czwartek, 19 lutego 2015

Mój Album część I

Pochorowałem się i przeleżałem cały dzień w łóżku. Katastrofa. Chciałem napisać troszkę o Warszawce i jak to im ich most wanted, ale w ramach walki z chorobą posmarowaliśmy się z teściem Krupnikiem i trochę mi lepiej. Przypiąłem się do starych zdjęć wyjętych z lamusa i tak mnie zassało, że nie mogłem się oderwać. Efektem będzie dzisiejszy wpis i dziecięca radocha jaką sprawiło mi ich wertowanie. Żonusia oczywiście poczuła się w obowiązku bycia wielkim inkwizytorem i zakazała mi publikowania co bardziej dosadnych fotek, ale może to i dobrze, bo nadrobię wizualne braki wrodzoną inteligencją skroploną odrobiną dowcipu. Mam nadzieję...
Zacznę podobnie jak Jasio Pietrzak w czasach, w których był jeszcze dowcipny.
Urodziłem się, patrzę... chłopiec! Dobrze jest, jak na początek


Do dziś lubię leżeć na brzuchu. 
Ale że lecę od razu na dwa fronty, druga fotka będzie żonusi z podobnego okresu dorastania. 



Latka mijają, człowieczek dorasta, co poniektórym dają zabaweczkę do ręki i każą palić głupa u fotografa ku uciesze rodzinki. Innych ubierają w białe sukieneczki.




Wysyłają do kościoła aby nauczyli się paciorka i dostali zegarek. Jednak niektóre maluchy bywają odporne na wiedzę i zwiewają na wagary. Pomińmy te nieszczęsne czasy. Ze zidiociałego kilkulatka, albo panien Patyczkuwien...




z prędkością światła przeistaczamy się w młodzieńca, albo rozkwitający pączuszek.





Oczywiście zdajecie sobie sprawę, że marna jakość fotek jest wynikiem obracania się ziemi i przeistaczania czarno-białych fotek w sepię. I tu należy się niski ukłon w stronę techniki komputerowej, która potrafi zdziałać cuda zatrzymując pradawne czasy w całkiem przyswajalnej formie. Lecimy dalej.
Ugłaskanego młodzieńca zastępuje po chwili jakiś oszołom pozujący na artystę...,



 ...a kobiety wybierają drogę nauki. 



I naraz... Te dwie, tak różne istoty, zastępują sobie drogę... On próbuje się jeszcze bronić zwiewając do armii.



I umilając sobie w niej życie jak tylko się da.






Z ZSMP nie miałem nic do czynienia, obrazy na ścianach to mój wkład w socjalizm. Jeden z niewielu widoków na marne resztki setek zaginionych arcydzieł. Większość z tego, czego nie nakradli mi oficerowie, posprzedawałem i moja książeczka PKO aż pęczniała od ilości zer. Pamiętam, że najbardziej wypasiony z ruskich, kolorowych telewizorów, kosztował chyba 48 tysięcy i była to wówczas zajebista góra pieniędzy. Z łatwością mogłem ich wtedy kupić cztery. Do mojej pracowni przychodzili codziennie jacyś żołnierze zamawiający portrety swoich wybranek. Za każdy brałem dwa tysiące. Trzepałem je hurtowo, czasem po dwa dziennie, zbierałem grzybki, spałem na ogromnej kupie desek, grałem w bilard i po weselach. Żyć nie umierać. Miałem na stanie pół prześcieradła  i mundur moro. Broni niet. Zaginęła.
Powrót z wojska był jednak wybawieniem. Wróciła debilna broda i kudły w stylu: Hendrix bzyka się z gitarą.



Efektem zapuszczenia brody musiało stać się oczywiście to...


Na dziś zakończę swoją nudną opowieść z czasów, które pamiętam jedynie ze zdjęć, ale będzie ona przyczynkiem do kolejnych wpisów z cyklu: "Mój Album".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz