niedziela, 27 lipca 2014

Madziary

Polecimy dziś na Węgry. Kiedyś był to kraj mlekiem i miodem płynący. Dla Polaków. To właśnie tam mogliśmy kupić gazowane napoje o smaku truskawki i pomarańczy, mogliśmy zjeść zupę gulasz zerkając na Dunaj i marząc o wolnym świecie w pobliskiej Austrii. W każdym markecie półki uginały się pod ciężarem niedostępnych w Polsce, i nikomu niepotrzebnych artykułów, w postaci proszków do prania czy płynów zmiękczających. W samym Budapeszcie można za to było kupić rosyjski kawior i kukurydzę z grilla, która miała smak przechodzonego kalosza, a jej smak odbija mi się do dziś. Podobnie jak kawior. Kupiłem raz malutką konserwę z tym czymś... Po skromnej degustacji puszka wylądowała w śmietniku.
Co ja poradzę, że mam jakiś organiczny wstręt do tego typu jedzenia? Tak czy owak amatorom rybich jajek życzę smacznego...
Pojechaliśmy raz do Budapesztu na kilka dni, na tak zwany voucher. Stołowaliśmy się w restauracji o swojskiej nazwie: "Berlin". Aby tam dotrzeć, musieliśmy ją najpierw znaleźć. W kraju Ferenca Liszta nie było to proste, a zwariowany język naszych bratanków za diabła tego nie upraszcza. Byłem tam wówczas z mamą i kolegą, który skończył liceum z rozszerzonym językiem niemieckim. Słyszeliśmy, że Węgrzy posługują się owym językiem, pytaliśmy zatem po niemiecku. Zero kontaktu. Aż w końcu...
Pewien Madziar, płynną niemczyzną, wytłumaczył nam drogę, a my zrozumieliśmy tyle co nic. Koniec końców, zapamiętałem to do dziś, restauracja po węgiersku to: Itterem. W Itterem Berlin podawali schabowego z surówką, ziemniakami i ostrą papryką, od której rozregulowałem swoje podroby w sposób absolutnie dramatyczny zostawiając zwiedzanie na inny wyjazd. Niestety, moja słabość do pikantnego jedzenia bierze górę nad rozsądkiem.
Inne wyjazdy zakończyły się zresztą podobnie.
Moje wyprawy na Węgry zwykle kończyły się klapą; handel nie szedł, węgierska "Palinka" miała smak bezołowiowej benzyny, a węgierscy celnicy za cholerę nie mogli zrozumieć po co wieziemy trzysta kremów Nivea i cztery tysiące drutów do dziergania szalików.
Oglądałem niedawno dokumentalny film o węgierskich punkach. Jeden z nich powiedział, że współczesne Węgry to kraj, w którym prawica chce dbać o interesy robotników, a lewica skłania się ku najzamożniejszym... Przypomina Wam to coś?
Wjeżdżając kiedyś od strony Ukrainy oszołomił mnie gładki i pięknie wymalowany asfalt, przydrożne miejsca do odpoczynku i smak Europy. W porównaniu z dzikim wschodem był to ogromny dysonans. Szkoda, że równamy w dół, bo to naprawdę bardzo ładny kraj i dał nam Stefana Batorego. Ale nie jedzcie cuszki!!!!
Jo eiszakat...znaczy:
Dobranoc


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz