środa, 25 lutego 2015

Przepraszam...

Zaczynam pieprzyć jak nasi politycy. Najpierw coś chlapnę, a potem, jeśli okaże się, że ta kula trafiła w płot, to przepraszam. Przepraszam więc za to, że obrażam się na durnych biurokratów, którzy codziennie dewaluują moje pieniądze. Przepraszam także najukochańszą żonusię, że nazwałem ją jędzą. Przepraszam wszystkich wegan, że śmieszy mnie ich problem z jedzeniem. Przepraszam Kaczora, że nie mogę na niego patrzyć. Nie przepraszam Macierewicza, bo to intelektualny chłam i mózgowa zaćma. Jeśli kogoś pominąłem, to przepraszam. Od dwóch godzin próbuję zjeść obiad głowiąc się komu bezmyślnie nawrzucałem, ale chyba już sobie nie przypomnę. Jedzenie wystygło, a mój mózg płonie w szaleńczej potrzebie generalnych przeprosin. Chyba sobie walnę puszkę coli, która rozregulowuje moje trzewia i pozwala mi koncentrować umysł siedząc na tronie przez połowę nocy. 
Zapowiadałem na fb, że od dziś będę dowcipny. Może się uda. Wyskoczyłem właśnie do Żabki po jakiś soczek i sprzedawczyni powiedziała, że jutro emigruje do Anglii. Trudno mi się jej dziwić, ja też wolę ośmiokątny bilon. Młoda i ładna dziewucha z pewnością może się zasymilować z rudzielcami z serem przed nazwiskiem i jeździć dżagiem zamiast zapchanym Ikarusem. Jeśli ktoś się temu dziwi to powinien zmienić lekarza. Od dwóch miesięcy leży w kuchni książka o Anglii, którą, wraz z żoną, wertujemy przy śniadaniu.
Ja jestem raczej italianofilem i nie przekonuje mnie zamglona wysepka na północy Europy, ale muszę tam kiedyś pojechać na poszukiwania potwora z Loch Ness. Z odpowiednią ilością Brendy w plecaku. Ale, jeżeli ów alkohol będzie mi tak wchodził jak dzisiejszy obiad, to marne szanse na wiekopomne odkrycia. W sumie to każdy ma takiego potwora na jakiego zasłużył. Nie pamiętam czy już o tym pisałem... Tuż po obejrzeniu filmu "Szczęki" pojechałem nad Bałtyk. W wakacje. Wypłynąłem razu pewnego, na materacu, grzejąc wypięty tyłek z pół kilometra od brzegu, kiedy nagle coś wręcz uniosło mi materac na wysokości brzucha. Nie wiem co to było, ale spieprzałem do brzegu jak ślizgacz. Zdecydowanie wolę leniwe wzgórza Toskanii okraszone najlepszym na świecie spaghetti. Tylko Włosi takie robią, nigdy nie udało mi się nawet do nich zbliżyć. Co ciekawe... Włoski makaron w Polsce mi zupełnie nie smakuje, jest jakiś jałowy i bez smaku, a tam... Poezja! Podglądałem ich w marketach co kupują i nie zauważyłem niczego odkrywczego. To jakaś magia.
Byliśmy kiedyś z żonusią na operze Ravela. Chyba jedynej, jaką napisał (Godzina Hiszpańska?) Rzecz w tym, że była to wersja dla ubogich. Soliści siedzieli na krzesłach, na tle kotary, i wstawali do śpiewania swoich kwestii. Tylko dzisiejszy obiad dłuży mi się bardziej niż tamten spektakl. Wolę siedzieć na nodze od stołka. Przepraszam pana Ravela, że nie trawię jego opery. Przepraszam firmę Coca Cola, że mam po niej sraczkę. Przepraszam Anglików za ich pudding i Włochów za mafię. Przepraszam, że żyję, ale to tylko do czasu... Przepraszam, że nie byłem dziś dowcipny. 



wtorek, 24 lutego 2015

Piramida...

Nie będę ściemniał, rok 2015 zaczął się dla mnie cholernie niefortunnie. Od miesiąca walczę z zacofanymi ludzikami przyszpilonymi do stołków w różnych biurach, których myślenie należałoby karać średniowiecznymi torturami z ucięciem łba na końcu. Ale powoli, sycąc się każdą sekundą użynanego czerepa jakąś tępą odmianą zardzewiałej piły. Pracowałem kilka lat w biurze. Na szczęście nie byłem biurwą, ale doskonale poznałem ten typ intelektualnego prostactwa ledwo widocznego zza przepisów, załączników do przepisów i innych papierowych gówien, którymi ci wszyscy, z wytartymi zmarszczkami na wyślizganych dupach, się zasłaniają. Przecież do czego oni mają się spieszyć? Kawusia, herbatusia, ciasteczko i godzinka bajeru z koleżanką przy biurku obok to norma. I nie mówcie mi, że nie mam racji! I gówno ich obchodzi, że z powodu natrętnego żłopania kofeiny ktoś czeka miesiącami na jakieś pieniądze, bo padł im system... częsta wymówka. System czego? Oni mają trzydziestego na koncie swoją "wypracowaną" dolę, kredyty i uśmiech kasjerki. Ciekaw jestem ile musiałbym dziś przedłożyć papierów, aby wybudować piramidę dla Cheopsa... pewnie piramidę.
Jestem zwolennikiem prostoty... Jesteś głodny - jedz! Wszystko! Żadne prostowanie bananów, wyliczanie średnicy jajek i długości porannego siusiu. Czemu to służy? Chyba tylko premii za bycie biurowym kreacjonistą. Syn, będąc w USA, odwiedził takowe kuriozum, Muzeum Kreacjonizmu mianowicie, chyba z potrzeb masochistycznych, ale on od dzieciństwa lubował się w intelektualnych dewiacjach.
Ech! Nie chce mi się już o tym dalej pisać. Ludzie zza biurek zaczynają jawić mi się jako wampirze gęby wysysające radość życia tym, którzy zwyczajnie coś tworzą. Pewnie jestem niesprawiedliwy i większość owych wampirów zdaje sobie sprawę z bezsensu swoich zajęć, ale to żadna dla mnie pociecha. Franz Kawka opisał to lepiej niż ja i niech, zamiast krzyża i biblii, każą wykuwać na blachę jego "Proces".
Prosty przykład... Ceny papierosów rosną w tempie galopującym, bo państwo... No właśnie? Co chce państwo? Żeby ludzie dłużej żyli? Bzdura! Państwo chce żebyśmy, pracując, dożywali 65 lat i spieprzali na cmentarz. Każdy emeryt to wrzód na dupie ZUS-u, ale... z drugiej strony... Co zrobić z armią zapracowanych paniuś? Powiedzieć Wam? Zutylizować! Nakazać palenie co pół godziny, obowiązkowe picie pół litra wódki na zmianie, że o maryśce nie wspomnę - dziesięć machów na minutę. Niech se mają komputery, co mi tam. Jeżeli jakaś delikwentka dożyje emerytury - dla niej nagroda! Dlaczego one mają mieć lepiej? Dlaczego to ja mam mieć codziennie wrażenie, że obcuję jedynie z wariatami zza drugiej strony biurek? Może gęba normalnego wariata, próbującego załatwić banalnie prostą sprawę, wyda się im gębą wampira? A może tak już jest, tylko się o tym nie mówi? Może przyszedł jakiś załącznik? A może biurokratom zwyczajnie wydaje się, że są niezastąpieni? To skąd te piramidy?



sobota, 21 lutego 2015

Rio dla ubogich

Z tego naszego radia to się można dowiedzieć ciekawych rzeczy... Jakie to szczęście, że słucham go tylko w aucie, bo chyba byłbym za mądry. Dlatego jadąc ignoruję każdy idiotyczny zakaz i wszystkie limity prędkości, aby móc jak najszybciej dojechać i wyłączyć radio. Bywa też, że czasem dojeżdżam, ale nie wysiadam. Radio trajkocze, a ja się męczę, jak dziś, słuchając bredni, o których aż się prosi, żeby napisać. Pewna pani radzi bowiem żeby...
- W trakcie szukania pracy zalewać się perfumami o smaku gorzkim, bo słodki, szczególnie u blondynek, będzie niedoszłemu szefowi kojarzył się wyłącznie z idiotką. Nie daj Boże żebyście wpadły na pomysł zapachu ciasteczkowego, bo dostaniecie kopa w dupę już na portierni. Na śniadanie najlepiej zjeść (przed rozmową o pracę) zupę z pietruszki z dodatkiem listków złota.
- Najlepiej skrapiać się czymś o zapachu cytrusów. Pachnące cytrusami kobiety wydają się, już w progu, o dziewięć lat młodsze. Będę brutalny... Znam kilka kobiet, którym nawet tona cytrusów pod stanikiem w niczym nie pomoże, i, obawiam się, że nie tylko przy szukaniu pracy. I dlaczego o dziewięć lat, a nie o osiem, albo dwanaście?
Bo są to badania obiektywne!
Jeśli natomiast chcielibyście sprzedać dom to...
Każda zapyziała rudera, w slamsach pod Rio de Janeiro, zyskuje wiele setek procent swojej wartości jeżeli, tuż przed przybyciem kupca, upieczemy tam jabłecznik, bananecznik, arbuzecznik albo makowiec (ale chyba z TEGO maku...) i zaparzymy brazylijską kawę, której już sam zapach podnosi ponoć ciśnienie potencjalnego masochisty do wyczynów  pływaków na dwieście metrów kraulem i przetrzebiając jego kieszenie w sposób absolutnie bezwzględny, i trafisz na mnie to... dupa blada.
Audycja nie była długa i wiele więcej z niej nie zapamiętałem, ale...
- Jeżeli jesteś wyperfumowaną cytrusami przepiękną i śniadą brunetką z Rio, próbującą na gwałt, albo olimpiadę, sprzedać kartonową przystań żądnemu przygód fanowi samby, to przyjmij go lepiej w zwiewnej kreacji i stringach, a gwarantuję ci, że tylko jeden zapach popieprzy mu we łbie... i każdą cenę łyknie jak węgorz dżdżownicę. Piszę to wszystko tylko z perspektywy faceta i mogę się mylić, ale stawiam diamenty przeciw kozim bobkom jeżeli któryś nie przyzna mi racji.



czwartek, 19 lutego 2015

Mój Album część I

Pochorowałem się i przeleżałem cały dzień w łóżku. Katastrofa. Chciałem napisać troszkę o Warszawce i jak to im ich most wanted, ale w ramach walki z chorobą posmarowaliśmy się z teściem Krupnikiem i trochę mi lepiej. Przypiąłem się do starych zdjęć wyjętych z lamusa i tak mnie zassało, że nie mogłem się oderwać. Efektem będzie dzisiejszy wpis i dziecięca radocha jaką sprawiło mi ich wertowanie. Żonusia oczywiście poczuła się w obowiązku bycia wielkim inkwizytorem i zakazała mi publikowania co bardziej dosadnych fotek, ale może to i dobrze, bo nadrobię wizualne braki wrodzoną inteligencją skroploną odrobiną dowcipu. Mam nadzieję...
Zacznę podobnie jak Jasio Pietrzak w czasach, w których był jeszcze dowcipny.
Urodziłem się, patrzę... chłopiec! Dobrze jest, jak na początek


Do dziś lubię leżeć na brzuchu. 
Ale że lecę od razu na dwa fronty, druga fotka będzie żonusi z podobnego okresu dorastania. 



Latka mijają, człowieczek dorasta, co poniektórym dają zabaweczkę do ręki i każą palić głupa u fotografa ku uciesze rodzinki. Innych ubierają w białe sukieneczki.




Wysyłają do kościoła aby nauczyli się paciorka i dostali zegarek. Jednak niektóre maluchy bywają odporne na wiedzę i zwiewają na wagary. Pomińmy te nieszczęsne czasy. Ze zidiociałego kilkulatka, albo panien Patyczkuwien...




z prędkością światła przeistaczamy się w młodzieńca, albo rozkwitający pączuszek.





Oczywiście zdajecie sobie sprawę, że marna jakość fotek jest wynikiem obracania się ziemi i przeistaczania czarno-białych fotek w sepię. I tu należy się niski ukłon w stronę techniki komputerowej, która potrafi zdziałać cuda zatrzymując pradawne czasy w całkiem przyswajalnej formie. Lecimy dalej.
Ugłaskanego młodzieńca zastępuje po chwili jakiś oszołom pozujący na artystę...,



 ...a kobiety wybierają drogę nauki. 



I naraz... Te dwie, tak różne istoty, zastępują sobie drogę... On próbuje się jeszcze bronić zwiewając do armii.



I umilając sobie w niej życie jak tylko się da.






Z ZSMP nie miałem nic do czynienia, obrazy na ścianach to mój wkład w socjalizm. Jeden z niewielu widoków na marne resztki setek zaginionych arcydzieł. Większość z tego, czego nie nakradli mi oficerowie, posprzedawałem i moja książeczka PKO aż pęczniała od ilości zer. Pamiętam, że najbardziej wypasiony z ruskich, kolorowych telewizorów, kosztował chyba 48 tysięcy i była to wówczas zajebista góra pieniędzy. Z łatwością mogłem ich wtedy kupić cztery. Do mojej pracowni przychodzili codziennie jacyś żołnierze zamawiający portrety swoich wybranek. Za każdy brałem dwa tysiące. Trzepałem je hurtowo, czasem po dwa dziennie, zbierałem grzybki, spałem na ogromnej kupie desek, grałem w bilard i po weselach. Żyć nie umierać. Miałem na stanie pół prześcieradła  i mundur moro. Broni niet. Zaginęła.
Powrót z wojska był jednak wybawieniem. Wróciła debilna broda i kudły w stylu: Hendrix bzyka się z gitarą.



Efektem zapuszczenia brody musiało stać się oczywiście to...


Na dziś zakończę swoją nudną opowieść z czasów, które pamiętam jedynie ze zdjęć, ale będzie ona przyczynkiem do kolejnych wpisów z cyklu: "Mój Album".

wtorek, 17 lutego 2015

Lutowe grillowanie...

Tak sobie myślę... komu by tu dziś nawrzucać? I, kurde, nie wiem... Kaczor żyje (to jakaś dziwna rasa), w dodatku to gadający Kaczor, co już zakrawa na cud. Ale ile o nim można gadać? Pani Ogórek (niezła laska!), też mnie jakoś niespecjalnie porusza, Kukiz oczywiście zwariował na starość, a innych nie znam. Właściwie to jest jeszcze ta-ten... aria dla atlety... w rudej peruczce i brylach; pierwsza kobieta będąca także ojcem. Nie mogę przypomnieć sobie jak się zowie, ale Wy pewnie wiecie. Kabareciarze pewnie w tej chwili popełniają zbiorowe samobójstwo, bo jak tu przebić taki występ?! Lubię się śmiać, a wiosna zapowiada się cholernie wesoło. Ciekawe kto zagra rolę Kaliguli? Komorowski? Insistatusem będzie pewnie Henio Wujec. W sumie to kilka głów mogłoby spaść, bo burdele w pałacach to już mamy. Będzie, będzie zabawa, będzie się działo, szalala la la. Herbaciane pola Batumi.
Chyba w Nowej Zelandii sto pięćdziesiąt wielorybów chciało popełnić zbiorowe samobójstwo. Setce się udało. Przeczytały polskie gazety? To mądre zwierzęta. W przeciwieństwie do ludzi.
Dziś na kolację grillujemy. Kaszaneczka i kiełbasa. Jakaś surówka. I po kupce chrustów, bo podobno dziś ostatki. Żadne tam krewetki czy małże...
Uwielbiam być złośliwy. Żona to potwierdzi z dziką satysfakcją. Przydałaby się jeszcze jakaś cielęcinka... Mmmmm... Marzenie! Na deser. Tego może nie potwierdzić...
Jeśli mieszkacie w Łodzi, to kaszanka tylko od Cygana na Barlickim, koniec języka za przewodnika.


Dawno, dawno temu żył pewien rycerz, który chciał być oryginalny. Wyruszył w świat. To nic oryginalnego, wiem, ale po latach wojaczki i całkowitego braku oryginalności swojego przedsięwzięcia, dotarł do rozstaju dróg, na którym spotkał czarownicę.
- W którą stronę mam jechać? - spytał.
- Jeśli pojedziesz w prawo... - odpowiedziała - to zdobędziesz pół królestwa, księżniczkę za żonę i będziesz żył długo i szczęśliwie.
- A jeśli pojadę w lewo?
- To cię pojebało...
Pojechał w lewo...
Na krańcu mijanego jeziora zobaczył trzygłowego smoka pijącego wodę. Ruszył na niego z mieczem, ściął jedną głowę i drugą, a trzecia wychyla się z wody i krzyczy:
- Pojebało cię? Wody nie można się napić?
Nie przyszło Wam do głowy, że cała nasza rzeczywistość to takie ścinanie głów w bezmyślnym pędzie ku oryginalności? Czacha dymi, miecz w ręku, a intelekt spoczął na rozstajach...
Kolorowych snów!



poniedziałek, 16 lutego 2015

Mam nadzieję...

Chcę najserdeczniej przeprosić wszystkich zjadaczy morskich żyjątek, że mi one nie smakują i dostaję torsji na widok przegrzebków, ośmiornic, perłopławów, wszelkiego rodzaju stworzeń o nieokreślonych kształtach, kolorze i wielkości. Nie jadam także karaluchów ani mrówek, brzydzę się szarańczą, a ślimaka winniczka nie wezmę do ręki nawet za skorupkę. Całą górę różnych stworzeń nie traktuję jak jedzenie podobnie jak korę, trawę, parkany otaczające najpiękniejszy nawet park, buty ani styropian. Nikogo także nie namawiam do niejedzenia kalmarów czy muli. Ale chyba, do cholery, mogę na swoim własnym blogu o tym napisać! I o tym, że nie mogę patrzeć na kato-prawicę, że na widok pyska Kaczyńskiego trzęsie mną delira i życzę mu wszystkiego najgorszego. Z całego serca. Nie trawię także wegetarian, którzy od wschodu do zachodu słońca maltretują swoje mózgi tym co mogą, a czego nie mogą zjeść i dlaczego, bo niewiele różnią się od wszelkiej maści oszołomów opętanych religią i w jej imieniu mordujących innych. Bo skoro tak chcą mocno do Boga, to kto ich tu trzyma? Granat w dupę i won do raju! Cieszcie się, że i tak się mocno hamuję, bo byłby to blog zdecydowanie mniej kulturalny. Wybierając jego tytuł, przed rokiem, delikatnie zaznaczyłem, że nie hołduję zasadom bon tonu na siłę i ani myślę robić to w przyszłości. I nie znaczy to, że płaczę słysząc krytykę, bo, jak ktoś to już kiedyś powiedział: poglądów jest tyle ile dziur w dupie, a mnie jakoś nie kręci nawilżanie olejkiem każdej z nich dla satysfakcji nawilżanego. I pewnie można mi zarzucić wiele z wyjątkiem jednego: ja tutaj nie kłamię i nigdy nie myślałem się w jakikolwiek sposób lansować. A to, że lubię sobie pisać i robię to tutaj dość często - nie jest żadną zbrodnią. Mam nadzieję...
To chyba mój dwusetny, opublikowany, wpis i powiało mi melancholią, że powstałaby z nich całkiem opasła książka. A ja to robię całkowicie za darmo i ku pokrzepieniu serc. A krytykanci niech się..... Zawsze mogą stworzyć własny blog i pokazać maluczkim jak się to robi z kremikiem albo oliwką, bo ja zawsze zasuwam na sucho. I ma często boleć!




Ale ząbki zdrowe... Weganie na start!

niedziela, 15 lutego 2015

Spaghetti z ośmiornicą

Z moimi wpisami na blogu jest tak samo jak z apetytem. Powiedzmy, że przechodzę obok pizzerii, a moje nozdrza atakują jakieś "Cztery sery", albo wersja dla chłopów, z czosnkiem, cebulą i kiełbasą. Nabieram więc apetytu. Czasem mijam także sklep dla wegetarian, ale, na szczęście, jadąc autem... Opodal serwują frutti di mare. Przyśpieszam. Dżizus, ten zapach... Do szczęścia brakuje jedynie wywiadu z Piotrem Żyłą... hehehehehehe skręconym na rozbiegu niczym hehehehehehe zwinięta krewetka hehehehehehehe. Obiektywizm nie jest moją mocną stroną. Olewam to, ale się przynajmniej do tego przyznaję. Nigdy nie myślałem, że żyjemy w tolerancyjnym kraju i już słyszę: Jak to? Krewetka? Toż to takie smaczne! Zjadłem kiedyś dwie w Szwecji i do dziś czuję ucisk w migdałkach.
Ale... Jeżeli pół świata się nimi zajada, to spoko. Żeby być jeszcze bardziej wstrętnym napiszę tak: Jedzmy gówno! Miliardy much nie mogą się mylić!
Taki paskudny początek wpisu jest wynikiem pewnego programu w telewizji: Superstacja. Prowadzi go jakiś Kuba, wytatuowany gostek z irokezem na głowie. Nie przekonują mnie jego zewnętrzne atrybuty i nigdy nie miałem ochoty na oglądanie jego programu. Do wczoraj. Okazuje się, że to człowiek myślący podobnie jak ja. Mający gdzieś katoli i pokrewnych im oszołomów głęboko w dupie. Rzucający mięsem na ekranie do tychże. Ponieważ jednak formuła programu jest ze wszech miar tolerancyjna i każdy wariat może się wypowiedzieć, robi jedną zaskakującą w telewizji rzecz.... Wychodzi ze studia (pewnie na drinka), i wraca kiedy ów nie zakończy swoich dąsów. I co? Można? Już widzę podobne zachowanie w telewizji "Trwam już dwa tysiące lat i ani mi w głowie przestać!" Ci na wizji muszą trwać, bo to jest ich powołanie. Coś  mam dziś problemy z przejściem do meritum, a co męczy mnie już chyba od tygodnia. Chodzi o strajki.
To taka polska przypadłość...
Syndrom sępa.
Uwielbiamy dożerać zgniliznę. Jeżeli nasze nozdrza podrażni choćby jej najsłabszy zapach, natychmiast rzucamy się wydziobywać z niej resztki. Taka nagroda za czekanie. Okrążanie i wypatrywanie z bezpiecznej wysokości rozszarpywanych zwierzątek, aby w najodpowiedniejszym momencie umoczyć złakniony dziób w parujących resztkach.
No, bo jak inaczej wytłumaczyć eskalację protestów kolejnych, po górnikach, gałęzi naszej gospodarki? Nawaleni rolnicy zawalają drogi uciekając wężykiem z traktorów, aby policja nie wiedziała komu wypisać mandat za pijaństwo wierząc, i chyba słusznie, że policjanci nie dojdą, po nazwiskach, do odpowiednich właścicieli bolidów do orania. Zidiociali kolejarze jadą wprawdzie prosto, ale to akurat żadna ich zasługa, nauczyciele przestają uczyć, bo robią to za nich kato-sekciarze, a kominiarze czyścić kominy. Wszystko po to, żeby wykorzystać chwilowe zmiękczenie prominenckich dupek przed wyborami. A ci, bo ta kurewska nacja, obsranych strachem polityków, niemogących oderwać się od stołków pajaców, zrobi wszystko, żeby poczuć się, choćby dzień dłużej najważniejszymi ludzikami w kraju.
Ale skoro to taki niewdzięczny kawałek chleba, to po diabła tam lezą?
Dla mnie są takimi amatorami krewetek, których organicznie nie cierpią, ale zjedzą ile zmieszczą. Żeby choć czasem mieli odwagę wyjść z wizji i nie prowadzić jałowych dysput o dupie Maryni.










sobota, 14 lutego 2015

Kilka rad dla zakochanych.

I jak to w wolnym kraju... Mamy kolejne święta, zaimportowane z naszej własnej i nieprzymuszonej woli, przywleczone ze zidiociałych Stanów, które, rzecz jasna, muszą nam się podobać, i którymi koniecznie musimy cieszyć. Jak kiedyś z pierwszym majem. Różnica jest tylko taka, że wówczas rzucali do sklepów tańsze serdelki, a dziś musimy kupować drogie serduszka z pluszu i czekoladki, które są nam tak samo potrzebne jak tytoń świni. I choć geneza tego święta sięga Cesarstwa Rzymskiego, nikt mnie nie przekona, że jego zamerykanizowana wersja nie została stworzona jedynie w celach komercyjnych. Wybaczcie, ale nawet w czasach, w których dopadała mnie jeszcze jakaś forma zakochania, po otrzymaniu karteczki z serduszkiem, na którym, mimo najszczerszych chęci, piękne paluszki wypisały coś w stylu:

W Walentynki piękny świat,
więc Ci życzę uroczyście: 
Żyj przynajmniej dwieście lat!...
Za mną oczywiście!

Spierniczałbym kajakiem do Kanady via morze Barentsa i niezamarzający nigdy Murmańsk. 
Miałem kolegę, który powiesił się przez dziewczynę, bo go nie chciała. Szekspir i wielu innych poetów, całymi miesiącami, siedząc przy świeczce, kreślili nawiedzone strofy o miłości, ocierając słony deszcz z powiek. A mnie się i tak najbardziej podoba trzynasta księga "Pana Tadeusza". Zacytować? Eeee... Raczej znacie! 
Z drugiej strony... 
Jakoś brak mi wiadomości o poparciu, sympatycznego skądinąd święta, naszych czarnych przyjaciół pieprzących w nieskończoność o potrzebie miłości bliźniego. Ale oni żyją w świecie równoległym, a słowo "miłość" prostytuują na tyle sposobów, że zaczynam wierzyć w cuda... Dlaczego? Bo oni z każdej przyjemności zrobią zwyczajne gówno i aż cud, że ludzkość wciąż się... hmmm... prokreuje?
Ale to zawdzięczamy zwyczajnej, zwierzęcej potrzebie seksu, a nie wydumanym filozofiom. Cała reszta to cywilizacyjna otoczka stworzona na potrzeby handlowców. Nie zmienia to faktu, że chlipiące pod kołdrą nastolatki z powodu jakiegoś Krzysia, pójdą po rozum do głowy i nie napiszą mu walentynkowej karteczki z wierszykiem typu: 

Bujaj się koleś, boś kawał ch...ja,
Wsadź sobie w dupę serduszko!
Ja się codziennie w innym bujam,
I co noc mam pełne łóżko.

Wtedy ów Krzyś mógłby stanąć na wysokości zadania i zamiast się wieszać, odpisać jej jakoś tak:

Kosmata jędzo, płaska jak szyba,
I z ilorazem pawiana,
Jeśli napiszę Ci słowo: Wybacz!
To pewnie jesteś naćpana! 

Tak czy owak, parka chwilowo zakochanych znajdzie w końcu swoją wymarzoną drugą połowę i dadzą zarobić jakiemuś batmanowi za wystawienie kilku wazonów zakurzonych kwiatków w głównym przejściu do ołtarza, aby móc skłamać, że cię nie opuszczę aż do śmierci. Ale czyjej? Codziennie umiera wiele osób.
Nie przejmujcie się moim pisaniem. Rzadko bywam tutaj poważny. Kochajcie się! To mniej boli niż dokucza! Zawsze mamy w zanadrzu niezamarzający Murmańsk.




sobota, 7 lutego 2015

Pomidor

Gdyby ktoś nie wiedział co to są skumbrie, to śpieszę wyjaśnić, że to najczęściej makrela w sosie pomidorowym. Bywa i tak, że są to płocie lub wzdręgi, ale zwykle zatopione w pomidorach.
Pomidor wygląda tak:




Właśnie wsuwam jednego do kolacji, ale że te zimowe pomidory to smakowa lipa - należy je także w czymś zatopić. Najlepiej w cebuli, białej, grubo startej rzepie, serze pleśniowym i mnóstwie przypraw ze szczególnym uwzględnieniem soli i pieprzu, polane śmietaną. Dotychczas nasze mózgi od kombinowania całorocznych pomidorów skupiały się wyłącznie na ich wyglądzie. Smak był, i jest, sprawą drugorzędną. W końcu chodzi o sprzedaż, a nie walory smakowe. Czasem i ja się nabieram. Pewnie wynika to z faktu, że produkcja wędlin opiera się na podobnych założeniach. 
Schab Ciotuni, Golonka z Beczki, Kiełbasa z Kija (sic!)... Wszystko smakuje jak utleniony styropian, ale wygląd ma! Ten system robienia z ludzi balonów przyjął się w niemal każdej dziedzinie życia. W tv np. przoduje w nim mój "ukochany" TVN, gdzie wszystko musi lśnić, pobłyskiwać, być zgrabne i napompowane botoksem. 
Albo ten pisuś-glancuś, jak mu tam... Duda-kandydat... ufryzowany jak Liz Taylor w "Kleopatrze", na widok którego każdej osiemdziesięciolatce od ojcusia robi się mokro w barchanach, ma z pewnością kilku stylistów, którym także zależy wyłącznie jego na wyglądzie. Bo jego wypowiedzi zaniżają średnią krajową debilizmu w okolice zera. 
Przykładów można by mnożyć do rana, ale nauka jest jedna. Niezależnie od wieku i inteligencji, bo wykształcenie nie ma tu nic do rzeczy, nabieramy się najczęściej na wygląd, który często nie jest naszą mocną stroną; kwiczymy z zachwytu wpatrując się w to, na co dla nas nieosiągalne. Pozory. Z każdego da się zrobić idola, a każdą małpę wydepilować.
Chodzi w necie film o naszych młodych kreatorach mody. Ktoś, dla jaj, pytał owych artystów o nowe trendy w modzie firmowane przez Karela Gota, Szlezwika-Holsteina czy Helmuta Kohla. Aaa! Jeszcze Svena Hannawalda. Odpowiedzi zapierają dech w piersiach. Nie wiem skąd ci ludzie się wywodzą i jakie mają dokonania na gruncie mody, ale krańcowy brak podstawowej wiedzy o czymkolwiek przeraża. 
A miało być smakowicie...
Jakoś mi nie wychodzi. Z pomidorów, po kilku zabiegach, da się wykrzesać iskrę smakowitości. Z naszej współczesności za cholerę. Przynajmniej ja jestem na to zbyt głupi. 

piątek, 6 lutego 2015

Skumbrie w tomacie

Odwiedziłem przedwczoraj Urząd Pracy. Tam to jest dopiero kabaret! Wyobraźcie sobie... Jakieś dwadzieścia osób siedzących na kinowych krzesłach, półmrok i ściszone rozmowy petentów. Wczesny poranek, więc najżarliwsi jeszcze śpią. Pomieszczenie przedzielone jest szklaną ścianą z drzwiami, zza której puszy się ochroniarz o gębie gestapowca. Grupa oczekujących to niedoinformowani poszukiwacze pracy, albo zwykli oszuści, pracujący na czarno i udający bezrobotnych. Takie czasy. Ale to wszystko pikuś. Najfajniejsza jest obsługa...
To czeski film. Gestapowiec co chwila otwiera drzwi i krzyczy:
- Następny numerek!
Brzmi ciekawie, ale to pozory.
- Ja chcę do Rejestracji...
- To musi pan najpierw do Informacji...
- A po co?
- Bo później do Rejestracji!
- Ale ja nie chcę się informować tylko zarejestrować!
- To musi pan do Informacji!
- Czy pan ochujał?
Pierdut drzwiami.
Kolejka się wydłuża. Kolejni petenci zaczynają zalegać niewielkie pomieszczenie i otwierają drzwi nadziewając się na gestapowca, który ich wymiata.
- Kto do Informacji?
- Ja!
- Ja!
- Ja!
- A ja do Rejestracji!
- To do Informacji. Czekać!
- A ja do Wyrejestrowania! - krzyczy jakiś desperat.
- Czekać!
Paniusia w Informacji jest leciwą damą obsługującą komputer prawym wskazującym, okienko jest jedno, a kolejka się wydłuża co minutę o dwóch niedoinformowanych, z których każdy pyta się o to samo.
- Ja tylko do Rejestracji!
- To musi pan do Informacji!
- A po cholerę?
- Panie! A skąd mam wiedzieć!
- Następny numerek! - drze się Volksdeutsch.
- Do Informacji czy Rejestracji?
- Do Rejestracji!
- Pieprzę to wszystko!
- Ale burdel!
Koniec końców każdy przybysz powoli zaczyna kumać o co w tym wszystkim chodzi, rzuca mięsem i staje grzecznie w jednej z trzech kolejek.
Oglądanie podobnych scenek byłoby może i śmieszne pod warunkiem, że nie oglądamy ich z pozycji petenta.
W efekcie, po kilku godzinach, kiedy wszyscy zaczynają się już dusić wydychanym CO2 z płuc współpetentów, a kolejki wciąż rosną, co pewien czas jakiś szczęśliwiec trafia do końcowego okienka i załatwia swoją sprawę.
Szczęście malujące mu się na twarzy łagodzi trud oczekiwania.
- Jeszcze tylko dwa piętra w dół i niech ten Urząd szlag trafi!
Nie wiem czy chcę napisać jakiś morał...
Zastanawiam się tylko, kto jest temu winny?
Skumbrie w tomacie... Skumbrie w tomacie... Chcieliście Polski, no to ją macie. Skumbrie w tomacie, pstrąg.
A Gałczyński nie przestaje kręcić się w trumnie...




poniedziałek, 2 lutego 2015

Nie, żebym się czepiał...

Nie, żebym się czepiał...
Przed ósmą rano sterczę w "Żabce", a przede mną dwóch napompowanych tłuszczykiem karakanów z podstawówki. Jeden kupuje dwie paczki chipsów i jakiś gazowany napój z gatunku: landrynek w wiadrze wody, a drugi litr czegoś, co ja nazywam chemikalia.
Czyli co?
Tablicę Mendelejewa, skrytą w butelce znanej z reklamy (chyba...), bo nie oglądam, o nazwie... coś jak Oshee i... tu nowość... dwie paczki chipsów i pączka! Smacznego!
Rozumiem gnojków...
Wieczorem, w sławetnej już "Biedronce", lezę za postawną damą w mocno opiętym płaszczyku koloru: Yellow Baham, która kupuje... Nie żebym się czepiał...
Trzy pizze, jakiś makaron w kształcie rurek o średnicy rurociągu, trzy rodzaje kluchów, dwa litry coli i okrągłe chlebki ze styropianu. Ach... zjem tylko tyle, bo będę gruba...
Będziesz???????
Proporcjonalnie do wagi, wzrost owej pani oscylowałby w okolicach trzech i pół metra.
Pomiędzy nami podąża jeszcze gość z nerwicą natręctw i przestawia, przekręca i dopasowuje kolejne wystawione produkty.
Nie, żebym się czepiał...
W końcu wywala, stojące na wysokości dwóch metrów, pudło z szamponami i spieprza w inną alejkę.
Któregoś wieczora wracam wkurzony do domu. Pod Biedronką zawsze buszuje kilku żuli. Jest wśród nich jeden młodzieniec, chyba lekko debilowaty, bo mówiłem mu już wiele razy żeby się ode mnie odpieprzył, ale on, z uporem maniaka, zawsze stuka mi w szybę z "niezwykle ważną sprawą". Owego popołudnia zrobił to po raz pięćdziesiąty.
Nie, żebym się czepiał...
Otworzyłem drzwi i warknąłem głośno: Wypier....aj!
- Ale ja tylko chciałem się spytać która godzina...
- Szósta!
Z takich to drobnych przyjemności składa się nasze życie. Nie wiem, może jestem zbyt wyczulony na reakcje, wygląd i zachowanie mijających mnie ludzi.? Może brakuje mi czasem dystansu i jestem za mało tolerancyjny? A może powinienem zostać detektywem robiącym wyuzdane fotki zdradzających żon i sprzedawać je zdradzającym je mężom? A może, zwyczajnie, się czepiam?