sobota, 16 sierpnia 2014

Jazda konna leczy...

Pogoda powoli przechodzi zapachem jesieni i niedługo zaczniemy się witać ze szkołą, co ma swoje dobre strony dla tych rodziców, których dzieci już z niej wyrosły.
Pojechaliśmy wczoraj połowić rybki, niestety, bez oszałamiających efektów, ale na dzisiejszą kolację wystarczy. Dowiedziałem się także ile jest rodzajów ryb o nazwie Karaś. Jest ich do cholery otóż! Co złapałem to Karaś, a każdy całkiem inny, ale o tym dowiedziałem się dopiero na końcu. Moja znajomość gatunków ryb jest podobna do znajomości gatunków drzew... Te mają igły, a tamte liście. Podobno tuż przed naszym przybyciem ktoś złapał szczupaka o wadze prawie 9 kilogramów, w ustach innego ten sam szczupak ważył ok. 6 kilo, ale to w szalonym świecie wędkarzy sprawa normalna. Jeśli go rzeczywiście wyjął z wody, to była to jedyna cokolwiek warta sztuka w piątkowych połowach. Moje sześć rybek ważyło pewnie z 80 dkg, ale co się nawcinaliśmy kiełbas, kaszanek i karczków to nasze.
Zawsze zastanawiałem się dlaczego, jeśli na ryby wybiera się czterech facetów, to wystarcza im po 0,7 na głowę pewnego bezbarwnego napoju, 16 sztuk bąbelkowanego napoju o barwie porannego moczu i czipsy? Napojów czasem zabraknie, ale czipsów nigdy.
Jeśli natomiast zabieramy żony, to należy mieć ze sobą wszystko to, czego nie wymieniłem, a zwykle wypełnia nasze lodówki. Z moich orientacji wynika, że zapasy pozwalające zdobyć Biegun Północny zimą, nie wpływają na ilość złowionych rybek 15 km od Łodzi, ale może się mylę. Toż nawet trzy Cyganki z jednym niemowlakiem, nie wyłowiły prawie nic... Zatem... Ani zaklęcia, ani cygańska sztuka robienia z wszystkich wałów, nie pomaga na nakarmione ryby.
No... dość już o rybkach!
Byliśmy kiedyś we Florencji i syn z żoną poszli szczyt kopuły Duomo, a my ze szwagrem czegoś się napić. Widok z dachu jest ładny, ale pokonanie przeszło czterystu stopni  mocno mnie od tego widoku odstręcza. Odwiedziliśmy niewielką knajpkę z widokiem... Ponieważ nie piję kawusi, wziąłem piwko, szwagier dostał zaś filiżankę wielkości naparstka i setkę wody. Rachunek: 18 euro. Tam to dopiero mieszkają mistrzowie rąbania ludzi z kasy! Nie mam danych ile można zaparzyć kawy za 8 euro w termosie, ale piw miałbym ze sześć litrów za swoją dychę.





Smaczku tej opowieści dodaje historia pewnego 45-letniego Hiszpana, ponoć mistrza w piciu piwa, który po sześciu litrach właśnie, w czasie 20 minut wyzionął ducha. W Polsce nie dożyłby nawet dwudziestki. Być może południowcy mają gorętszy temperament, ale ich głowy nie są wiele warte. Na takim Oktoberfest pije się także sześć, ale milionów litrów piwa i wszyscy przeżywają. Hiszpanie to cieniasy! 
Wracając jeszcze do niezapomnianych widoków... 
Podobną niechęć do ich oglądania miałem kiedyś w Hamburgu i pięknym kościele z rzeźbą Marcina Lutra blisko wejścia, nie pamiętam pod czyim wezwaniem...






Gdzie za kilka ojro można było nacieszyć wzrok prospektem na żurawie. Nie wlazłem, ale żona owszem. Teraz to nawet żałuję, bo na górze okazało się, że można tam dojechać windą... Ale to Niemcy... A piwo obok kościoła kosztowało tylko cztery! Niemcy zresztą też nie umieją się bawić. W czasach, w których bakterie glinne nawet nie myślały przekształcać obumarłej karbońskiej roślinności w węgiel kamienny, byłem na wakacjach w Milelenku. Bystry umysł dociecze, że to wiocha pod Mielnem. Poznaliśmy tam trzy siostry, Niemki, przybyłe z tatą, pasjonatem striptizu, który co wieczór znikał na dancing do Mielna oglądać gołe baby. Podobne rzeczy działy się zresztą na polu namiotowym z córkami owego pana. Ale nas nie było stać na bilety i musieliśmy jakoś sobie radzić. Któregoś wieczora urządziły ognisko. Poszedłem z gitarą. Było ze dwadzieścia pięć osób, z czego trzy czwarte to Niemcy. Otworzyli wino i ja, jako nadworny grajek, pierwszy dostałem otwartą flachę. No i ile by tu upić? W łódzkich bramach piło się po pół, pod palec, ale że towarzystwo międzynarodowe... upiłem łyka. Flaszka zatoczyła pełne koło i wróciła upita do połowy. Podziękowałem, bo chyba więcej było w niej śliny niż Rieslinga. Co innego Polska centralna. Pod koniec liceum zacząłem jeździć konno. W Bogusławicach, blisko Łodzi. Coś około 170 samych ogierów. Pojechałem tam na tzw. waleta, gościa objeżdżającego dwa razy dziennie konie, aby nie dostały w boksach fijoła. To wystarczało abym mógł mieszkać za darmo. Przyjeżdżali tam zwykle studenci, pasjonaci obijania tyłków o siodła, było kilka domków letniskowych i parę namiotów. Wśród nich stał stół pod drzewem nazywany Szubienicą, bo kiedyś, ktoś, powiesił na na owym drzewie sznur z pętlą i tak już zostało. Wieczorem, po obowiązkowym objeżdżaniu koni, zaczynała się biesiada. Była zagrycha, jeden kieliszek i jedna flaszka. Pierwszy nalewał drugiemu, drugi trzeciemu itd. Zmieniały się tylko butelki, do czasu aż ostatni imprezowicz nie runął pod stół. Kaca wytrząsało się od 6 rano w siodle.
Wciąż ktoś przynudza o naszym byciu, czy nie byciu, w Europie...
Ileż ta EUROPA może nauczyć się od nas? No bo co taki nasączony piwskiem Bawarczyk wie o waletowaniu w Bogusławicach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz