czwartek, 15 czerwca 2017

Moja modlitwa w Irlandii

Jest takie miejsce w Irlandii, w którym najbardziej nawet wyposzczony osiemnastolatek nie powinien sikać pod wiatr. To klify Moher. Najwyższe w Europie. Sześć tysięcy kilometrów Atlantyku rozpędza wiatry do prędkości, z jaką chciałbym niedługo zobaczyć spieprzających z stąd przydupasów cysorza z nim samym na czele.
Żeby nie być gołosłownym......


Pierwszy raz publikuję film na moim blogu i nie wiem czy da go się odtworzyć, ale wierzcie mi, takiego cholerstwa dotąd nie przeżyłem. Zjeżdżają tam ludzie z całego świata rządni ekstremalnych przygód mycia przez wietrzenie, dziewice tracą tam cnoty, a właścicielom tupecików odbierana jest wszelka godność.
No i ta nazwa, z którą natychmiast mam tysiące skojarzeń...
Moja rozbawiona wyobraźnia właśnie widzi łańcuszek czerwonych peleryn z białym krzyżem na plecach, okrywających przykościelne kostuchy z obowiązkowo przykręconymi śrubką do czaszki, a  wyczesanymi na maksa, berecikami w stylu późnego Gomułki. Moje zatkane katarem uszy słyszą pieśń huraganu w pustych jak bęben czerepach uczestników procesji. I co chwila, którąś z nich, porywa ów amerykański powiew i turla z uciechą w dół zbocza. A oni idą... idą, idą..., by pogrzebać resztki praw.
To doskonałe miejsce dla wiecznego prawiczka, tego... nielota-Kaczora, do stracenia cnoty bez ingerencji osób trzecich. Może takie niepokalane poczęcie bycia facetem, wespół niewidzialnym wszak wiatrem, oczyści jego łeb z potrzeby zatruwania życia innym.
Ogromnie polecam wycieczkę moherom na Mohery. Atlantyk jest pojemny, a ja kupię wypasioną kamerę i będę filmował ich spotkania z ichnim bogiem.


Proponuję stanąć tutaj...

P.s.

Jak widzicie, zaczynam się powoli integrować po wakacjach...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz