Piszę tego posta właśnie dlatego, że mamy święta. Te, ponoć, najbardziej rodzinne i radosne w roku, w trakcie których największy nawet drań zamienia się anioła, a każdy anioł fruwa nad głowami napełnionych tonami dobroci schrystianizowanej części świata. Czasu pojednań, prezentów, życzeń, opłatków i rodzinnych spotkań przy suto zastawionych stołach.
Doceniam te tradycje i włączam się w nie bez szemrania. Bo tradycje warto kultywować niezależnie od światopoglądu i religijnych przekonań. Trudno także zaprzeczyć, że wkład chrześcijaństwa w owe chwile, czasem cokolwiek wymuszonych uniesień, jest ogromny. Skoro przetrwał tyle wieków - musi taki być.
Nie mam w zwyczaju rozwalać wyważonych przed laty drzwi. Tak jest i kropka. Historia kościoła to nie tylko pasmo cywilizacyjnej degrengolady.
Wiara nie czyni nikogo gorszym.
Będąc zaś niewierzącym dodam z przekąsem...
Lepszym także!
To wielka szkoda, że ci, którzy od dwóch tysięcy lat mienią się być ludźmi tej jedynej i prawdziwej wiary, nie umieją tego przyswoić.
Dlatego nie wymagajcie ode mnie do siebie szacunku! Nie może bowiem być tak, że ja jestem tym złym, a oni są, kurwa mać, tylko cudowni!
Wybaczcie mi tę odrobinę braku świątecznego parlamentaryzmu, ale nie po to piszę swojego bloga, aby się komuś przypodobać. Trzeba mnie brać takim jakim jestem albo olać.
Siadając do wigilijnej kolacji tradycyjnie stawiamy jedno puste nakrycie dla zbłąkanego wędrowca.
Powiedzcie mi więc moi, tak namiętnie rozkochani w miłości bliźniego katolicy, co byście zrobili gdyby w Wigilię, za waszymi drzwiami, pojawiła się wygoniona wojną z domu Syryjka z czworgiem dzieci?
Moje wigilijne talerze nie znają słowa nienawiść. Wasze też?
Śmiem wątpić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz