w historii muzyki grupy "Red Hot Chilli Pepper's - "Californication". Wszystkie radia lokalne nadają kaszanę. Jest jeszcze "Chilli Zet", które gra najspokojniej. Polecam dla naładowanych adrenaliną idiotów mojego pokroju. Podoba mi się program nadawany przez tę stację. Relaksuje.
Tyle napisałem chyba we środę, ale zbuntował mi się organizm i nakazał rzucić to w diabły. Dziś mamy już Halloween i postraszę, ale najpierw...
Nie rozumiem tego święta. Nie rosną u nas dynie, nie mamy w sklepach nawet dynksów do wycinania w nich idiotycznych buziek, aby móc wepchnąć w nie świecznik. To tylko kolejna komercyjna i głupia zabawa. Ale jeśli ktoś chce koniecznie najeść się strachu, to gęby co poniektórych rodaków pasują do Halloween o wiele lepiej i straszą o wiele skuteczniej od najstraszniejszych masek zza oceanu. A może czas przeszczepić topienie marzanny do Kalifornii i Utah? Do odważnych świat należy! Gdyby co, to mój pomysł i chcę udział w zyskach.
Polaczki lubią przejmować zwyczaje innych narodów. Wstydzimy się chyba swoich. Zatłuszczona bułka ze zmielonym ochłapem czegoś, co udaje mięso i plasterkiem sałaty, smakuje wszak o niebo lepiej od kiszonego ogóra z boczkiem z grilla. Powód jest jeden. Nie trzeba robić nic, aby to wmłucić. Wystarczy kilka złociszy i najbliższy Mac Coś Tam... A dupa rośnie. Nie piszę chyba dla nastolatków i mogę się nad nimi popastwić. Nasze ulice zasypały bowiem twory pędzone na hamburgerach i coli o chodzie dinozaurów i rozmiarach spodni nie znanych do niedawna w Europie. A my przejmujemy się modyfikowaną soją... Modyfikacje krawieckich wykrojów to dopiero koszmar! Bo jak tu uszyć gara na studniówkę dla młodzieńca o kształtach nosorożca? Dla dorodnych dziewuszek wystarczy trójka z tropikiem. Jedzcie dzieci hot dogi, pijcie siedem up i kupujcie coraz większe rozmiary ubrań. Kiedyś w końcu krawcy nauczą się szyć i dla Was! Póki co mamy kolejną możliwość nawalenia się na sztywno i wydania kasy na bezmyślne zabawy. Nie żebym był przeciw bezmyślności! Sam uwielbiam udawać idiotę. Tyle, że moje to tylko udawanie. Oni robią to na serio.
Przed laty kolega pracował w Niemczech. W sklepie dla zwierząt zobaczył wołowe flaki. Kupił. Okazały się być wręcz doskonałe. Zajadał się nimi wraz z kolegami do obrzydzenia. Wynajmująca im lokum, szacowna potomkini jakiegoś "von", borykała się połykaniem pawia za każdym razem, kiedy poczuła zapach psiej karmy do czasu, aż kolega dał jej miseczkę ugotowanego kałduna z jakiegoś woła. A może jego pastwiskowej oblubienicy? Na rosołku, z majerankiem i poszatkowanymi warzywami. I ta cała pani "von" zakochała się w psim żarciu. I wcale nie dlatego, że kochała psy, chociaż nie wiem... Dlatego otóż, że flaki mają się tak do hamburgera jak Airbus 380 do pierdnięcia. Niby jedno i drugie utrzymuje się w powietrzu, ale z jaką gracją!
A ja właśnie dziś, a jest tuż przed północą, skończyłem gotować tę potrawę i przez kolejne dwa dni rzucam się w orgię zżerania flaków. Zazdrośćcie albo wpadnijcie, bo ja zawsze gotuję je w moim największym garnku. I nie piszcie mi o smakowitościach rozgotowanej marchewki z brokułem przyprawionych selerem naciowym i pomarańczem!!!

wtorek, 14 października 2014

Octopusy sote

No wreszcie!!!
Po dziesięciu miesiącach pisania bloga ktoś mnie wreszcie zj..ł. Rzecz dotyczyła stareńkiego wpisu o wegetarianach. Z pewnością nie była to osoba wcinająca golonkę i tatar, ale... żeby było jasne...  Nikomu nie nakazuję jedzenia mięsa! Nikomu nie każę także chodzić do pracy piechotą ani wyć do księżyca. Nigdy nie napisałem, że musicie pochwalać moje poglądy, grać w tenisa czy mieszkać na ul. Żeromskiego. Nikt jednak mnie nie przekona, że, jakkolwiekby przygotowana marchewka przestaje mieć smak marchewki, w czymkolwiek by nie ugotować selera - przestanie smakować jak seler; jabłko zawsze będzie jabłkiem, a arbuz arbuzem. Dla mnie są to jedynie dodatki. Nie umiem się zachwycać ich smakiem i napychać nimi żołądka w imię jakichś ideałów maltretując organizm idiotycznymi pastylkami w celu zrównoważenia ilości witamin czy niedoboru białka. Ludzie zawsze jedli i będą zawsze jeść mięsko, bo jest smaczniejsze od kalafiora, papryki i czarnej rzepy. I wspaniale zapycha kichy! Uwielbiam zupy warzywne, ale ugotowane na samej wodzie smakują jak nieosolony gumofilc. Nie rozumiem powodów, dla których mam uprzykrzać swoje życie zjadając takie paskudztwa. 
Kupiłem niedawno chleb w pewnej ekologicznej piekarni. Sprzedająca mi go pani twierdziła, że tylko ich pieczywko zapobiega wrzodom żołądka, które niebawem mnie dopadną jeśli będę zaopatrywał się u konkurencji. Ów chleb kosztował trzy razy więcej, wyglądał nieapetycznie i smakował jak ten od konkurencji, ale po tygodniu od wylądowania na sklepowej półce. Może dlatego kosztował trzykrotnie więcej, bo jedzenie go zajmowało trzykrotnie więcej czasu? Każdy kęs tej cudowności rósł mi w ustach i zatykał przełyk. Był robiony na jakimś zakwasie, który jest rękojmią jakości, zdrowia i... niepotrzebnych kosztów przy zakupie. Jakoś, cholera, nie słyszałem, aby Francuzi padali jak muchy z powodu obżerania się pieczywem pszennym, a my dożywalibyśmy dwustu lat na zakwasie. Dziękuję owej ekologicznej pani z piekarni - nie kupię więcej jej wypieków. 
Mam niewiele kulinarnych fobii. Nie jadam tylko tego, czego nie uważam za jedzenie. Nie wepchnę także w siebie potraw, które na mnie patrzą z talerza albo mają konsystencje strawionego do połowy budyniu. Mam jeszcze czas na obiady wsysane przez słomkę, wolę gryźć.
Znalazłem dziś w lodówce jakieś cholerstwo pachnące octem a wyglądające jak zgniły śledź. Był to, ponoć, jakiś wymiatający smakiem bakłażan. To jedno z warzyw, których nie jadam, podobnie jest z cukinią. Wygląd ogórka, smak niczego, nie rozumiem zachwytu... 
Słuchałem audycji o przygotowywaniu ślimaków. Najpierw się je kilka tygodni głodzi, później wrzuca do jakichś trocin aby wyczyściły się ze śluzu. Opowiadający przyznał, że sam ślimak jest kompletnie bez kalorii i smaku, a ten nadają mu dopiero przyprawy. Tak sobie myślę... To po cholerę się męczyć? Może same przyprawy by wystarczyły? Podobnie jest z większością jedzenia z gatunku "frutti di mare". Zdumiewa mnie apetyt na takie potrawy...






Jedząc ośmiornicę bałbym się cały czas, że jej macki zalepią mi przełyk i zamordują w odwecie za próbę ich konsumpcji. Brrrr...
Czytającym mnie wegetarianom proponuję przestać mnie czytać, bo będę się do Was przychrzaniał i nic na to nie poradzę. Taka natura malkontenta. Ktoś mi kiedyś napisał żebym się nie podniecał, bo mam tylko kilkuset fanów. Jezusowi wystarczyło dwunastu. Amen 

  

niedziela, 12 października 2014

Secesja to jest to!

Fakt, że nie kręci mnie futbol, jest już ogólnie znany i nie widzę sensu go drążyć. Wielogodzinne wydzieranie się w jakimś Pubie: "Polska, Biało-Czerwoni!", przypomina mi pojenie się Colą w celu uzyskania sraczki. Omijam wielkim łukiem ludzi, którzy preferują ten rodzaj rozrywki. Poza tym... Każdy mecz, z udziałem Polaków, który oglądam, jest zazwyczaj ich sromotną klęską i mam wręcz wyrzuty sumienia, że to przeze mnie... Olałem wczorajsze spotkanie z Niemcami jak najbardziej świadomie i wybraliśmy się z żoną na festiwal światła. Niedoinformowanych śpieszę poinformować, że chodzi w nim o to, aby zachwycać się komputerowo wygenerowanym obrazem zmieniających się wizualizacji istniejących budynków. To całkiem efektowne i chwała twórcom, że to robią. Pokazanie architektury secesyjnej Piotrkowskiej jest warte zadanego sobie trudu i wypada ją umiejętnie podsuwać ludziom, którzy na co dzień nie zadzierają głów powyżej parteru. Rzecz ma się podobnie z "Nocą Muzeów", które świecą zwykle pustkami. Wczorajsza próba ukazania urody jednej z najważniejszych ulic w Polsce, była ze wszech miar udana. Może z wyjątkiem... dzikich tłumów, które, darmowe obcowanie ze sztuką potraktowali nad wyraz poważnie, zawalając Piotrkowską do granic przyzwoitości. Aż dziw bierze, że jej szerokość nie uległa zmianie! Perełką na torcie był koncert Urbaniaka. Niestety, podany w oparach dwutlenku węgla z tysięcy wydechów oglądających i setek zapachów perfum z szyj ufryzowanych dam - trudny do zniesienia. Szukając wytchnienia udaliśmy się do strefy restauracyjnej znanej jako Off Piotrkowska. Niestety, każdy dostępny tam taboret i krzesło ogrzewał już jakiś tyłek, aż wreszcie... Usłyszeliśmy dziwne brzmienia z knajpy o wdzięcznej nazwie "Mec Mu". Były tam trzy rodzaje piwa i Senegalczyk za kontuarem. A może nie był to Senegalczyk? Afryka mi to wybaczy. Zaś owe dźwięki wydawał z pewnością Senegalczyk Mamadu z gitarą. Towarzyszyło mu dwoje Polaków wystukujących performerskie rytmy na dziwacznych garnuszkach z muszelkami i dzwoneczkach afrykańskich owiec. Puściłbym Wam próbkę ich muzyki, ale nie umiem jej wgrać. Ów afrykański rastafarianin z czarującym uśmiechem, siwą brodą i wagą oscylującą wokół marzących o podobnej wadze kobiet, wydawał z siebie dźwięki przypominające mi język francuski połączony z wyciem rodzącej pod wodą słonicy. Sądzę, że było to suahili, a może jednak rodząca słonica? Tak czy owak biłem mu brawo nawet gdyby okazało się, że w każdym słowie mnie obrażał. I jak to pisał Kurt Vonnegut: trio to wyglądało tak:




Cholernie podobał mi się ich występ! 
Zwiedzając różniste kraje wiemy, że należy jadać w knajpach, w których stołują się autochtoni. To gwarancja jakości. U nas jest inaczej. Preferujemy żarcie z niezrozumiałymi opisami, najlepiej w dziwacznych językach czując się dowartościowani, że oto, w krainie schabowego z mizerią, uraczymy się czymś wykwintnym rodem z Tunezji czy Zimbabwe. Mamy głęboko w dupie pomidorową z ryżem i naleśniki z grzybami. Czemu, jestem niemal pewien, że żaden Florentyńczyk nie przyszedłby do polskiej knajpy powstałej na Piazza San Giovanni na bigos i mielonego? 
I tu muszę opowiedzieć pewną historię. 
Bodajże w roku 1976 postała w Łodzi pierwsza pizzeria Papa Lolo. Nowość. Na pizzę czekało się w kolejkach wychodzących na zewnątrz. Byłem tam częstym gościem. Któregoś razu wszedł do niej pewien wygłodniały rolnik z pytaniem co może zjeść... Pizzę... Zamarł. Jego małorolne zwoje mózgowe zostały przeładowane. Pizza? Co to do diaska? Kojarzy się jakoś erotycznie więc pyta: A jaki bigos jest? 
Papa Lolo się zejszczał w najnowszą linię marszczonych jeans baggy boyfriend biodrówek w kolorze wiśni. Tyle razy chrzanię moim braku poszanowania dla tego, co szumnie nazywamy polskością... Ja o tym tylko chrzanię. Ale my przecież wcale nie chcemy w Polsce czuć się Polakami. Chcemy zatruwać nasze wątroby jakimś importowanym świństwem od MacDonalda i żłopać Colę patrząc jak nasze najukochańsze kobiety obrastają w amerykański tłuszcz! Wszak kochanego ciałka nigdy dosyć! O sole mio! 
Już wolę wyciućkany maniok z sałatką z jąder wielbłąda.


czwartek, 9 października 2014

Miód i Wanilia

Zdecydowanie zapuściłem się w pisaniu bloga. Wiem. Ale mam usprawiedliwienie od mamy. Bolał mnie paluszek i nie mogłem stukać w klawiaturę. No i jutro przyjeżdża do Łodzi Prezydent RP, który będzie biesiadował w "Anatewce", a ta wymagała pilnego remontu.
Nie ma to jak niedzielna noc pod kuchennym sufitem!
Dość narzekań!
Jedzenie podają tam całkiem smaczne. Trochę  rozśmieszył mnie w żydowskim menu "tatar", ale się nie czepiam, bo lepszy niż niejeden domowy.
Tak na marginesie...
Dodają do tatara trochę wody mineralnej... Nie żeby z oszczędności! Słowo daję: poprawia smak! Muszę kiedyś spróbować. Póki co, spłodziłem właśnie garnek zupy ogórkowej i mam spokój z obiadami na dwa dni. To jedyna zupka, do której polecam kromkę świeżego chlebka z masłem.
Jeżeli nie jedliście mojej ogórkowej to płaczcie! Michelin dałby mi od razu osiem gwiazdek. Patrząc jednak na pracę kucharzy i to, w jakich warunkach przychodzi im spędzać trzysta godzin w miesiącu, mam spore obawy czy aby na pewno moją pasją jest gotowanie za pieniądze. W końcu Van Gogh też malował dla siebie. Niestety, obrazami nie oszuka się żołądka, przyprawiając je nawet własnymi uszami.
Wracając do żydowskiej kuchni...
Nie jestem smakoszem dań podawanych na słodko. Mięso z cukrem, suszonymi owocami, miodem i wanilią, mąci mój układ trawienny. Nie czuję tego, przykro mi. Żyjemy w czasach lodówek i zamrażarek. Nie ma powodów konserwowania mięsa cukrem. To jakieś atawizmy. Widząc na talerzu kawał steku nie chcę czuć miodu. Wolę go w herbacie z cytryną.
Mam kolegę, który do śniadania zjada kanapki przegryzając je mandarynką. Pytałem czy mu to nie przeszkadza? Nie, w końcu często popijamy kanapki jakimś sokiem... Niby racja, ale to taka różnica jak między rajtuzami a pończochami. Niby służą do tego samego... Zgadnijcie które wolę... Kucharzenie i smaki są całkowicie indywidualną sprawą i nie chcę w to ingerować.
Mam pracownika, który mieni się być prawicowcem. W zasadzie codziennie ten termin oznacza coś innego, ale, trzeba przyznać, że podstawy są zawsze jednakowe.
Mówię mu, a szalenie śmieszy mnie wprowadzanie go w stan prawicowego wzwodu, Mickiewicz, a on zaraz na to: Największa tajemnica Polski - to Żyd! Hitler to komunista, Pol Pot skończył paryską Sorbonę, a ogólnie wiadomo, że to wylęgarnia socjalistów. O jakimś Kuroniu czy Michniku nawet nie wspomnę. O lubi mieć sprawy postawione jasno. Każdy Żyd powinien mieć wytatuowany na czole napis: Jestem Żydem! Bo on musi wiedzieć z kim ma do czynienia! Zwyczajnie musi! Tak, jakby każdy Żyd, będąc przejazdem w Łodzi, miał obowiązek meldowania się pod jego domem i manifestacji swojej narodowości dla jego potrzeb, bo on musi wiedzieć z kim ma do czynienia. Nie pomyśli jednakże o tym, czy ów Żyd czuje się w obowiązku odwiedzania domów i mieszkań jakiegoś zidiociałego prawicowca jedynie po to, aby tłumaczyć każdemu, nieznanemu sobie osobnikowi od gładzenia ścian, że jest Żydem.
Nasze narodowe obsesje, jako żywo, przypominają mi kuchnię w Anatewce.
W zasadzie to jesteśmy knajpą dla smakoszy rytualnych ubojów i koszernego żarcia, ale zrobimy wieprzowego tatara i ugotujemy bigos z golonką na Bar Micwę!
Ok.
Ale bez miodu, na Boga, i wanilii!

niedziela, 5 października 2014

Impreza...

Jakoś ze dwadzieścia lat temu stałem się właścicielem auta Mazda 626. Pełen wypas. Kochałem to auto, nie psuło się, było śliczne i komfortowe. I duże, jak lubię. Przemierzyłem nim kilkadziesiąt tysięcy kilometrów i nigdy nie zajrzałem pod maskę. Po jego zakupie, na kredyt zresztą, opiliśmy je w nieistniejącej już chińskiej knajpie. Być może dlatego dlatego nigdy mnie nie zawiodło... Po nim przesiadłem się do Volvo, którego zakup również uświetniła jakaś knajpiana feta. Dziesięć lat bezawaryjnej jazdy... I jak tu nie wierzyć w zbawczą moc alkoholu na bezawaryjność? Jestem niemal pewien, że moja dzisiejsza parapetówa zaskarbi w świecie, w który nie wierzę, jakieś fluidy, pozwalające nam przemieszkać ileś następnych lat bez awarii i nieoczekiwanych stresów.
Imprezka była udana, część gości wyszła tanecznym krokiem, reszta równo, ale z uśmiechem na ustach. Prawidłowo. Mnie samemu kręci się lekko w głowie i nie wiem czy wymyślę dziś coś mądrego. Darujcie mi. 160 wpisów i jedno potknięcie to i tak niezła średnia. Była jedna sałatka z pora, druga z piersi kurczaka, tatar, kilka standardów i risotto z kurkami. Jakaś wódka i kilka gatunków win. Wynik? Nie mam siły pisać. O myśleniu nawet nie wspomnę. Jutro niedziela, a ja muszę od rana do pracy. Spadam więc najkrótszą do wyrka.
Dobranoc :)

poniedziałek, 29 września 2014

Widziano na Marsie różę...

Rozumiecie chyba, że ja, jako prostak, nie za bardzo orientuję się we współczesnym świecie. Dopiero niedawno dowiedziałem się o istnieniu ideologii blender czy jakoś tak... Udawałem mąrdalę, że oto istnienie ideologii "płci" coś mi mówi. Nie mówiło. Nie miałem nawet specjalnej ochoty dowiadywać się o tym czymś czegoś konkretnego. Bo to z pewnością taka sama nuda jak scjentologia, masoneria i odlatujące jesienią żurawie. Aż tu nagle... Stado nieodlatujących donikąd, poza Watykanem, batmanów, zaczęło się bać entuzjastów tejże ideologii. Pomyślałem: musi w niej coś być! Otworzyłem wikipedię...
K...a! Co to za bzdury?
Płeć kulturowa, płeć psychiczna, płeć społeczna, tożsamość płciowa... Na płeć społeczną może składać się sposób ubierania się, sposób zachowania, oczekiwane funkcje w ramach społeczeństwa, sprawowana władza itp.
Jakie "itp" do cholery. Sranie na stojąco bez zdejmowania gaci w garażu pod Madrytem? Ale jestem głodny! Pomidorową i sześć łyżek, biegusiem!
Zrozumiałem, że płeć gender odróżnia się od płci biologicznej... Nie, nie zrozumiałem. Skumałem tylko to, że księża boją się, aby zbyt duża ilość blenderowców nie zaczęła nosić kiecek, jak oni. Chociaż nie daję głowy, że to prawda.
Najbardziej bawi mnie fakt, że księża chodzą w czarnym rewerendzie, bo ma mu on przypominać o obumieraniu świata i zanurzeniu się w wieczności. To biedactwa! Chyba dlatego wybierają czarne Audi A6 3.0 TDi. I chuj, że z różową tapicerką. Na zewnątrz jedynie wieczność i obumieranie. Niezbędnik spowiednika.
Musi ich nieźle frustrować ten gender, mimo że nikt nie rozumie o co w nim chodzi. Ale to znowu tak jak u nich. Postawię najdroższą kolację w najdroższej restauracji komuś, kto mi wytłumaczy obie ideologie w sposób, który zrozumiem. Dla mnie jest tak:
Jest baba i chłop. Ona rodzi dzieci, on nie rodzi. Chyba, że kamienie nerkowe, bo nie lubił piwa. Jego sprawa. Baby z chłopami tworzą związki, które najczęściej są do dupy, ale tak nas stworzyła natura, żeby takie były, bo wówczas jest mniej nudno. Wszystkie inne związki są, może... czasem, bardziej podniecające, ale zawsze wkrada się w nie natura nie pozwalając owej nudy zabić. Ma się to tak do płci jak kwiatek do księżyca, ale przyzwyczajamy się do tego i zaczyna nam brakować bezproduktywnych kłótni o nieumyty widelec. I w tym momencie wkradają się ideologowie różnych maści. Zaczynają nam tłumaczyć i przekonywać, że jeśli walniemy paciorek albo wypniemy goły tyłek na paradzie równości, to będziemy spełnieni.
Ale zawsze, w jakimś kącie, natkniemy się na ofiarną tacę i puszkę z wazeliną. Bo każdy z owych mądrzejszych od nas ideologów chce naszej ofiary. Zawsze musimy się określić, przyłączyć, a na koniec wypiąć i bić brawo.
Dlaczego zatem nie interesuje mnie żadna ideologiczna papka?
Mój ulubiony król Polski, Węgier, Stefan Batory, miał dar otaczania się ludźmi mądrzejszymi od siebie. I choć jego mądrość miała wiele wad, nigdy, nikomu, nie kazał podkasywać kontusza w celu zmierzenia suwmiarką średnicy jego odbytu.
To właśnie proponują twórcy kolejnych, obliczonych na swoje potrzeby ideologii. Otaczajmy się zatem mądrzejszymi, a nie cwańszymi od nas ludźmi. Tak jest o wiele ciekawiej i może będziemy mieć co opowiadać naszym wnukom.
A teraz paciorek, siusiu i spać!


sobota, 27 września 2014

Skumbrie w tomacie...

Remont własnej chałupy daje satysfakcję, ale dopiero po jego skończeniu. Mam już tę satysfakcję; od poniedziałku odpoczywam w pracy. Że też, cholera, tam można odpocząć, a w domu nie, to jakaś niezgłębiona tajemnica, której nie mogę rozwiązać. Kiedyś we Włoszech ugotowałem kapuśniak. Większość składników przywieźliśmy z Polski, zrobiłem wszystko tak samo, a smakował inaczej. Jakaś inna woda czy ki diabeł? Tamtego tyż nie pojmuję... Podobnie do zachowania dziadków, którzy wiecznie zrzędzili, jak to ten Łukaszek się napracuje! O laboga! A my to, w mordę, łaziliśmy za Łukaszkiem z pejczem i gwierą i jeśli tylko zlazł z drabiny, to plecy spływały mu krwią? Ach te dziadki... Dla nich dwudziestopięciolatek to wciąż jakaś nieudolna dziecinka, nad którą należy się jedynie użalać. Tak czy owak, Łukaszek pożegnał się z Polską na trzy i pół roku, przeprowadzając się do Anglii i wróci jako pan doktor. Nie wiem zresztą czy wróci, bo ja, na jego miejscu, olałbym ten znerwicowany przesmyk między Bugiem a Odrą bez sentymentów. 
Wyobraźcie sobie polskiego doktoranta, powiedzmy jakiegoś renomowanego UJ, którego stać na wynajęcie domu (nie mieszkania!) do spółki z kolegą, w centrum Krakowa, bo blisko na uczelnię... I niech ów doktorant żyje tylko z pisania swojej pracy... Nie jedząc surowej brukwi na wodzie z kałuży i oświetlając własną przyszłość ogarkiem skradzionej świecy. 
Pojechałem kiedyś do Danii swoim Hyundaiem z dowodem od Volvo. Walnąłem ponad trzy tysiące kilometrów. Minąłem z setkę radiowozów i kilka granic. Zorientowałem się miesiąc po powrocie, w trakcie przeglądu Hyundaia. Opowiedziałem historię sąsiadowi, a on wyrzekł jakże prorocze słowa: I co? Można?
Ano można... Nie można jedynie wytłumaczyć naszym kacykom, że bogaty obywatel to bogate państwo. Inaczej się nie da. Rozgłaszajcie tę oczywistą oczywistość wszem i wobec to może mój syn zapała kiedyś chęcią powrotu do kraiku uzależnionego od nerwicy natręctw i fobii jego dysydentów. Przecież żaden z nich nie miał nigdy niczego wspólnego z prowadzeniem własnej działalności gospodarczej! Powierzanie takim ludziom sprzedaży marchewki na targu zaowocuje natychmiastową plajtą! Który właściciel kurzej fermy obudził się rano z genialnym planem zwiększenia masy kurcząt poprzez zmniejszenie ich żywnościowych racji? Tak próbuje robić się z nami. Nie bronię tutaj górników. Są dla mnie reliktem socjalizmu i, podobnie do Was, jak myślę, nie interesują mnie ich problemy, bo jeżeli na ich marchewki nie ma popytu, a w zakładzie funkcjonuje sto dwadzieścia związków zawodowych, to pies ich j...ł. Który związkowiec ulituje się nad losem jednoosobowej firmy handlującej mydłem na Kaszubach? Pies ich j...ł.
Chcieliście Polski, no to ją macie.
Skumbrie w tomacie...
Od pół wieku męczę się w tej oazie jedynych nieomylnych w swojej omylności i mam prawo krytykować głupotę. Ale cóż z tego, że obraziłem już każdego prominenta powyżej dzielnicowego? Zero reakcji. Jakby to było miło obudzić się w środku nocy z lufami karabinów przy nosie w dłoniach zamaskowanego szwadronu dzikich kaczek pod dowództwem generała Macierewicza. Żaden erotyczny sen nie wzbudziłby we mnie bardziej entuzjastycznej reakcji!
Jak widzicie, remont chałupy wpływa fatalnie na obraz świata.
Może już skończę, bo po cholerę jeszcze bardziej się denerwować...
Jutro będzie weselej.
Dobrej nocy!

środa, 17 września 2014

A co! Też się pochwalę!

Jak powiada Jeremy Clarkson, prezenter Top Gear: Czasem przeraża mnie mój własny geniusz! Mnie również!
I żeby było jasne... Objawia się on na wiele sposobów i przy różnych okazjach! Dziś, na ten przykład, zrobiłem taką ilość pracy, remontując pokój syna, że jutro mogę przeleżeć cały dzień, a i tak wyprzedzę plan robót. Jak jakiś pieprzony Wincenty Pstrowski, którym chwalił się Cyrankiewicz , że wykonuje 480 % normy układania cegieł przy odbudowie Warszawy. Mnie by pasowało zmienić może normę, ale komuchy zbyt wielką uwagę przywiązywali do propagandy, aby wpaść na coś mądrzejszego. A może właśnie doskonale wiedzieli, że dmuchanie w tubę wymaga dużo powietrza? Mnie osobiście żaden komuch za skórę nie zalazł i w latach siedemdziesiątych zwisali mi podobnie jak dziś. Pewnie wielu się na mnie zaraz obruszy, że bronię zgrzybiałego, prawie dziewięćdziesięcioletniego Kiszczaka przed farsą odgrzebywania jakichś domniemanych win sprzed lat czterdziestu tylko z tego powodu, że ów jeszcze żyje, bo żaden z niego dr. Mengele, jak chcą nam to przedstawić ci, którzy chcą nam przedstawiać wszystko poprzez pryzmat swoich fobii.
Było w Łodzi kino pod chmurką, wypadła mi z głowy jego nazwa... Nie mieliśmy z kolegą pieniędzy na bilety i próbowaliśmy wleźć przez ogrodzenie. Będąc na jego szczycie dostałem w dupę pałką jakiegoś oszalałego ormowca. Fioletowa dupa utrzymywała kolor ze trzy tygodnie. Czyż nie mam dziś prawa do ubiegania się o odszkodowanie? Tak wielu je ma... Głośna sprawa pewnego "kombatanta" spod znaku: "Bardziej na prawo jest tylko mur", starającego się o dodatek kombatancki, z racji bycia trzylatkiem zatrzymanym z mamusią na stacji w Mszanie Dolnej, pod koniec wojny pokazuje, jak bardzo nasze "elyty" mają nas tam, gdzie pałka ormowca zmieniła kolor mojej dupy. I znowu zbaczam z tematu...
Spłodziłem przed paru laty pewną budowlę, w ogrodowej części, rezydencji :) kolegi. Zawaliłem wszystkie terminy, narobiłem się jak konie przy kręceniu łesternu, ale z trawy poczęła się nieśmiało wyłaniać rustykalna budowla z drzewa i strzechy...









z meblami, kominkiem i resztą wyposażenia nałogowego biesiadnika...
Gdyby ktoś jednak przedkładał nad kiełbasę z siwuchą styl nowobogackiego prostaka, to proszę bardzo... 








A może coś z prawdziwej renowacji zabytków?






Tymi rencami i tymi palcyma!
Sławek... Przyjadę do Ciebie naprawić wszystko to, co nie przetrwało próby czasu. Dziś pokój Łukasza wygląda jak nora, w której brakuje tylko biesiadujących żuli, aż wstyd pokazywać na zdjęciach. Ale już w najbliższy piątek... Pokażę! Jeśli nie ja, to moja żonka, która wcale nie uwaliła się na kanapie, jak to nieszczęśliwie określiłem na Fb, a położyła się na niej, dyskretnie okrywając nóżki, i pstryka na potęgę foty. Widać jej się podoba, skoro się chwali... I znów mam op...
Trala lala!!!