Grupy, do których należę, są tak mocno zafiksowane na bieżących sprawach, że już nie raz zostałem postawiony w kącie za wpisy o kucharzeniu lub pieskach.
No to będzie o kucharzeniu! Może i o pieskach, ale to, nawet dla mnie, pozostaje tajemnicą. Jeszcze z pół godziny... Na całe szczęście bardzo z rzadko czytam własne wpisy, ale to i dobrze, bo jak już zacznę, to najchętniej był ich nie publikował, bo wydają mi się beznadziejnie napisane i głupie. Mój blog jest więc rodzajem pamiętnika, który, jeżeli będzie mieć kiedyś jakąkolwiek wartość, to może dopiero za dwieście lat. Ale tylko poznawczą.
Mam jednak spory komfort pisania o tym, o czym sam chcę, bez oglądania się na chwilowe mody i, jakże dziś ważny dla większości blogerów, komercyjny sukces.
W związku z tym, przyznaję to bez bicia, ostatni wyjazd do Anglii, był o niebo ciekawszy od naszych zaściankowych problemów z pisem, opozycją i całą tego resztą gówna, w którym nurzamy się od półtora roku. Wprawdzie cały ten czas lataliśmy niemal z wywieszonymi jęzorami, by zwiedzić jak najwięcej miejsc, do których, raczej... już więcej nie pojedziemy, ale może właśnie dlatego tak mocno wysilaliśmy mózgownice kombinując: co by tu jeszcze...
I zawsze wychodziło, że wszędzie tam należy także coś zjeść.
Narodowa potrawa wszystkich Brytoli, fish and chips, mimo, że próbowaliśmy jej w kilku niezwykle odległych od siebie miejscach, wszędzie smakuje tak samo i wcale mnie nie powala. Ot, zwykła ryba w panierce i garść mrożonych frytek z "Biedronki". W wersji "take away" - żarcie dla kloszardów. Można sobie darować. Ja robię o wiele lepsze.
Miało też być o pieskach więc bezczelnie dopowiadam... psie żarcie... :)
O szkockim haggisie i puree z brukwi już pisałem. Rzecz godna polecenia. Szczególnie z sosem na bazie szkockiej whisky to niemal rarytas. A jeżeli na dodatek jesteśmy w Edynburgu...
Ciekawym doświadczeniem był gryczany placek z mięsem i warzywami, który zjedliśmy w Yorku, w niewielkiej budce prowadzonej przez dwóch... Poznaniaków. Obiecałem im zareklamować ich kramik i teraz to, niniejszym, czynię...
W wersji ćwierć przetrawionej wygląda to tak...
Pozdrowienia dla wszystkich obywateli krainy kwitnącego ziemniaka!
Na skraju Dublina, chyba w każdy weekend, organizowane są targi światowych smaków. Stoi tam długachny rząd namiotów serwujących jedzenie z całego prawie świata. Za naszego tam pobytu największym wzięciem cieszyła się budka z jedzeniem węgierskim. Jadłem madziarskie jedzenie i rozumiem wielometrową kolejkę po zupę gulasz, ale żonusia moja, najukochańsza rzecz jasna, zafundowała sobie coś arabskiego. Potrawa kojarzy mi się ze słowem terefere. Jakiś kolejny placek...
Ponoć smaczny, ale jarski, a ja od takiego jedzenia zmykam jak diabeł przed święconą wodą. Mięcho musi być i kropka!
Jak sami widzicie...
Brytole, w temacie jedzenia, nie mają się za bardzo czym chwalić. Co trzeci sklep to ciasteczka z cukierkami w syropie i cukrowe bezy. Aż dziw, że Wyspy Brytyjskie nie zapadły się jeszcze pod ciężarem ich mieszkańców, a na temat wielkości ich dup napisać bym mógł kilka książek. Zerknijcie uważniej na pierwszy plan trzeciego zdjęcia, a zrozumiecie o co mi chodzi.
Coś przydługi ten dzisiejszy wpis, ale dajcie mi jeszcze szansę na morał.
Polonia, zamieszkująca Wyspy, a lubiąca dobrze zjeść, jest tam w kropce. I niczym rasowy Irlandczyk, który tylko po maluje to swoje drzwi na inny kolor niż przyległych sąsiadów, aby mógł po pijaku do nich trafić, wyspiarski Polak, w pubie, zamawia najbardziej podstawowy zestaw, by jakoś przetrwać... Ku chwale odradzającej się dobrej zmiany...
Przepraszam Cię Romku, ale nie mogłem się oprzeć pokusie... Serdeczne pozdrowienia!
Mógłbym tak jeszcze długo pitolić, ale zrobiło się późno. :)
Zróbcie jutro rosół na pierwsze i schabowego z mizerią i ziemniakami na drugie, a w poniedziałek powtórka. Aby zaś poczuć się prawdziwym Europejczykiem, można to popić Guinnessem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz