niedziela, 4 stycznia 2015

Drang nach Ikea

Nie ma to jak wypad w pierwszy wolny dzień po Nowym Roku na zakupy do IKEI, tym bardziej że i pogoda sprzyja. Szczególnie w drodze do sklepu, kiedy to wiatr popycha gablotę z prędkością wodospadu i, w zasadzie, można zasuwać na luzie. Ten drobny deszczyk także specjalnie nie szkodzi napaleńcom zainfekowanym potrzebą nabycia szałowej szczotki do kibla i zestawu poduszek po 22,99 w kolorze szwedzkiej ochry. Niestety, taki market jest jedynie dla kobiet. Faceci udający  zaaferowanie zakupami to, albo świeżo upieczeni żonkosie z zaaplikowanymi piąty miesiąc żonkami, albo ugrzecznieni straceńcy idący swojej połowicy "na rękę", rozziewane i wymordowane poprzednią nocą, nieogolone dziady z posiwiałym zbyt wcześnie zarostem, przyklejeni kacem do popychanego z trudem wózka, przerażeni powrotem pod wiatr i czających się za węgłem, równie zmordowanych kolesiów z Drogówki, wściekłych, że w taki zasrany dzień przypadła im służba. Poświęcenie z naszej strony jest więc ogromne, ale nielitościwym babom ani w głowie użalanie się nad podobną mizerią. To jest ich El Dorado, ich Kraina Szczęśliwości, nurkowanie na Wielkiej Rafie trzymając za płetwę uśmiechniętego delfina. Ilość zbutwiałych min mężczyzn i rozanielonych kobiet świadczy o tym dobitnie. Mam wrażenie, że właściciel IKEI, projektując wyposażenie sklepu w przepastne i ciężkie wózki, znał sprawę i chociaż w tym poszedł facetom na rękę. Cała reszta to zemsta żony. Dotarcie do poszukiwanego towaru trwa lata, krzesła i stoły wiszą na ścianach, kołdry zwisają z sufitu tworząc makabryczną wizję szwedzkiego potopu i potęgując wrażenie kulistości ziemi widzianej od wewnątrz. Przecież to oczywiste, że aby wejść na parter należy wjechać schodami na piętro i zejść! Dreptając za parą trzymających się pod rękę leciwych koleżanek zrozumiałem jak bardzo jestem nie na swoim miejscu. Owe damy, to zresztą obserwacja generalna, miały to, co w kobietach uwielbiam najbardziej, a nazywam intuicyjnym radarem. O co chodzi? Żebym nie wiem jak nie kombinował wyprzedzić idącą przede mną kobietę, ona zawsze, ułamek sekundy wcześniej wyczuwa z której strony będę atakował i zasłania swoim jestestwem obraną trasę. Żaden, najbardziej nieoczekiwany skręt, nie zakłóci pewności zblokowania drogi wiszącego na wózku człowieka. Deficyt wody w organizmie przyśpiesza irytację wypłukując z włosów resztki pigmentu, a wieczorem zapycha nimi wylot z wanny. Tortury przemierzania jakiegokolwiek marketu opisywali już więksi niż ja, ale wnioski są zawsze jednakowe... Nic tam po nas! Wysyłajmy żony na zakupy same. Niech się zderzają wpatrzone w kieliszki i nabijają sobie guzy wypatrując
rozgniataczy do czosnku. My, jako istoty proste, kupując sześciopak, przelatujemy Biedronkę z prędkością poddźwiękową aby walnąć dupska w ulubionym fotelu i po godzinie usłyszeć: Ty tylko śpisz!
A owszem...
Ale można się także czasem dogadać...
Jest taki wierszyk mojego guru, Mariana Załuckiego p.t. "Rozwód"... Nie żebym kogoś namawiał, ale obserwacje poczynione w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, niczego nie tracą na aktualności.
Fragment brzmi tak:


    Rano ocieram słodki sen z powiek:
    zbudził się inny, wolny człowiek!
    Wynikła wprawdzie polemika,
    która jest czyja połowa ręcznika -
    ale wytworna..., 
    nie psioczę, nie wrzeszczę.
    Niech sobie nie myśli, że kocham ją jeszcze!
    Tak oto tempora mutantur...
    Ja teraz do niej jak do damy:
    żadnych pogróżek, żadnych awantur!
    No, trudno już się nie kochamy... 
    Przeciwnie: sprzątnę, zniosę śmiecie...
    Jak tu nie pomóc obcej kobiecie?!
    Czasem z kwiaciarni jakieś zielsko.
    A widząc minę jej zdziwioną, uśmiecham się...
    uwodzicielsko!
    Niech wie, psiakrew, że nie jest żoną!
    I tak mi fajno, aż zacieram ręce... 
    Nikt mi nie gdera, nie poucza.
    Tam niezależna kobieta w łazience,
    tu ja - niepodległy... 
    przy dziurce od klucza!
    (Nie bez powodu, nie bez chrapki: 
    zawsze lubiłem obce babki!)
    Wytężam nieco wzrok, bo krótki... 
    Ładne, cholera, te rozwódki!
    Ponętna kibić - i ramiona... 
    Od razu widać, że nie żona!
    A ona także bywa
    i jakaś milsza, i troskliwa.
    Raz nawet, widząc me amory, 
    spytała mnie: "Czyś ty
    chory?"
    I tylko z żalem wspominamy, 
    smażąc we dwoje karminadle,
    lata stracone już na amen 
    w strasznym, małżeńskim, naszym stadle:
    nic tylko żarliśmy się co dzień, 
    wieczne pretensje i problemy...
    A dziś? Inaczej!... 
    Miło, w zgodzie... 
    Może się nawet pobierzemy?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz