Byłem w podstawówce... (A co? Tyż mam kilka klas!), kiedy to do mojej pozaszkolnej edukacji wkroczyła wiadomość o istnieniu indyjskich konopi. Od tego czasu już wiem o ich istnieniu i fakcie, że, po niewielkich modyfikacjach, służą one do najarania się jak Dżinks i śmiania się jak głupi do sera na widok ulicznej latarni.
Jakoś przeszło rok wstecz poszliśmy z moją oczywiście Najukochańszą Żonusią na koncert, gdzieś na Piotrkowską. Po obaleniu drina wyszedłem na dwór zapalić, bo od niedawna żaden mur w żadnej knajpie nie trawi papierosowego dymu. W sumie to jakby miał się z tego powodu zawalić, to lepiej posłuchać koncertu.
Tylko plisssss... nie wstawiajcie mi teraz żadnej umoralniającej gadki o szkodliwości palenia! Z podobną ciekawością słucham kościelnych kazań.
No to wylazłem wreszcie zapalić. Przed wejściem tłum podobnej wielkości jak w środku, ale sami normalni. Nie dość na tym! Pełna integracja rasowa. Był jakiś murzyn, na którego nikt nie napadał, słyszałem hiszpański...
I była rosyjska mafia. Czterech gości bez szyi otaczało piątego w niebanalnym garniturze ze skrętem w ustach. Od razu poczuliśmy do siebie miętę przez konopie i ruski capo di tutti... rzekł do mnie łamaną polszczyzną:
- Masz! Najlepsze zioło w mieście.
Są ludzie, którym się nie odmawia. Są także tacy, od których wymagamy pewnego poziomu dobrego wychowania. Ów Rosjanin taki był.
Nie wiem, i nie będę dociekał, ilu ludziom uciął wcześniej palce, a potem utopił w Irtyszu, ale zioło miał prima sort.
Na szczęście są jeszcze tacy, którzy umieją się dobrze bawić, bo jak patrzę na tę tępą ohydę cysorza, który ma prawie siedemdziesiątkę na karku i jest prawiczkiem nie wiedzącym, że marihuana to wysuszone konopie, to najśmieszniejsza nawet latarnia, po najlepszej nawet gandzi, budzi we mnie jedynie wstręt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz