poniedziałek, 2 kwietnia 2018

I don't like mondays

Wczoraj jechałem tramwajem. No co! Dla mnie to atrakcja, bo to pierwszy raz w tym roku. Oczywiście, że byłem lekko zmęczony... A co, nie wolno?
Jakiś głupol wymyślił, że nie wolno jeździć po alkoholu, to nie jeżdżę. Ciekawe czemu niewolno po nim jeździć; że to niby martwi się o opony w autach; że się opiją? Chodzenie po alkoholu jest mniej szkodliwe dla butów? A może należałoby dodać słowo: "wypiciu" i nie narażać się na drwiny?
Tak czy owak musiałem dziś wrócić po auto.
Przemyślałem pierwszy dzień świąt i w przybliżeniu określiłem miejsce, w którym może stać.
Było rano. Padający nocą śnieg nie ułatwiał zadania, zawirowania wiatru multiplikowały mi się pod czaszką, doszedłem więc do słusznego wniosku, że pora jeszcze pospać.

Moja żonusia miała kiedyś psa, który szczekał na teściową jak tylko usiadła na kuchennym stołku, by chwilę odpocząć od pichcenia. Jej rolą było gotowanie i sprzątanie. Moją najważniejszą sprawą w lany poniedziałek była podróż po auto. Hau, hau.
Dotarłem na przystanek tramwajowy w nadziei, że wiecznie otwarty sklep monopolowy tuż obok, rozwarł swoje podwoje i, po cudownym odnalezieniu i przyprowadzeniu gabloty na podwórko, walnę puszkę Harnasia.
Sklep był zamknięty, ale dopiero tam zrozumiałem jak wielu ludzi boryka się z podobnym do mojego problemem.
Nigdy, żadna krata, na żadnych sklepowych drzwiach, nie wprowadziła w melancholię tak wielu mężczyzn, jak dziś. Dziesięć minut oczekiwania na tramwaj uświadomiło mi to aż nadto.
Jak wiecie, nieszczęścia chodzą, przynajmniej, parami...
W tramwaju spał żul, za którym nieopatrznie usiadłem.
Znacie ten fetor...
Moje jelita zacisnęły się w gordyjski węzeł i wygoniły mnie na tył składu, a lany poniedziałek nabrał jakże nowych znaczeń.

Nie przedłużając...
Obiad zjedzony, święta zaliczone. Zostało jeszcze kilka garów do umycia. Muszę więc kończyć, bo wiecie... hau, hau!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz