wtorek, 30 sierpnia 2016

Logos po węgiersku.

Pozrzędzę dziś o filozofii.
Filozofia to nauka prosta...
Oczywiście nie dla tych, którym gwałtownie zamiera neuroplastyczność mózgu, mają kompleks Edypa, uzbrojonego tasiemca albo banalną sraczkę; i nie są siwiejącym brodaczem z rozchełstanym plecakiem pamiętającym bitwę pod Verdun. Bo ten ostatni jest z pewnością genialnym filozofem, a ja piszę dla prostaków. 
Postaram się dziś odkryć niewielką jej część, w jakże spektakularny sposób tłumaczącą polską dzisiejszość...
Tytułowe "logos" to termin powstały długo przed narodzinami tego, którego imię bezmyślnie powtarzają wszyscy, którzy nic nie rozumieją. Być może właśnie dlatego, że nie rozumieją, wydaje im się, że rozumieją.
I już mamy odrobinę filozofii...
Dobry początek.
Logos ma wiele znaczeń, a ja nie będę opisywał ich wszystkich. Dla mnie najważniejsza jest... jakby to określić...
Niezrozumiała potrzeba organizmów ludzkich do zaprzestania myślenia i scedowania tegoż na swoich przedstawicieli. Wynika ona najczęściej z braku dostępu do własnego mózgu, po części zaś z konformistycznej natury większości ludzi.
W skrócie można by ująć to tak:
Powiedzcie mi co mam zrobić, a ja się podporządkuję. Po co mi nauka pisania? Wiem już co znaczy przynieś, daj, spierdalaj baranie i gdzie jest najbliższy kościół; ziemniaki można kupić wszędzie, Okrasę mamy w telewizji.
Starszym ludziom myśleć się nie chce, młodym najczęściej wystarcza piguła z fejsa na nowym smartfonie. Wszyscy "średniacy" rozkoszują się serialami i stanem begonii na działce. Taka pozorna wewnętrzna racjonalność, która najbardziej dziś cieszy prawicową ekstremę. Kiboli spod onr, bo się ich wszyscy boją, Macierewiczo-podobnych, bo mogą codziennie pieprzyć co innego i liczyć na pochwały, Rydzyka, który mówi już całkiem oficjalnie, że należy mu płacić za jego radiowe i telewizyjne wyziewy...
Logos jako zasada kieruje nas do celu, określa jego sens i nasze powinności. Logos jest do dupy, bo mało kto coś z tego rozumie. Logos jest niczym pojemnik z konserwowaną na ostro kapustą, cytryną, papryką, ogórkiem i kalafiorem, po otwarciu którego czujemy zapach jedynie wspaniałej węgierskiej papryki. Jak łatwo się na to nabrać! Wystarczy tylko otworzyć i zjeść, a pozorną wspaniałość madziarskiego logos poczujemy dopiero przy porannej kupie, bo tak idealnie zakamuflowanej ostrości wręcz nie da się wyczuć.
Szwagrze Ty mój najukochańszy! Nie przywiozłeś tego więcej?




sobota, 27 sierpnia 2016

Etna i Czadoman

Kończący się sierpień żegna nas upalną pogodą. Pod Biedronkę co i rusz zajeżdża jakiś otyły młodzian z wyszczuplającym irokezem na głowie, seksownymi japonkami poniżej i rozkręconym do granic trzasków najnowszym hitem Bayer Fulla, Adonisa czy Antosia Szprychy.
Byłem, widziałem, wiem.
Swoją drogą to szalenie ciekawe na jakich zasadach dobiera się wokalistów to takich zespołów? Nie mogą mieć jaj - to po pierwsze; kastraci w disco polo sprzedają się lepiej. Przynajmniej ich głosy. Podobnie ma się rzecz z kibolami. Wszyscy musieli zauważyć, że rasowy kibol dysponuje specyficznym tembrem głosu zabukowanym wyłącznie dla kiboli. Po mojej ulicy przechadzają się wieczorami takie kwiatki. Są zwykle lepiej słyszalni od jedenastu sekcji straży pożarnej gnających na ratunek. W ich głosach nie chodzi o słowa, bo te i tak nic nie znaczą; chodzi wyłącznie o tembr.
W disco polo rzecz ma się inaczej...
Słowa są cholernie istotne.

"i chodź wiem że jest w życiu twym
taki facet co o ciebie dba
szczęście daje ci daje radość ci lecz ja

ref chciałbym mieć cię tylko dla siebie
dla siebie chciałbym ciebie mieć
spełnił bym twe każde marzenie
jakie do głowy przyjdzie ci x2

wiem że ja nie mam żadnych szans
pragnie przy nim być cieszyć się
każdą chwilą z nim cieszyć się lecz ja

ref chciałbym mieć cię tylko dla siebie
dla siebie chciałbym ciebie mieć
spełnił bym twe każde marzenie
jakie do głowy przyjdzie ci x5...

Nie śmiem poprawiać oryginału, publikuję go zatem w wersji bez zmian.
Najbardziej ujęło mnie to x5...
Nie mam najmniejszych szans napisać podobnego teksu, zostaje mi więc być tylko pod jego wrażeniem. Upalny sierpień temu sprzyja, a przepocony knur z irokezem roztacza tak naturalny urok, że człowiek zaczyna żałować po jaką cholerę urodził się z mózgiem.

Miałem nieprzyjemność wysłuchać dziś audycji o prostakach. Znaczy też i o mnie!
No dlaczego, kiedy o takich mowa, za jednym zamachem wymienia się większość polityków? Że to niby trzeba być najpierw bogatym, potem mądrym i... dopiero później zabierać publicznie głos.
Zmieniam tytuł mojego bloga!
Może na jakiś erotyczny?
"Dla siebie chciałbym ciebie mieć". Mój ty rozumku ukochany.
Jest oczywiście i morał...
W upalne dni nie róbcie zakupów w Biedronce!
 


czwartek, 25 sierpnia 2016

Globalne ocieplenie

Kilka razy przejechałem się już po wegetarianach, weganach, i innych szajbusach, którzy za cel życia obrali sobie obgryzanie brzozowych korzonków i robaczywych jabłek. W sumie to nawet nie bardzo wiem dlaczego czuję awersję do tych ludzi? Nikomu nie szkodzą, nie wykupują mi mięsa ze sklepów, i, być może, nie popierają pisu. Ale sama świadomość, że są ludzie, którzy w imię niejasnej dla mnie idei postanawiają coś jeść, lub czegoś nie jeść jest, delikatnie ujmując, efektem bycia dzieckiem zbyt tolerancyjnych rodziców. Doczytałem się gdzieś, że około pięciu procent ludności uprawia niejedzenie mięsa. To statystyki, a te zawsze są idiotyczne. Pani z pieskiem na spacerze ma statystycznie trzy nogi.
To wszystko pikuś. Gorsze jest to, że taki bezmięsny neofita czuje natychmiastową potrzebę zbawiania świata. Nagle zaczyna wylewać łzy nad tragedią mordowanych owieczek i krówek, bo właśnie się dowiedział, że i one posiadają układ nerwowy. Szkoda, że nie wie niczego o bananach, chlebie, ptasim mleczku, czipsach, żółtym serze, wszystkich gównianych suplementach, pomarańczowym soku, jogurtach i setkach innych wyrobów tworzonych przy współudziale żelatyny, kwasów omega-3...
Weźmy takie piwo... Jego klarowność zapewniają wywary z rybich pęcherzy, z winem czasem bywa podobnie; nie śmiałbym poczęstować weganina moim kiszonym ogórkiem, bo dodaję trochę cukru, a ten jest produkowany z użyciem bydlęcych kości.
Cały kretynizm z udawaniem walki o dobro zwierzątek sprowadza rzecz do absurdu. Mięsożercy odpowiadają za globalne ocieplenie, większość katastrof i niesprawne kolejnictwo w Hondurasie, wegetarianie zaś jedynie za rozwalanie imprez. Byłem na takiej. Podano rosół, a tu masz ci los... Jest jedna wegetarianka, której trzewia rosołu nie przyjmą.
I czym tu taką dopieścić skoro na drugie schabowy, na trzecie flaki, a na czwarte zgrabne plasterki wymordowanych warchlaków? Z imprezy robi się farsa, bo skąd tu nagle wykombinować smażonego w słonecznym świetle mielonego z marchewki, świeżo zgniłego kapara i niepasteryzowanego pomelo?
No nie ma skąd!
Są wprawdzie piękne ziemniaki, ale przecież wyrosły na krowich plackach, jest też obsrana przez gołębie marchewka, znajdzie się jakieś wino, ale coś za bardzo klarowne... Imieniny zmieniają się w stypę. Modły nad zamordowanym wieprzem i kaczymi pałkami dominują. Zmrożona wódka zamienia się w przepoconą wyziewami wygłodniałych imprezowiczów ciepłą breję, najzagorzalsi jej amatorzy żegnają się dyskretnie z solenizantem i zbiegają per pedes z dziewiątego piętra, bo przecież windę smaruje jakiś smar, a cholera wie czy nie ma w nim jakichś krowich dodatków. Na szczęście mają po drodze Żabkę, a w niej orgię czipsowych różności i pasztet z dziczyzny.
I chleb, dużo pieruńskiego chleba przepełnionego kwasami omega-3...





środa, 24 sierpnia 2016

Deszcz pada

Mój wpis o pędzeniu bimberku wywołał u żonusi lekką traumę.
Jakże to tak, na ogólnym, o pędzeniu bimbru? A jeśli ktoś to przeczyta i zechce zaingerować?   Wytoczyć mi jakże słuszny proces i zamknąć mnie w pierdlu na lata?
Wieczorne grzebanie ręką w winogronowym zacierze jest dla kraju niezmiernie szkodliwe i przypomina mi stary kawał o tym, jak to dwa plemniki spotykają się na ścianie narzekając jaka to ta dzisiejsza młodzież rozrzutna...
Kawał ma się wprawdzie nijak do tego o czym piszę, ale faktycznie!
Jest czego się bać! Najbardziej rozpasanych plemników. Kto wie do czego taki plemnik jest zdolny?!
A jeśli rzecz dzieje się w poselskim hotelu?
Ale gdzie tam młodzież? Znowu pierdzielę głupoty.
W jakże trudnych dzisiejszych czasach, czasach spożywania łyczka mszalnego w niedzielne południe przez skacowanego klechę odzianego w złoto, wśród niemniej skacowanych i śliniących się na ten widok wiernych, lufa mszalniaka poprawiłaby kościelny nastrój radykalnie. Jak ogólnie wiadomo nasze polskie gospel nie jest przecież śpiewane na trzeźwo.

Weźmy takiego Filara prawicy i pogromcę niesprawiedliwości. Okrągłego rycerza króla arturiańskiego stołu, poszukiwacza świętego Graala, Idndiany Dżonsa dwudziestego pierwszego wieku, poetę i filozofa...
Odwlekam wszystko w czasie żeby sobie przypomnieć nazwisko...
Cholera! Jak się wabi ów minister "sprawiedliwości" i prokurator generalny w jednym, takie wiecznie obślinione łosz end goł? Bliski kuzyn pełzaków od ameb?
Yes, yes, yes!
Niejaki Ziobro!
Lubię go, w mordę!
Na jego rozkaz poszedłbym do pierdla z pieśnią na ustach i smakiem niewygotowanego samogonu w gardle.
Nie wiem czy Ziobro uchlewa się wieczorami, ale jego wypowiedzi muszą być syndromem dnia poprzedniego.
Zibi mój Ty najukochańszy! Wyślij do mnie którymś bladym świtem swoje spec komando w przyciasnych hełmach i taranem w kształcie gromnicy. Pod ich groźbą z pewnością przyznam się do każdego żydo-masonerskiego spisku, w którym dotąd brałem udział.
Bo przecież to ja przeniosłem się do jedenastego wieku i wyposażyłem zgraję Templariuszy w telefony komórkowe, aby mogli skutecznie mataczyć jednocześnie na całym świecie, to ja pod koniec siedemnastego wieku byłem w gospodzie "Pod Jabłonią" w wiadomym celu.
To ja jestem zapyziałym lewakiem pędzącym bimber.
Rozstrzelanie mnie będzie najłagodniejszą formą wymierzenia sprawiedliwości, na której Ci (ołku) tak bardzo zależy.


niedziela, 21 sierpnia 2016

Hibernatus

Fatalna wiadomość dla bulteriera. Dziś kończą się igrzyska w Rio i dochody z reklam spadną od jutra na pysk. Cieszy mnie to niezmiernie, bo wymuszone oglądanie dwóch programów TVP przypominało mi złapanie trypra po dancingu. Niby potańczę, popiję zimnej wódeczki i się zabawię, ale późniejszy kontakt z lekarzem drugiego kontaktu będzie cholernie wstydliwy. Nie, żebym miał z tym osobiste doświadczenia, ale relacje kolegów są jednoznaczne. Chciałoby się napisać: tryper to syf, ale będzie to nadużycie.
Reżimowi mają jednak już pomysł na uratowanie resztek gwałtownie próchniejącej bulterierowej budy. Zakazują otóż spółkom skarbu państwa reklamować się w telewizjach komercyjnych. Posłuszne ratlerki muszą posłuchać, bo inaczej, prosto z wygodnej kanapy, trafią do schroniska, skąd ich żałosny jazgot nie będzie słyszalny.
Jestem przekonany, że w najbliższej przyszłości ofiar dobrych zmian będzie nam raczej przybywać, bo Jarek coraz jaskrawiej przedzierzga się w totalitarnego psychola. Efekt może być tylko jeden. Opozycja narastająca od wewnątrz.
Starzejący się tyran wieczny przecież nie jest, a jego dzisiejsi  apologeci z wielką łatwością przegryzą jutro tyłek, który dotychczas mogli jedynie wąchać.
Wiem, że to żadne odkrycie... Każda następna dyktatura jest kalką poprzednich. Ta Kaczorkowa tylko to potwierdza.
Korci mnie teraz podrzucić kilka pomysłów na pozbycie się niedoskonałości tej formy sprawowania władzy, ale tego nie zrobię. Z oczywistych względów.
Chociaż....
Jarek, wzorem Disneya, mógłby za kilka lat dać się zamrozić... Dwadzieścia lat hibernacji Jarka zmieniłoby układ polityczny...
Leciwa już dziś profesor Pawłowicz, mieszkałaby od dekady w Tworkach, Antoś całowałby łono Abrahama, profesor Gliński śpiewałby chórki na chmurce, a Sasin wałkował ciasto w knajpie u Chińczyka, pod Londynem.
Prezydentem zostałaby doktor Ogórek prowadząca na krótkiej smyczy żydowskiego premiera - Zandberga. Telewizją kierowałby nieśmiertelny Jerzy Urban.
Gadzinowski mógłby pełnić funkcję ministra bez teki, bo to człek wszechstronnie uzdolniony.
Rozhibernowany Jarek rzuciłby się w wir ratowania kraju, może się ożenił i pyknął z oblubienicą trojaczki korzystając z bezpłatnego in vitro.
Byłoby git tym bardziej, że nie spodziewam się tego dożyć. A gdyby nawet to nie wierzę w hibernację.



sobota, 20 sierpnia 2016

Prześliczna wiolączelistka

Byliśmy wczoraj na koncercie "Skaldów". Z przykrością stwierdzam, że był to jeden z najlepszych koncertów, od wielu lat, na jakim byłem. Czemu z przykrością? Bo oni grają ze sobą już pięćdziesiąt jeden lat i chyba najwyższa pora, aby powstał zespół im dorównujący! Chociaż jeden! Żeby się wreszcie narodził muzyk i kompozytor klasy Andrzeja Zielińskiego czy Seweryna Krajewskiego... Może już pora, aby jakaś umuzykalniona rodzina, mając wreszcie swoje wyśnione 500+, przestała robić dzieci po pijaku na schodowej klatce, bo to ewidentnie psuje płodowi większość zmysłów?
Może wyjdę na marudę, bo przecież Skaldowie to żaden zespół mojej młodości, bardziej mojej mamy, więc pozornie nie mam za co ich lubić i bardziej powinny mnie kręcić kawałki z epoki środkowego Gierka, ale...
W muzyce wszystko zmienia się szybko i, moim zdaniem, tylko na gorsze.
Śmiesznie ufryzowane czupryny Travolty i Olivii Newton-John z musicalu "Grease" jedynie mnie śmieszą, choć muzyka całkiem fajna.
Lata osiemdziesiąte i Młode Tłoki to kompletna porażka.
Był oczywiście nieśmiertelny "Queen", którego do dziś słucham na kolanach.
U nas brylował dobry Perfect z Lombardem, ale to wszystko cholernie mało.
O latach dziewięćdziesiątych prawie nie piszę, bo się kompletnie na tym nie znam, ale boję się, że wówczas zaczęła śpiewać Britney Spears i Celine Dion; nam dał się, chyba, we znaki początkujący Myslovitz i Formacja Nieżywych Schabóf.
Nowe tysiąclecie zaowocowało kompletnym zaprzestaniem śpiewania. Teraz się melorecytuje. Właściwie do się gada, żeby nie powiedzieć: pieprzy kocoboły.
Przejęte z amerykańskich slumsów biadolenie niepiśmiennych członków narkotykowych gangów zmieniło muzykę w jednostajne: tram tam tam, tram tam tam, w które wplata się częstochowskie rymy.

Jak to napisał Bułat Okudżawa: "Cóż, każda epoka ma własny porządek i ład."
Kwestia długości owej epoki...
Oby ta ostatnia trwała jak najkrócej.
Na tle tej mojej, subiektywnej rzecz jasna retrospekcji, "roztańczone dziadki" (cytat) ze Skaldów są dziś niczym arka przymierza.
Bo nie ma nikogo, kto by w roku 2016, będąc na ich koncercie, nie zaczął nieświadomie przytupywać, podśpiewywać i składać dłonie do burzliwych oklasków.
Jak ja żałuję, że złamałem sobie palca i nie mogę grać na gitarze, bo z pewnością już wczoraj wieczorem zacząłbym fałszować:
- Dziś prawdziwych cyganów już nie maaaaaaa,
  cztery kąty i okna ze szkłaaaaaaaaaa!!!!!!!!!!!!
Bo to też napisał Andrzej Zieliński.
Pełen szacun.




czwartek, 18 sierpnia 2016

Ten oszołom ksiądz

Nie bardzo chce mi się być stroną w sporze: jak bardzo pierdolnięty jest księżulo Międlar, ale jego wypowiedzi, z taką miłością publikowane przez internautów powodują, że z gównianego klechy na zadupiu, wyrósł idol.
Co za masochizm powoduje u normalnych ludzi tak namolne ogłaszanie światu, że oto spotkali największego faszystę, oszołoma, idiotę? Dlaczego to jego najwięksi wrogowie każą mi oglądać filmik z jego bełkotem w co czwartej publikacji na Facebooku i czytać setki takich samych inwektyw pod jego adresem?
Ludziska Kochane! Miejcie odrobinę szacunku dla samych siebie! Wiemy to już, więcej nie potrzeba!
Gdyby już pierwszy oglądający go olał, gość by przepadł w wodospadzie miliardów wpisów o kotkach i serii zdjęć z imienin ciotki w Brzezinach.
Ale nie!
My musimy wszystkim go pokazać, puścić parę kurew i rozpowszechnić jak najszerzej, ciesząc się rosnącą ilością udostępnień.
A Międlar sika w sutannę ze szczęścia i wie, że każda jego kolejna wypowiedź wyrobi mu nazwisko i pozwoli dotrzeć do podobnych sobie ludzi; bo głupi zawsze znajdzie jeszcze głupszego, który go będzie podziwiał!
Wszyscy kochają darmowe reklamy...
I kto tu wychodzi na większego idiotę?
Nie chce mi się napinać się na morały, ale mam ich sporo choć żaden nie jest pocieszający.

Załóżmy, że ktoś dostanie wieczorem w dziób pod dyskoteką o pryszczatego kurdupla...
Jeśli już zechce się tym pochwalić na fejsie, to ilość pokonanych wcześniej byczastych zapaśników wzrośnie do zapewne trzech, z których dwóch ledwo dowieźli na oiom, a trzeci lekko go drasnął...
Rzecz ma się podobnie w tym właśnie przypadku.
Ci wszyscy, powodowani dobrymi intencjami, ci dobrzy, skoczni jak kangur, mądrzejsi od Kopernika i trafniej przewidujący niż Nostradamus (oto akurat nietrudno...), sami sprowadzają się do roli propagatorów tych, których najbardziej nie lubią.
Nie rozumiem tego.
Wszyscy wiemy jaki jest pis. Permanentne zachłystywanie się nienawiścią do niego jest niemądre. Trzeba było iść na wybory i wywalić te śmiecie na wysypisko rok temu! Wypiszcie się z grona katolików, nie przyjmujcie batmanów z kolędą, bo przyjmowała ich babcia i teraz przyjmuje mama, bo tak wypada...
Może należy wreszcie zacząć myśleć pozytywnie...
Nie wiem, ale wiem, że niejednemu z pisowskich wrogów chętnie bym walnął liścia.
Za bezmyślność.







poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Wodogłowie

Mam dziś venę tfurczom.
I kto powiedział, że pislandia nie inspiruje? Wprawdzie zabrali mi pomysł kontynuowania historii rodu Piastów z dynastii Kaczyńskich, ale od czego jest wyobraźnia? A ta gna mnie zawsze do przodu. Wynik może być tylko jeden...

Jest rok 2021...
Po kolejnych, miażdżących, wyborczych zwycięstwach Prawa i Sprawiedliwości nad inteligencją, po miesiącach błagań i setkach podniosłych mszy, wciąż rączy jak kozica poseł Kaczyński, deklaruje się zostać wreszcie królem. Tłumy na ulicach szaleją, jest kilka przypadków samospalenia ze szczęścia, posłanka Klempa przeżywa swój pierwszy orgazm, a czterechsetna miesięcznica przebywa comiesięczną pielgrzymkę czołganiem przez pełzanie, dzielnie utrzymując mrugające świece między dolną wargą, a górną koronką od lewych ósemek po prawe szóstki. Bulterierowa telewizja wznosi się na wyżyny i relacjonuje (już chciałem napisać: "wyświetlając") krzyżową drogę pochodu ozdobioną długimi stróżkami cieczy, którą TVN demaskuje jako połączenie banalnej śliny ze znanym specyfikiem do płukania sztucznych szczęk z siłą wodospadu.
Koronacja to wielki sukces!
Pozłacaną karetę ciągnie dwunastu najprzystojniejszych szesnastolatków z młodzieży wszechpolskiej, Dżej Pi Tu Trzeci (następca Franciszka), przysyła list gratulacyjny. Z całego świata zjeżdżają się przywódcy całego świata. Delegacja z Węgier; jest ktoś z Kolumbii Wschodniej i Zachodniej Ugandy, Północna Korea i Południowe Seszele. Premier Izraela przysyła swoją konkubinę. Są wszyscy i profesor Pawłowicz.
Ordo coronandi spoczywa w szlachetnych dłoniach Sasina. Osiemdziesięcioletnie dziewice sypią z umieszczonych na cynkowo-aluminiowo-magnezowych balkonikach, pokrytych polerowanym srebrem zresztą, brylantowych pojemników, płatki róż na asfalt. Woźnicą karocy jest sam ojciec Rydzyk. Kareta też zresztą jest jego. Wozi w niej dobre słowo.
Wskrzeszony, na okoliczność, Marcello Bacciarelli dwoi się i troi, aby wszystko uwiecznić.
Orszak zmierza na Wawel.
To długa droga, a autor bezpośredniej relacji (Dzień Dobry, to ja), zostaje aresztowany i  internowany.
Desperatów pragnących dożyć tej chwili zachęcam do stosowania suplementów diety na powiększenie wodogłowia.




O wielu takich, których powinno się leczyć

Żywot najlepszej nawet publikacji na Facebooku jest krótki. Z jednej strony to dobrze, bo na swoje pięć minut czeka zaraz milion nowych, a z drugiej źle, bo przebicie się w takim tłoku jest często próbą wywinięcia na lewą stronę wojskowego hełmu. Jakby bardzo bowiem jakikolwiek wpis nie wydawał się jego autorowi genialny, internet natychmiast to zweryfikuje. Ja, na przykład, olewam wszystkie filmy kotków zrywających firanki i latających jak ćmy za poruszającym się światełkiem. Sorry, ale mnie to zupełnie nie śmieszy. Nie cierpię kiedy dostaję siedemsetną prośbę zakochania się w Karolu Wojtyle i za milion funtów nie poprę oddziału pis w Świdniku. Każda reklama czegokolwiek tak skutecznie zniechęca mnie do zakupów reklamowanych produktów, że prędzej przejadę pół Łodzi w poszukiwaniu zamiennika, niż kupię zachwalany szmelc.
Mój oportunizm rozkwita na widok uwielbianego przez internautów działu z cyklu: Co sądzi Schetyna o Sasinie i co na to Waszczykowski. Multiplikowanie owych wpisów jest bardziej wkurwiające od dwutygodniowych wczasów w Mielnie z niewidomą siostrą teściowej i jej ujadającym każdej nocy ratlerkiem. Wszystkie wywiady z pisiorami są na tyle mocno oddalone od mojego pojmowania świata, że nie wiem, w którym momencie mam się z nich śmiać; na wszelki wypadek wywalam je więc bez wyświetlania.
Z pewnością i każdy z Was ma swoje preferencje. Doceniam to i rozumiem.
I jakże mi miło, że nie pisząc na swoim blogu o najnowszych tatuażach Dody, botoksie i cellulitach, czyta mnie codziennie kilkaset osób.
Próbuję temu sprostać i, na szczęście, ów idiotyczny często internet, przychodzi mi czasami z pomocą.
Rozreklamowany przed kilku dniami wywiad z panią "bez twarzy" o genealogicznym drzewie naszego wodza jest właśnie taką perełką na moim blogowym torciku. Już sama geneza słowa: "genealogiczne", która mnie się kojarzy z oczywistym brakiem logiki genetycznych idiotów, mówi sama za siebie. Ale "wszechwiedzący" elektorat pislandii połknie ze smakiem każde gówno wydalone z prawicowych trzewi i poprosi o dokładkę.
W najśmielszych snach nie wyobrażałem sobie, aby znalazł się w kraju ktoś, kogo uda się przekonać do koligacji Kaczyńskich z dynastią Piastów. A jednak!
To największy nonsens w historii świata! Jak źle to o nas świadczy, niech każdy odpowie sobie we własnym zakresie. Mnie jest tylko wstyd. Nie czuję więzi z krajem, który serwuje podobny syf, tworzony przez szkodników na użytek kretynów.      
Mamy dziś jakieś święto. Nie bardzo wiem jakie, ale jest. Będzie ono zapewne kolejnym powodem do narodowych uniesień z pismenami w roli głównej, długaśną listą ich dotychczasowych sukcesów z genialnymi pomysłami na przyszłość.
Pocieszające jest tylko to, że istnieją jednak w naszym opentańczym kraiku jednostki, którym teraz żyje się o wiele lepiej.
Ciesząc się ich szczęściem, pozdrawiam serdecznie intelektualny dół, namiętnie wydeptujący kościelne posadzki i trawę pod Jasną Górą. 
Tego od tokowania ze szczytu drabinkowych szczebli także.
Co bardziej bystrzy obserwatorzy musieli zauważyć, że jego młodzieńczy epizod z bajkami przybrał dziś oczywistą formę psychicznej choroby.
Z niecierpliwością czekam na zawłaszczenie Księżyca.


Dobranoc

czwartek, 11 sierpnia 2016

Perły internetu czyli.. o wiele za długi wpis, jedynie dla odpornych nerwowo.

Moja cieniutka jak barszczyk inteligencja prosi mnie czasem o doładowanie. Przeglądam wówczas internet, czytam książki i oglądam telewizję Trwam. To ostatnie góra osiem minut, bo nie chcę nikogo zabić. Przynajmniej dwa z wymienionych mediów oferują podobny poziom doznań; książki mogę przecież do woli przebierać...
Tak było do dziś.
Dziś odkryłem swojego idola i naszego człowieka w Ameryce, niejakiego Mariusza Mix Kolanko. Niezłomnego tropiciela spraw gnębiących każdego Amerykańca po siedemnastym hamburgerze z frytkami i dietetyczną colą.
Wytropił on otóż kolejny morderczy i ogólnoświatowy spisek, który można określić mianem "Microwave Gate".
Mikrofalowi zbrodniarze bezkarnie panoszą się w Ameryce.
Mikrofala bowiem jest bronią idealną. Nie pozostawia śladów, jest przenośna jak CKM, a czasem nawet zajebiście dizajnerska, bo możemy ją sobie kupić na przykład pomalowaną w biedronki.
Oczywisty fakt, że Mariusz kompletnie zwariował odłożyłem chwilowo na bok i zająłem się drążeniem możliwości bojowych tego niepozornego, prostopadłościanopodobnego urządzenia używanego potocznie do podgrzewania parówek.
Przeczesałem internet.

Okazuje się, że i u nas mamy z tym do czynienia. Ktoś napisał nawet, że mamy do czynienia z nowymi i "tajnymi broniami"! A te "tajne bronie" (Bronia! Przywieźli gówno na kompost! Zapierdalaj, bo trza rozładować!), są najnowszą formą znęcania się nad sąsiadami.
Ofiary w Polsce także już są.
Jedną z nich jest Kasia, pewna tłumaczka z blokowiska, z którą półtoragodzinny wywiad przeprowadził łysiejący ptyś z uśmiechem Macierewicza. Wysłuchałem całej rozmowy z wypiekami na pośladkach i pełnym zwarciu, niczym po pół litrze laxigenu przed snem.
Oto co mówi Kasia, tłumaczka z blokowiska.
Cytuję wszytko z głowy, czyli z niczego. To obszerny wywiad z ofiarą zamieszkujących podłogę ponad sufitem Katarzyny mieszkaniu, tłumaczki z blokowiska.
Zaczęło się banalnie. Sąsiedzi zarządzili u siebie remont. Trwał dziewięć miesięcy, siedem dni w tygodniu. Kasia nie mogła się skupić na tłumaczeniu, bo od siódmej rano do dwudziestej drugiej zero zero nieopisane hałasy mordowały jej nerwy. Po miesiącach tortur zaległa jednak błoga cisza. Na krótko. Wyremontowani sąsiedzi poczuli do Kasi miętę przez rumianek i przyszli z pretensjami; że Kasia za głośno tupie i trzęsie im się sufit. Przypominam, że Kasia, tłumaczka z blokowiska, mieszka poniżej!
No i się zaczęło!
Jakieś ciche, irytujące wibracje, powodowały u tłumaczki najpierw przymus natychmiastowego skorzystania z toalety. Ona wiedziała o owych wibracjach nawet kiedy ich nie słyszała, bo musiała się udać na siku.
Wirowanie, które jest słyszalne w łazience powodowało u Kasi nudności, zawroty głowy, arytmię serca i kompletne rozkojarzenie; czuła się również  poirytowana.  

Niby cały dzień czuje się dobrze, aż tu nagle pojawia się irytacja, idzie do łazienki i pojawia się wirowanie, które powoduje zaburzenia widzenia. Jeżeli coś czyta (na kiblu? nie wiem...?), Kasi  zamazuje się nagle obraz i nie widzi tego co czyta. Pojawiają się mikrowylewy w oku i występują zaburzenia równowagi, czyli takie zachwiania.
Kasi pieprzy się zegar biologiczny. Zawsze rano miała mnóstwo energii i czuła się wspaniale, a dwudziestej drugiej jej organizm mówił: STOP!.
Teraz jest wszystko odwrotnie.

A to wszystko zaczęło konkretnego dnia. Teraz Kasia widzi w lustrze zaróżowione policzki, błyszczące oczy, przesusza jej się skóra, a jej włosy są taaaaakie zmęczone! Po prostu przesuszone strasznie!
Rozmawiała nawet z fryzjerką, ale ta jej powiedziała, że za często suszarkę stosuje, ale Kasia już naprawdę nie musi nic suszyć, bo ma w mieszkaniu tak ciepło, że wystarczy jej lekko podsuszyć i one, te włosy, są suche.
Bo też zmieniła się temperatura w mieszkaniu. Kasia ma mieszkanie szczytowe i zwykle zimą w nim marzła, ale jak się u Kasi zaczyna to promieniowanie to się budzi zlana potem i ma całe mokre włosy (ciekawe czy wszystkie?), jakby co najmniej była w tropikach.

Kiedyś do Kasi, tłumaczki z blokowiska, przybyli gremialnie goście i zostali na noc. Część z nich spała na ziemi (sic!), a ona przygarnęła do swojego łóżka pewną panią, która to pani spała na miejscu Kasi. I tej nocy Kasia wyspała się jak niemowlę nie słysząc nawet, kiedy owa pani weszła i wyszła z jej łóżka zlana potem jakby, co najmniej, wylazła z sauny. A

jej koszulka była tak mokra od potu, że mogła, tę koszulkę, wykręcać. Ta pani.
Jak bardzo nie wyspała się reszta gości, o tym Kasia milczy, ale jak się czasem w nocy przesunie na tę drugą połowę łóżka, to i tam, po pewnym czasie, zaczyna być jej gorąco.


W ferworze Kasinej opowieści pada druzgocące i odkrywcze pytanie prowadzącego rozmowę...

- Czyli przesuwają...? To wygląda tak, jakby było jakieś urządzenie, które przez sufit skanuje...
- Nie wiem... - odpowiada Kasia, tłumaczka - Czy na podczerwień, czy jakaś tam kamera termowizyjna, która lokalizuje gdzie jestem i jak się przemieszczam po mieszkaniu, bo zawsze po pięciu minutach jestem ugotowana.

Raptem pojawia się nowy wątek...

- Moja zwierzęta zaczęły nagle wymiotować, a kot ciągle kaszle!

Co ciekawe... kot Kasi kaszle synchronicznie (cytat), w określonych godzinach; a gdy pewnego dnia wróciła do domu i miała zaburzenia widzenia dostrzegła, że kocia miska z jedzeniem się rusza. Nie nałożyła im przecież jedzenia, a tu patrzy!!! a miska pełna mrówek!
Tłumaczka z blokowiska budzi się dokładnie co trzy godziny, bo to, jak powiada, tak to idzie... co półtorej godziny.
Któregoś razu kolega pożyczył jej bardzo czuły dyktafon i nagrała nim rozmowę skanujących Kasię sąsiadów z góry.
- Wszystko słyszałam, ale nic nie rozumiałam - rzecze Kasia - więc stwierdziłam, że jest to dowód dla sądu, że ci ludzie kłamią że śpią po nocach kiedy wcale nie śpią! Potem, gdy sędzina kazała na rozprawie odtworzyć to nagranie, to zorientowałam się, że tam nic nie słychać, a przecież było słychać szumy!

Nasza Kasia kochana budzi się zwykle o piątej zero pięć, o trzeciej zero trzy... wraca do domu o piętnastej piętnaście, albo o szesnastej szesnaście, jakby ją ktoś nakręcił, jak jakiś robot. Dowiedziała się, że jest to syndrom post hipnotyczny i to wszystko Kasieńce tłumaczy.
Na koniec poleca nam przyjmowanie witamin, bo wtedy promieniowanie nie przenika do naszego organizmu i dlatego Kasia jeszcze żyje.

Ale mnie te Kasieńkowe wibracje wymordowały!
Chociaż....
W zasadzie to i ja czasem je czuję. Najczęściej po gwałtownej imprezie, o poranku. Coś słyszę, ale to tylko szum, którego nie słychać.
Synchroniczny kaszel po papierosach przesuwa moje żółwiowe terrarium, pełne afrykańskich mrówek, z parkietu na dywan i z powrotem. On sam rozkopuje nagle kamory wciskając się pod ten najgłębiej leżący. Ale moje zaburzenia widzenia już tego nie widzą.
Zatrzymuję wszakże przepływające wokół mnie ściany celem dotarcia do łazienki, bo mój rozczochrany pęcherz, którego także nie widzę, ale zdecydowanie czuję w nim wibracje powodujące gwałtowny skok ciśnienia w tymże, powoduje natychmiastową potrzebą dotarcia do kibla i bezwzględnego połknięcia witamin z gatunku 2KC popijając je litrem wody. Bez gazu. Na szczęście zdarza się to niezmiernie rzadko i nie może być przyczynkiem do półtoragodzinnego wywiadu.
Zaś co do samej Kasi...
Nie napisałem jeszcze, że jest ona kobietą niemłodą, o nienachalnej urodzie i, co tu dużo ukrywać... także starą panną. Sorki... singlem.
Singiel kojarzy mi się z tenisem.
A nasze dokonania w singlowym turnieju w Rio nie są spektakularne. Umysł Kasi doskonale się w ten wątek wpisuje.
Na szczęście mamy Macierewicza, który obiecał się zająć mikrofalówkowym terroryzmem.
On wie o nim wszystko.





środa, 10 sierpnia 2016

W kolejce po inteligencję

Wczoraj wieczorem udostępniłem na swoim profilu link, w którym... jakże by inaczej! amerykańscy naukowcy, przekonują swoimi badaniami, że osoby rzucające mięchem i bałaganiarze chodzący spać o świcie, są inteligentniejsi od innych.
Trudno mi zachować obiektywizm...
To badanie zdecydowanie łechce moje ego, bo ja właśnie taki jestem.
Noc jest dla mnie jedyną porą doby, w trakcie której jestem w stanie skupić się nad rzeczą, nad którą, w jakiś tam sposób, pracuję. To tego jest mi potrzebna bezwzględna cisza, a każdy hałas wyzwala we mnie stek obelg pod adresem hałasującego. Nie umiem się skupić przy grającym radiu i nigdy niczego nie znalazłem w miejscu, w którym ktoś zrobił mi ład na swoją modłę. Mój porządek jest dla mojej żonusi kompletnym bajzlem.
Mam po oknem schowek. Mur w tym miejscu ma ponad metr grubości, schowek jest więc głęboki, ma także półtora metra szerokości i dwie półki. To moje królestwo. Miejsce na śrubokręty, gwoździe i setki zbytecznych klamotów, które "kiedyś mogą się przydać..." Jedyne miejsce, w którym do niedawna panował wyłącznie mój porządek. Panował, bo pod moją nieobecność żonusia nakupiła pojemniczków i dwa dni układała śrubki ze śrubkami. Po moim powrocie z dumą pokazała swoje dokonania. Od tego czasu przestałem tam zaglądać. Wprawdzie teraz wszystko wygląda o wiele lepiej, ale nie kocha się sześćsetletnich domów za gipsową gładź na ścianach i łazienkę wyłożoną płytkami firmy Tubądzin.
Na szczęście mam jeszcze bagażnik w aucie...
Wchodząc do galerii Uffizi we Florencji, wdrapujemy się od razu na piętro. Prowadzą tam czterystuletnie marmurowe schody. Rozdeptane i schodzone. Cała klatka schodowa, jak na dzisiejsze standardy, wygląda niczym fawele w Rio.
Za to kocham Włochów; że ani przez myśl im nie przejdzie, aby wygładzać prastare tynki i wymieniać krzywe stopnie. Nie zmienia się doskonałości.
Zapewne większość nowobogackich, oglądając podobne miejsca dostaje sraczki, bo ich fobie wygładzonych ścian są zmorą nawet dla much, które nie mając się jak szczepić z podłożem i latają do głodowej śmierci, bo żaden okruszek nie może spaść na piętnaście warstw podłogowego lakieru. Znam takie przypadki...
Życie w chaosie totalnego porządku jest dla mnie udręką. Nie wystarczy, że łóżko stoi wciąż w tym samym miejscu, a woda najczęściej jest w kranie?
Oczywiście przesadzam, ale nie pojmuję dlaczego tak wielu ludziom, tak usilnie zależy na sprowadzeniu życia do kilku powtarzalnych czynności? Z czego czerpać w nim radość? Ze świadomości, że nasz śrubokręt od siedemnastu lat pokrywa się rdzą w tym samym pudełku?
Połóż go raz w innym miejscu, myślenie o tym gdzie go zostawiłeś rzuci twój mózg na niezbadane tory jego użytkowania.   

Prawie każdy mój wpis traktuje o innych sprawach. Śmiertelnie nudziłoby mnie pisanie wciąż o tym samym. Nie rozumiem ludzi, którzy zakładają na fb swój profil wyłącznie po to, aby publikować zdjęcia swoich kotów z dopiskiem: Dzień Dobry!
I zaraz kończą: Dobranoc Wszystkim!
Jeszcze kwiatuszek albo serduszko...
Zapewne każda para ich majtek ułożona jest kolorystycznie w piramidkę coraz to większych rozmiarów.
Jeśli nie ma się niczego do powiedzenia to po cholerę to w nieskończoność ciągnąć?
Właśnie narobiłem sobie kilka mendli wrogów...
Nie szkodzi.
Ja wiem, że moje za nadto poskręcane DNA ciężko czasem rozsupłać. Przyjmuję do wiadomości, że są tacy, którzy mogą jeść pomidorową kolejnych dwieście dni z podobnym apetytem i... (w tym jestem akurat constans), nie byłbym sobą, gdybym w tym momencie nie przywalił pisowi...
Zapewne niejeden z prawicowych oszołomów już teraz ostrzy sobie zęby, aby objąć schedę po Kaczyńskim.
Proponuję Macierewicza.
Śledząc jego dokonania jestem pewien, że jego mózg to taki sam burdel jaki jeszcze niedawno panował w moim schowku pod oknem. Żony z nowymi pojemnikami mu jednak nie wyślę, bo i tak nie będzie czego w nie wkładać...







poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Partykuła

Dałem odetchnąć mózgowi i pewnie coś uda mi się spłodzić.
Zacznę jednak od czegoś, o czym już pisałem, a co mnie cholernie drażni od dawna...
Chodzi mi o wstrętną modę notorycznego dodawania na końcu zdania każdego idiotycznego "tak?". To jakaś pandemia! Od małorolnego chłopa po habilitowanych docentów wszyscy na nią zapadli. Pół biedy z chłopami, bo nie spotykam ich wielu, ale w takim, dajmy na to radiu...
Słuchałem dziś niezwykle mądrego doktora filozofii, którego wypowiedzi skrzyły się inteligencją. Cóż z tego, skoro też był zarażony tym pornograficznym już niemal "tak?". Po kwadransie niczego już nie rozumiałem i czekałem na jego kolejne cholerne "tak?, aby puścić mu wiąchę do głośnika.
Ludziska! Oduczycie się tego! Tak?
Pytano na ulicy ludzi, czy chcieliby uczyć swoje dzieci cyfr arabskich.
- Arabskich!? W żadnym wypadku!
Ogólna wiedza Polaków schodzi na psy. Twierdzę, że jest to działanie programowe. Od dawna! Pomijając nawet pozorne spory o religię w szkole, gremialne zwalnianie z lekcji WF-u, wmawianie młodzieży, że nasza historia to tylko Katyń i żołnierze przeklęci, a podstawą funkcjonowania szkół jest brak słodkich bułek w sklepiku - myślę, że ktoś to robi w określonej intencji.
Bo trzeba nam w kraju jak najwięcej debili; bo wówczas wystarczy namówić ich do kupienia smartfona, wysłać smsa żeby głosowali na partię tego czy innego oszusta, bo on ma taki sam telefon, i wystarczy. Ich odbiorcy zaraz poczują się dowartościowani.
Na lekcje języka polskiego wszyscy czekają jak na ukąszenie czarnej mamby, w końcu i tak porozumiewają się między sobą za pomocą pierdnięć i stepowania.
Wiem, że języki ewoluują, ale nie w takim kierunku do cholery!

Większość młodzieży nie wiąże przyszłości z naszym krajem. Chcą stąd wyjechać. Doskonale ich rozumiem i przyklaskuję ich decyzjom. Sam bym to zrobił, ale jestem już na to za stary. Mogę co najwyżej gdzieś pojechać i zobaczyć co straciłem. Mnie to teraz wystarczy.

Czasem miewam sny o dalekich podróżach. Z tego co pamiętam byłem już w Kanadzie, Stanach i na Antypodach; ostatnio tylko w Niemczech...
Wszędzie jest fajnie, ale zawsze nie tak. Jakoś obco...
Podobną obcość czuje dziś do Polski młodzież, która tu jeszcze została.

Mój syn usiadł na ławeczce Tuwima, na Piotrkowskiej. Dosiadł się do niego jakiś młody i nawalony żul mówiąc:
- Naucz się języka i spierdalaj stąd!
To kolejny dowód na prostą zależność pomiędzy rozsądkiem i ilością denaturatu we krwi. Wprawdzie źle trafił, bo Łukasz zrobił to przeszło cztery lata temu, jednak jego intencje są godne pochwały i mogę im jedynie przyklasnąć.
Trzeba nam zatem totalnej emigracji! Afryka to zrozumiała znacznie wcześniej i właśnie pcha się do nas każdą dziurą.

Ale bez przesady z tym: "Do nas". Chcą do Europy, w której jest jeszcze w kranie woda i sklepy z brylantami. I zawsze jest nadzieja, że można coś z tego uszczknąć. Każdemu znudzi się kiedyś obgryzanie korzonków baobabu o zmroku.
Niedopieszczeni Europejczycy zdają się tego nie rozumieć. Jeszcze mniej dopieszczeni Polacy przyjęli sobie za punkt honoru walkę z językiem polskim woląc być równo gównianymi mieszkańcami każdego zakątka naszego kontynentu.
Póki co stwarzamy im ku temu dogodne warunki, bo nasza szkoła to konglomerat idiotyzmów. 
Głąby z prawicy nie polepszą tego stanu, bo sami są kretynami, a ich wiedza sprowadza się do ostatnich słów ich jedynej wyroczni jakim jest Kaczyński. To ten człowiek, buzujący nienawiścią do wszystkiego, co ma więcej niż metr siedemdziesiąt, ów "wizjoner"..., tworzy z kraju zacofany folwark bez przyszłości.
No... chyba, że zamierza żyć wiecznie...
Może dlatego tak wielu, na własną rękę, czując potrzebę akceptacji, zaczyna się jej domagać... Nie mając zaś ku temu warunków, robi to kończąc każde zdanie partykułą "tak".
Partykuła to słowo, które nikogo nie obraża...
To część mowy.

I co nie? Ależ tak...



czwartek, 4 sierpnia 2016

Kapuściana orgia. Panowie, proszę tego nie czytać!

Mój kolega, który czyta moje wypociny pojechał na wakacje, mogę zatem popisać dziś o kucharzeniu. Co to ma wspólnego z kolegą? On nie lubi takich wpisów. Ale jestem dobrym kolegą, co?
No to startujemy.
Jakiś czas temu kupiłem dużą kapustę. Przekonywano mnie, że jest ona doskonałym lekarstwem na opuchliznę, a ja mam z nią wciąż problem na mojej pokancerowanej stopie.
- To jakaś kolejna bajka babci Pimpusiowej - pomyślałem i zarzuciłem temat.
Ponieważ jednak tonący brzytwy się chwyta, kapusta wreszcie wylądowała w moim domu. Minęły ze trzy dni zanim oderwałem kilka listków i owinąłem nimi nogę. Opuchlizna wprawdzie nie bardzo  zeszła, ale poczułem zdecydowaną ulgę.
- A może jednak pomaga?
Wierzcie mi, pomaga! To zdumiewające!
Doczytałem się także, że to niedocenianie warzywo jest kopalnią witamin i minerałów, które leczy niemal wszystko za wyjątkiem zaawansowanego syfilisu i czkawki.
Ale jak ma się to wszystko do gotowania?
Nijak... oprócz tego, że kapusta jest zwyczajnie diablo smaczna. Pod warunkiem, że umie się ją odpowiednio przygotować. Mam na nią wiele sposobów, ale o wszystkich opowiadać nie będę...

Gotujemy posiekaną kapustę z warzywami, najlepiej na żeberkach z ziemniakami i wędzonym podsmażonym boczkiem z cebulką.
Większość, do takiej lekkiej zupki, nie dodawałaby ziemniaków i dorobiła pewnie prażuchy ze skwarkami. Super micha, ale ja, tylko po części sam, wymyśliłem inną wersję.
Trzeba do zupy dorobić małe pulpety i wszytko razem ugotować. Niby nic, a różnica ogromna. Wychodzi wspaniała zupa. I wszystko proste jak kij od szczotki. Polecam.

Dziś mam inne plany. Oczywiście kapuściane.
Postawą jest wędzona kość, którą gotujemy z jedną marchewką i pieprzem. Czekamy aż niewielka ilość wody wygotuje się do połowy i wrzucamy do garnka posiekaną kapustę. Oczywiście po uprzednim wyjęciu i obraniu mięsa z kości. Kość bywa zwykle słonawa więc nie przesadzamy z solą. Dodajemy dwie łyżki przecieru pomidorowego, liść laurowy, zioła prowansalskie, obdłubane z kości mięso i kawałek drobno pokrojonej kiełbasy. Gotujemy minimum pół godziny. Cala potrawa ma być lekko słodka, można więc posilić się cukrem, ale z umiarem. Na koniec, obowiązkowo koperek. Z tym nie ma się co ograniczać, ale wszystko jest rzeczą gustu. Do tego sadzone jajko. Wystarczy.
Brzuszek od tego nie urośnie, a nawet gdyby... to przeciwopuchliznowe właściwości kapusty sprawią, że oponka na brzuchu zniknie z prędkością światła. A przecież o to wyłącznie kobietom chodzi.
Trzymajmy się tej wersji niezależnie od jej prawdziwości. W końcu każdy normalny człowiek lubi się obżerać bez konsekwencji. Z wyjątkiem Amerykańców, ale oni nie jedzą tylko żrą.

Tak jak ja, od wczoraj, wręcz zażeram się swoimi małosolnymi ogórkami...
Zgłodnieliście?
Ja też...





środa, 3 sierpnia 2016

Raport IPN ciąg dalszy

Zanim jednak zaczęło być lepiej - zrobiło się gorzej. Krajem Wenedów niesnaski wstrząsać poczęły. A to jakiś Jadźwing z bożej łaski (którego dziad na służbę do wrażych Germańców siedemdziesiąt lat wcześniej już spieprzył), krajem nieudolnie rządzić począł do ruiny go doprowadzając, a to  ciemnocie w łbach mącąc, skarbiec do cna opróżnił i Kaczoropulosa na bitych osiem lat od władzy po chamsku odciągnął i wzorem dziadka, ku Niderlandom nocą konno spierdzielił na profity tam licząc.
I wydawałoby się, że nad lekarzem z Salonik czarne chmury na starość zawisły, z których grad wielkości greckich pomarańczy niechybnie łeb roztrzaskać mu może (jako to ongiś z jego bratem się stało), ale nie!
Bez wytchnienia pracując ekipę prawdziwych Wenedowian se dobrał. Co przystojniejsze klacze reklamami ozdobił i w kraj galopem rozpuścił, a było ich coś z pięćset plus nawet. Sam starym już będąc sukcesora wyznaczył.
Jako to i po jego myśli wszystko poczęło się układać; wybory wygrał i jedność od jednych rubieży do drugich na wieki panować poczęła. Wprawdzie konsultacje z papieżem przewlekały się w nieskończoność i Kaczoropulos ich już nie dożył, ale najstarszy syn Viktor, Orbanem na co dzień zwany, misji dopełnił, wuja Mieszka ochrzcił i kraj na tory cywilizacyjnego rozwoju przestawił.
Koniec dziesiątego wieku rozświetlił naród Wenedów tak nieopisanym blaskiem, że nawet spolegliwy dotychczas Albion od Europy się odwrócił i do paktu z Mieszkiem przystąpił.   

Nieeeeee!
Mam już dość tego pieprzenia!
Ten i poprzedni wpis, jak łatwo się domyślić, został sprowokowany niezliczonymi fotomontażami zdjęć ojca naszego narodu w groteskowych sytuacjach z naszej historii. Starając się być trendy pociągnąłem temat. Jednak frajda z nabijania się z Kaczyńskiego ustąpiła pierwszeństwa niesmakowi, które ten człowiek we mnie wzbudza.
Wierzcie mi...
Nie chcę już pisać o debilizmie prawicy, którą gardzę, i która obraża to mój intelekt.
Ale jak można pozostać obojętnym wobec przemyślanego planu zrobienia z nas śmierdzącej kupy gówna na usługach kretynów? Jak pozostać obojętnym wobec szaleństwa, które ogarnęło nasz kraj?  Zwyczajnie się nie da.
Wyjeżdżając drogą z Ostródy na Olsztyn, może po trzech kilometrach, stał kiedyś drogowskaz: Kaczory.
Dziś już go nie ma...
Przypadek?
A może wioskę o tej nazwie zwyczajnie zaorano, a mieszkańców wysiedlono? Nie wiem, ale wiem z kim... i w najbliższym czasie, powinno się to zrobić!
Przed nami jeszcze miesiąc wakacji.
Kupcie najwyższy parawan, największy parasol i wygrzejcie pupy na słonecznych plażach Bałtyku. Po co się denerwować!




wtorek, 2 sierpnia 2016

Drzewo genealogiczne, raport IPN

Rok 803, 9 Sierpnia. Ateny
Niemal na rękach pałacowego lekarza, Kaczoropulosa z Salonik, oddaje ducha cesarzowa Irena, żona Leona IV. Żadne wiarygodne źródła nie podają, czy dlatego oddaje ducha, że była żoną Leona czy że na rękach Kaczuropulosa, ale do dziś nie została kanonizowana.
Tak czy owak...
Kaczoropulos po owym incydencie znika na lat dwadzieścia cztery objawiając się (ni z gruchy, ni z pietruchy), w roku 827 w Tesalonikach (Słusznie kombinujecie, to dzisiejsze te Saloniki), dokładnie na pół pacierza przed narodzinami pewnego małego Konstantynka, w przyszłej Konstantynkowej chacie. Poród kończy się sukcesem. Wzrok niemowlęcia pada na rodziców, sześcioro rodzeństwa i lekarza Ireny, po czym dziecko łapie pierwszy oddech i zaczyna płakać. Tym razem także nie ma zgodności dlaczego płacze, ale dzieci tak mają.
- To dobry znak - rzecze Kaczoropulos - zostanę z wami i nauczę wasze dzieci pisać i czytać.
- Dzieki ci! - woła matka - Naucz je czegoś nowego!
Konstantynek, syn Leona (sic!) dorasta pod jakże właściwą opieką niemal do pełnoletności. Kaczoropulos wprawdzie sam ani czytać ani pisać nie umiał, ale od czego jest wyobraźnia. Tworzy nowe litery, gramatykę, ortografię i nadaje najmłodszemu uczniowi ksywę Cyryl, bo czuje przez piórka, że cyrylica zabrzmi kiedyś lepiej niż Kaczoropolusica.
Nauczyciel znika.
Rozsławiony osiągnięciami pojawia się po latach w zachodniej Germanii, dokładnie w roku 885, by koronować swojego wieloletniego przyjaciela Karola na króla. Po trwającej siedemnaście tygodni pokoronacyjnej uczcie, chudy jak szczapa Karol, otrzymuje przydomek: Otyły.
Karol Otyły, pod nadzorem Kaczoropulosa, jednoczy niebawem królestwo Franków.
Jednak żądny, acz mocno leciwy już poszukiwacz przygód i lekarz z Salonik w jednym, pruje co koń wyskoczy na Wyspy aby przyłączyć się do morskiej wyprawy znanego angielskiego  podróżnika, Wulfstana. Żeglują z Hedeby na wschód. Siódmego dnia jednak gigantyczny sztorm wyrzuca łajbę na brzeg w okolicy portu Truso w kraju Wenedów.
- Ale tu ładnie! - wrzeszczy Kaczoropulos wypadając za burtę - A ten gród przed nami! Nadaję mu nazwę: Elbląg!  Zostaję tu Wolfusiu. Chcesz to płyń se dalej, ale płyń na wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja!
Kaczoropuls wylazł z wody, zrzucił mokre odzienie, uwalił się na trawie i pomyślał:
- Czas się ustatkować. Założyć rodzinę, spłodzić jakieś potomstwo... Dość życia na walizkach!
Jak pomyślał, tak zrobił.
Wrodzony talent do języków obcych pozwolił mu w dwanaście pacierzy poznać język nieznanego sobie ludu, a śniada cera i powalające sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu sprawiły, że na wszystkich mógł wreszcie patrzeć z góry.
Konglomerat zalet Kaczoropulosa sprawił niebawem, iż stał się on ojcem dwunastki Kaczoropulosowych pociech. Zmarł godnie w roku 959 prolongując wcześniej swojego szwagra, niejakiego Mieszka, na księcia.
Jego ostatnia wyprawa, do Rzymu, zaowocowała nowym papieżem, niepiśmiennym Benedyktem V, któremu, dla jaj, nadał ksywę Grammaticus.  

Później było już tylko lepiej, ale o tym w kolejnym odcinku...