piątek, 17 lipca 2015

Czomolongma

W przeciwieństwie do wielu znanych polskich alpinistów przeżyliśmy! Atak północną ścianą na najwyższy szczyt Karkonoszy się powiódł. Niestety, próba połączenia się z cywilizacją za pomocą telefonu spełzła na niczym i jest to jedyny powód, dla którego TVN nie relacjonowało naszego osiągnięcia na żywo. Zapomnieliśmy także zatknąć flagi na patyku, ale to znów jedynie dlatego, że nie wzięliśmy jej ze sobą. Przyniosłem, za to, na szczyt, puszkę Okocimia i dwa kamienie, znalezione podczas ostatniej fazy ataku, aby móc je znieść i wrzucić żółwiowi do akwarium.


Potężna zima, temperatury dochodzące do zera bezwzględnego, huraganowy wiatr, a w ostatniej fazie nisko przelatujące motolotnie, nie ułatwiały zadania. 
Czwarty, i ostatni obóz, założyliśmy na wysokości dużej. Kto mógł, nachmielował organizm. Inni się tylko ślinili.


Sam szczyt... 
Jak to szczyt... 
Kupa gruzu. 
Widoki zasłaniały ołowiane chmury. Zdjęliśmy maski tlenowe aby nachmielować się przed powrotem ponownie, bo woda w plecakach zamarzła, i ruszyliśmy trasą południową do oddalonej o siedemset kilometrów, Strzechy Akademickiej, w której, tym razem, wypiliśmy tylko piwo. 
A... przepraszam! W połowie drogi walnęliśmy setkę śliwowicy na czworo i odrąbaliśmy, zamrożone na kość kawałki kabanosów, które przełknęliśmy dopiero po popchnięciu ich pod Strzechą...
Dalszy marsz zakłóciło mi jakieś ścięgno w prawym udzie, ale było już z górki i mogłem się turlać.
Następnego dnia mój żelazny organizm zwalczył kontuzję na tyle, że mogłem zejść po schodach i wsiąść do samochodu, który zawiózł nas na zakręt śmierci opodal Szklarskiej Poręby i dalej, do zamku Czocha,



w którym były wyłącznie schody i tajemne przejścia ze schodami, i gdzie tak mocno pieprznąłem się w czaszkę, że odnotowały to wszystkie sejsmografy po obu stronach polsko-czeskiej granicy. 
Aby to sprawdzić, pojechaliśmy zobaczyć czy aby na pewno nie rozpadło się w Czechach "Skalne Miasto"
Było.
Już od progu przywitał nas jednoznaczny widok pierwszej skały.


Polecam to miejsce, bo można się nim autentycznie zachwycić. 










Można także pozjeżdżać sobie po poręczach...


Albo pobawić się w paparazzi za dychę.


Zjeść americkie brambory z przysmażanym serem, knedliczki z kapustą, popić to czeskim piwem i wrócić do Karpacza, aby móc wreszcie spokojnie umrzeć ze zmęczenia. 
Niestety. 
Kolejny etap maratonu składania mebli i pracy zmusił do powrotu. Aby odwlec nieuchronne, wpadliśmy do świątyni Wang, gdzie zasnąłem słuchając jego historii z magnetofonu, a później do zamku Książ gdzie już ostatecznie próbowałem popełnić samobójstwo.




Co widać po mojej idiotycznej minie desperata. Zresztą nie tylko mojej.




Zostawiłem żonusię w dziupli pod zamkiem i szczęśliwie zakończyliśmy weekend w Karkonoszach. Zakończyliśmy tym samym wakacje na ten rok, bo ileż to można, do cholery, wypoczywać?! 
To zbyt męczące!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz