wtorek, 1 stycznia 2019

Zwierzęta boją się fajerwerków

Jeżeli sądzicie, że za nimi się wstawię, to lepiej nie czytajcie dalej. To trochę żart, ale nie do końca...
Nie nadążam za obsesyjną wręcz potrzebą wielu ludzi męczenia w swoich, najczęściej niewielkich mieszkankach, coraz większej ilości czworonogów. Mało komu wystarcza już jeden pies. Wielu pragnie mieć dwa, trzy...
To niby ma świadczyć o naszym niezwykłym człowieczeństwie, o wyznawanych jedynie słusznych  wartościach przejawiających się zwykle w ograniczaniu własnej wolności w służbie zwierzątkom. Nic bardziej mylnego! Każdy posiadacz pieska czy papugi ogranicza im wolność. Tworzymy im złote klatki w nadziei, że one to będą umieć docenić. W efekcie kupujemy specjalny stolik dla kotka, karmimy go srebrną łyżeczką o siedemnastej dwadzieścia cztery i przemykamy się na paluszkach kwadrans później po domciu, bo kotek chce spać.
Nasza obsesja przybiera jeszcze bardziej zboczone formy. Znałem kobietę, która wychodziła na spacer z psem, a jak ten zdechł, to kazała go wypchać, przymocowała do deskorolki, i wychodziła z nim dalej. Daję głowę, że każdy z Was zna podobne przypadki.

"Cywilizowany" świat ogarnęło ostatnio szaleństwo walki z fajerwerkami. Ptaki uciekają, konie się chwacą, papugi zaczynają kląć po francusku, a psy dopada delirka. A wszystkiemu winien jest Sylwester i pół godziny kolorowych rac na grudniowym niebie.
Czy znalazł się wśród owych przeciwników fajerwerków jakiś mózg, który obliczył dokładnie jaki procent, z tych strzelających, posiada w domu dwa koty i psa?

Ja nie strzelam w Nowy Rok. Powód jest tylko jeden. Szkoda mi na to pieniędzy.

Mieszkam w secesyjnej kamienicy w centrum Łodzi na pierwszym piętrze. Obok jest jednopokojowe mieszkanie. Właściciel nie znalazł w nim miejsca rower dla syna, który od roku stoi zepsuty na korytarzu, ale na wilczura i pekińczyka miejsce musi być. Każde moje wyjście z domu jest gruntownie przez nich obszczekane. Dołącza się do nich jakiś zmniejszony klon Yorka z piętra powyżej i nie da się otworzyć nawet drzwi mieszkania inaczej niż w kakofonii psiego ujadania. Ów zmniejszony York szczeka zresztą pod drzwiami jakieś 12 godzin na dobę, chyba że jest lato. Wówczas wskakuje na parapet i szczeka na ulicę. Piętro wyżej kolejny York, a w mieszkaniu obok pięć kotów przygarniętych z okolicznych podwórek. 
W klatce naprzeciw.
Od parteru. Po lewej kot. Powyżej pies, który ma tę właściwość, że jak wyprowadzają go przez drzwi, to zaczyna wydawać dźwięki porównywalne do zarzynanej wyjątkowo tępym narzędziem świni, na które natychmiast odpowiada pies z drugiego piętra i jakiś inny, którego nie mogę zlokalizować. Trwa to zwykle pięć minut. Dwa razy dziennie. 365 dni w roku.
Każde moje wyjście na ulicę to walka o niewdepnięcie w psie odchody, a pośród kilkunastu smyczy - kilka emerytek i wszechogarniający smród.

Nie moi kochani... Pokłady mojej empatii są ograniczone, a jeżeli tak bardzo kochacie zwierzęta, to zostawcie je w spokoju w ich naturalnym środowisku. Nie będą wprawdzie spać w egipskiej bawełnie i jeść złotymi łyżeczkami, ale doskonale dadzą sobie radę bez was. I gwarantuję, że ptaszki po Sylwestrze wrócą do macierzy zanim zdążą roztrzaskać się o wiadukty.
Każdy posiadacz zwierzęcia dokonuje wyboru za nie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie zmienimy świata i prędzej nauczymy pieski nie bać się sylwestrowych fajerwerków, niż ich właścicieli strzelać na wiwat. 

Nie zacząłem mojego bloga nazbyt optymistycznie, ale myślę, że bardzo szczerze.
No to czekam z niecierpliwością na krwawy rewanż.

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz