poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Za późno już dziś na kolację, ale pogadać jeszcze można.

Dawno nie marudziłem o jedzeniu, to pomarudzę sobie dziś. Syn wrócił ze Szwajcarii i przywiózł kilka rodzajów sera. Kurde, trzeba przyznać, że sery mają tam całkiem dobre i choć nie jestem ich namiętnym zjadaczem, to podżeram, po cichu, codziennie kawałek. Diabelnie smakuje mi Le Gruyere i Le Gruyere z dopiskiem Bio, cokolwiek by to nie znaczyło, ale mam jeszcze jakiś Appenzeller, i Emmentaler Dolce, których chwilowo szkoda mi napoczynać, ale jeśli są tak smaczne jak ten Le Gruyere, to kocham Szwajcarię. Nie wiedziałem, że słynie ona także z pierników... A nawet jeśli nie słynie, to polecam ichnie pierniki, bo te co mam, to mistrzostwo świata.
Lubię smakołyki z innych krajów, muszą wszakże spełniać kilka warunków...
Nie mogą mieć pancerza, oczek na czułkach i łazić bokiem po dnie morza. Albo pływać systemem odrzutowym wydzielając jakąś fioletową substancję. Nie powinny także mieszkać w muszlach i mieć wygląd zbyt lekko ściętego białka, które wprawdzie połyka się z ich naturalnym poślizgiem, ale taki poślizg nachalnie przeczyszcza moje kiszki. Dawno temu, na wczasach w Bułgarii, moi współtowarzysze niedoli, nałapali jakichś morskich ślimaków i zaczęli je gotować. Trudno mi opisać smród roznoszący się wokół namiotu z garnkiem pełnym tych specjałów. I chyba dlatego, do dziś, nie mogę przekonać się do frutti di mare.
Kuzynka z mężem zaprosili nas w piątek na sushi. Zapraszajcie mnie na takie jedzenie, bo jestem idealnym gościem! Macie stuprocentową pewność, że niczego nie zjem.
Wszyscy oczywiście wiedzą o mojej miłości do krewetek w ryżu owiniętych jakimś zielonkawym liściem i z pobłażaniem traktują mój do nich sentyment, ale to tylko okazja do dowcipów, a dobra zabawa przy jedzeniu jest równie ważna jak sam posiłek. A zabawa była świetna! Dzięki ci Jolu i Mireczku!
Muszę przyznać, że sama idea sushi bardzo mi się podoba. Wszystko jest pięknie zrobione i podane. Tylko dlaczego nie ma w środku wołowiny?
No, bo weźmy taką krowę...
Nie trzeba dla niej budować kutra, uczyć się rybołówstwa, psioczyć na kiepski połów i tonąć. Krowie daje się kopa i wypuszcza na łąkę. Jedzenie rośnie tam samo. Można co najwyżej wdepnąć na łące w jakieś gówno, ale przecież i z niego wyrasta zaraz pieczarka. Same plusy. Nie wiem ile waży taka krowa, ale gdzież tam takiej królewskiej krewetce do wagi krasuli! Nie wyobrażam sobie całej krowy zawiniętej w ryż. A smak... hmmmm... środkowoeuropejski!
Moda na orientalne smaki przybiera u nas na znaczeniu. Wielu ludziom pasuje ten rodzaj jedzenia. I dobrze.
Nie zwykłem nikogo namawiać do jedzenia tylko tego, co smakuje mnie. To jak z zapachami, modą i wszelkimi rodzajami indywidualnych upodobań. Muszą być. To gwarant postępu, rozwoju i czego tam tylko chcecie. Świat doskonale obchodzi się bez mojej miłości do ośmiornic. Ja lubię jeść krowy. Kupię sobie jutro jakiś kawał mięcha, rosnącego daleko od słonej wody i pędzonego czterolistną koniczyną. Mam ochotę na ozora w sosie chrzanowym. Mniam.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz