poniedziałek, 27 lipca 2015

Lipcowe perseidy

Moja mama to ma parę! Nie dość, że cały tydzień zasuwa po Łodzi jak pershing opiekując się kilkoma emerytami, to jeszcze w niedziele wymyśliła sobie jeździć czasem na jagody, których zbieranie przyprawia mnie o drgawki. Wątpię abym w swoim życiu zebrał ich więcej niż szklankę, a mama przytargała mi dziś ogromny pojemnik po twarogu. I znów kłopot. Nie dość malin, to jeszcze jagody. Nie wiem co się z nimi czyni i do czego służą, ale cukru w ostatnim tygodniu kupiłem tyle, co przez ostatnie cztery lata. Zalać to wszystko spirytusem i się urżnąć. Ponoć są amatorzy słodkich zupek, ale ja omijam takie jedzenie bardzo szerokim łukiem i żadna siła nie zmusi mnie do ich spróbowania. Podobny problem mam z kompotami, a już ten wigilijny, z suszonych owoców, to prawie moja trauma. Nie toleruję nawet zapachu. Chyba kiedyś nawet mi smakował, ale z wiekiem wiele się zmienia. Kiedyś mnie to śmieszyło, a dziś zaczynam rozumieć.
Rozumiem także, że w niewyobrażalnie gorący dzień, dziewczyny wynajdują  ze swoich przepastnych szaf i szafeczek trzy sznurki, które, po założeniu, trudniej znaleźć na tyłku niż w szafie (osobiście trzymałbym je raczej wraz ze sznurowadłami ), najbardziej kusą miniówę i plasterek styropianu z wąsem Salvadora Dali między dwoma palcami stóp, przywiązują pieska do smyczy i idą dać mu poszczekać pod market. Pół biedy jeżeli zziajana psina przytroczona jest gdzieś w cieniu, ale częstokroć ilość ciuszków na krągłościach właścicielki, odzwierciedla ilość... No wiecie czego...
Bo gdzież tu w dzisiejszych czasach pójść i co by tu robić? Czytanie książek odpada, bo dysleksja, rower tyż, bo dyscycling, kino tyż, bo za ciemno na epatowanie kolankiem, nikt kina nie zafundował i tam tyż trza czytać literki, bo mówią jakoś niezrozumiale, a w parku gwałcą. Zostaje market z zimną colą. W sumie wszystko brzmi nawet nieźle do czasu, kiedy przed ową półnagą istotką otwierają się drzwi wyjściowe klimatyzowanych wnętrz El Dorado i okazuje się, że gdyby owa, ubrana w sznurówki osóbka, miała wzrost proporcjonalny do wagi, musiałaby mierzyć trzy metry pięćdziesiąt...
Pisałem rok temu o tym, jak to nieświadomie zaczynam zwalniać, bądź przyspieszać, na widok krągłych pupek bujanych opalonymi udami. Nie wiem... ostatnio coraz częściej zwalniam... To wina wieku albo trotuarów wprawianych w drżenie o częstotliwości poniżej 16 Herców. A może wyczuwam nadchodzące tornado?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz