Jakoś już drugi maj z rzędu upływa nam na podróżowaniu. W zeszłym roku zajeżdżaliśmy się po Anglii, w tym skromniej, krócej i znacznie bliżej, ale całkiem fajowo. Gdyński fish and chips także nie wypadł gorzej w porównaniu z tym z Zatoki Robin Hooda. Nawet ceny podobne! Tyle, że zjedliśmy go w "Smażalni Ryb Morskich", a nie jakimś udziwnionym "Cafe Candy's". Wsunąłem gigantyczną porcję morskiego okonia. Gośka... coś na kształt flądry, niemniej gargantuiczny pakiet z frytkami i kilogramem sałatek, ale ona ma siedem żołądków jak Alf, a ja nie dopiłem nawet piwa. Zanim jednak wytrząsnęliśmy śniadanie, trzeba było zgłodnieć. Przechadzka po wybrzeżu jest przyjemnością, w jachtowym porcie stoją cudeńka milionerów, z których dwóch znam osobiście, a jednego motorówkę udało mi si ę nawet sfotografować. Wygląda tak:
To ta z dwoma czarnymi silnikami po 350 koni każdy. Zapieprza podobno osiemdziesiąt na godzinę po Bałktyku. Jak pis zamknie granice to ją wyczarteruję.
Żadna łajba nie przebije jednak Daru Pomorza królującego przy nabrzeżu niewiele dalej...
Jak to zwykle 1 Maja, na "Błyskawicy", śpiewa się szanty i tłucze tysiąc fotek na minutę, z czego z setkę tłuką wszędobylscy Japońce, dla których nasz kraj jest tak odległą kulturą jak to tylko możliwe.
I choćbym znał ich język lepiej niż Toshiro Mifune i wcinał z nimi dwadzieścia lat jakieś shirako albo wątrobę z żabnicy, że o tańczącej rybie Fugu nie wspomnę, to i tak nie zrozumiałbym po jaką cholerę do nas przyjechali?
Jakaś forma czterojajecznego survivalu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz