Od ośmiu tygodni, jak mieszkam w Gdyni, codziennie spotykam pewnego
staruszka, wiecznie odzianego w ten sam wyświechtany czarny garnitur, ten
sam krawat, te same czarno-czerwone adidasy i, boję się, że i tę samą koszulę...
Wędruje on swoim żółwim tempem wokół bloku z niewielkim
pudlem, czarnym jak garnitur jego pana. Pies także jest stary i kuleje na dwie łapki. Nie ma nawet siły zaszczekać, zresztą... po co i na kogo?
Któregoś dnia wyszli z klatki schodowej, uszli może dziesięć
metrów, a dziadziuś powiedział:
- Koko! Spierdalamy do domu...
Tak zaczyna się ta historia...
Melancholijna opowieść z nutką przemijania.
Opowieść o samotności ludzi, dla których największym życiowym nieszczęściem było zobaczyć, o ironio! jednodniową pracę stolarza. Zawodu, którego ideą jest tworzenie przyszłości, a nie przekreślanie jej na wieczność.
A tu klops, bo oto... ta kupka perfekcyjnie wyszlifowanych, spasowanych i pomalowanych smętnym brązem desek, przekreśla całe dziesięciolecia. Może nie z życia Koko...
Z życia dziadziusia.
Dziadziuś był bowiem, tak jeszcze niedawno, przystojnym i pełnym energii młodzieńcem. Miał fantazyjną burzę kruczoczarnych loków, błękitne oczy i uczciwe metr osiemdziesiąt.
Mógł być marynarzem pływającym do Argentyny i mógł mieć pierwszą żonę...
Szwedkę z Karlskrony o włosach koloru lnu i niedoborze testosteronu, której wybudował dom i dał rudego syna.
I mógł odejść od niej na widok półnagiej Brazylijki z Rio; ze szkoły samby Cariocas przy Copa Cabana...
I mógł tak całe życie zwiedzać różnego rodzaju kolory skóry, budować im domy, płodzić dzieci i odpływać, ale to Kaśka zawróciła mu w głowie na amen.
Nie miała tak aż roztańczonych bioder, nie znała przepisu na krewetki w sosie własnym i przypalała wodę na herbatę. Ale miała w sobie to coś, co wykluczyło późniejszego dziadziusia z grupy globalnych podrywaczy i osadziło w dzielnicy Witomino. W Gdyni. Na czterdziestu pięciu metrach ośmio klatkowego bloku, na drugim piętrze, bez windy.
Nie liczy się metraż.
Szczęście nie wymaga salonów.
Melanżu wieloletniej codzienności opisywał nie będę. Wszyscy znają go lepiej lub gorzej z własnych doświadczeń, dość na tym, że pewnego dnia Kaśka rozpoczęła podróż bez powrotu, a tryskający energią szatyn pokrył głowę siwizną. A później kupił pieska, którego nazwał Koko.
Zagrzmiało dziś dwa razy i spadło za mało deszczu. Dziadziuś i Koko są właśnie na
wybiegu. Dwaj dżentelmeni okrążający z wolna blokowisko, uchylający kapelusze na widok sąsiadów, kulejący i smutni. Bez przyszłości.
Spierdalamy Koko do domu. Jutro także jest dzień.
A nuż przyniesie nam coś dobrego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz