czwartek, 2 listopada 2017

Moje Zaduszki czyli trzy wpisy w jednym i morał

Część pierwsza.
Mój halloweenowy psikus zdecydowanie się udał.
Wielu osobom do cna zbrzydziłem swoim wpisem całodzienne wyżywienie, a spora część rozstała się na pewien czas także ze słodyczami. Kilku amatorom piwa udało mi się nawet obrzydzić ów szlachetny napój.
No... bez przesady!
Choćby piwo było z gówna - nic mu w smaku nie dorówna.
Wiele osób przyznało, że z powodu mojego wpisu może nie przespać nocy.
Ponoć, na widok opublikowanych zdjęć... (tak piszecie...), część Waszych psów do tej pory ukrywa się jeszcze pod stołami, a koty poszarpały w domu firanki w dramatycznej ucieczce na karnisz.
Większość jednak skoncentrowała się na marszałku Terleckim i jego niebanalnej urodzie. Tych cytować mi się nie godzi, ale z każdym wpisem się zgadzam.
Osobiście jednak odnoszę wrażenie, że jego wygląd jest efektem wewnętrznego podciśnienia. Taki syndrom zapadającej supernowej.
Łatwo dostrzec, że panie z pisu mają najczęściej jakoś odwrotnie, ale gwiazdy są różnej wielkości i maści, a ze mnie żaden astronom.

Część druga.
Na cmentarzu Père-Lachaise w Paryżu pochowano wiele znakomitości. Spoczywają tam szczątki Abelarda (tego od Heloizy), jest grób Bizeta, Champolliona; genialnych malarzy - Delacroix, Pissarra, Jean-Auguste-Dominigue Ingres i Modiglianiego; Isadory Duncan, Moliera i Edith Piaf. Leży tam także Marcel Proust i Rossini. No i sam Oscar Wilde, ale o nim za chwilę...
Nie wypada przecież pominąć ikony lat siedemdziesiątych, mokrych snów setek tysięcy ówczesnych nastolatek (nastolatków chyba także...), hipnotyzującego Jima Morrisona z The Doors...
Genialną spuściznę Doorsów, ku mojemu zadowoleniu, odkrywają bowiem kolejne pokolenia młodzieży.


 

Nikomu z nich nie dziwię się nawet, że przynoszą na cmentarz alkohol i dragi, aby choć przez chwilę zintegrować się duchowo ze swoim idolem. To problem administratorów nekropolii, który mi wisi.
Grób Oscara Wilde otoczono dziwacznym plastikiem, bo towarzystwo wylizywało nagrobek...

 
Część trzecia.
Pewna niewiasta opublikowała wpis, który streszczę używając języka polskiego.
"Obudziłam się 4,30 nad ranem i wyszłam na taras zapalić. Nagle doszły mnie dźwięki gitary leżącej w pokoju. Wróciłam. Gitara leżała cicho na łóżku. Poszłam do kuchni napić się wody, a gitara zagrała "Rozkwitały jabłonie i grusze".
Mój dziadek grał to kiedyś na mandolinie. Kot wypadł z domu jak oparzony. Jak mam to sobie wytłumaczyć?" 
Wyobrażacie sobie kpiny internautów?
Nie będę ich cytował, ale uśmiałem się jak norka.

Morał.
Nie czytajcie moich debilnych wpisów. Nie zwiedzajcie cmentarza Père-Lachaise bez odpowiedniego zapasu LSD i nie wychodźcie nad ranem na taras. Pojedźcie lepiej na zachodnie wybrzeże Irlandii do Galway. W jego centrum stoi ławeczka z rzeźbą Oscara Wilde. Można ją lizać do wyczerpania zapasów śliny. Można także wsadzić jej dłoń między uda, albo, jak ja, usiąść grzecznie na kolanach.


Można także, w przyszłych wyborach, ponownie zagłosować na pis... do czego przyznało się kilka osób po przeczytaniu mojego wpisu.
- No jakie miałem wyjście - tłumaczą... - koalicja PO-PSL?
Odpowiadam wierszem...
"Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie
Chcieliście Polski, no to ją macie"

Zapamiętajcie te zdjęcia i morał, bo za chwilę pojedziecie do Paryża, albo do Galway, dupą po nieheblowanej desce, wsłuchując się z tarasu w dźwięki mandoliny dziadka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz