Duduś stwierdził, że wychował się na Maanamie. Niech mu będzie, ale świadczy to jedynie o tym jaki z niego jest cymbał. Nie przypominam sobie żadnego tekstu Kory o uwielbieniu dla faszystów i ksenofobów; chyba niczego nie zaśpiewała także o idiotach. Jedynym skojarzeniem z pisem mógłby być fragment piosenki pt. "Agresywne lato"
"Ginący na oślep szuka ocalenia,
Słońce schowało się głęboko w gniewie,
Nie kochamy tego co miłości warte!
Nie kochamy już nawet siebie"
Odnoszę wrażenie, że kiedyś już pisałem to, co chcę napisać teraz, ale skoro nawet ja nie pamiętam, to powtórzę...
W czasach mojego liceum, a więc za bardzo późnego Gierka, polska scena muzyczna wykreowała falę zespołów, które oklaskiwane są do dziś. To oczywiście "Perfect", "Budka Suflera", "SBB" czy, odrobinę później, "Lady Pank". No i, rzecz jasna, "Maanam".
Doczytałem się gdzieś, że powstał w roku 1979, ale ja odnoszę wrażenie, że trochę wcześniej.
Świetnie pamiętam pewien koncert w łódzkim klubie "Pod Siódemkami" (a bywałem w nim diabelnie systematycznie!), na którym to prezenter zapowiedział występ... tu nie dam głowy, ale chyba zespołu "Maanam" w składzie: Marek Jackowski, John Porter i Kora...
"Siódemki" to był niewielki lokal z bezładnie poustawianymi krzesłami, które kierowano w różne strony w zależności od ustawienia prowizorycznej sceny i barem z wysokimi stołkami, przy którym niezmiennie przesiadywał Bogusław Mec w kapeluszu i z drinkiem.
Byliśmy z żonusią w sobotę na Piotrkowskiej i specjalnie pstryknąłem zdjęcie tego budynku...
Zobaczcie... To tylko pięć okien na parterze.
W takim oto miejscu na scenę wyszedł łysiejący hipis z gitarą klasyczną, jakiś Angol z podobnym sprzętem i zaczęli rzeźbić coś, co mi się kompletnie nie podobało. Jakby tego było mało, po kilku minutach, wyskoczyła na scenę długowłosa szatynka w podartych dżinsach, zaczęła się dziwacznie wyginać i wyśpiewywać coś, co mi się wówczas także nie podobało.
- Ale nudy! - pomyślałem.
Końca tej opowieści nie pamiętam, wiem tyle, że był to mój pierwszy kontakt z zalążkiem zespołu "Maanam".
Ich późniejsza kariera wprawiła mnie w lekkie osłupienie, bo nie prorokowałem im żadnej kariery.
To, tak zwana, jedna para kaloszy...
Były to także czasy niezwykłych koncertów największych tuzów jazzu na "Jazz Jamboree". W ramach jednego z nich poszedłem do łódzkiej filharmonii na koncert Tomasza Stańki. Dostałem miejsce bokiem do sceny nieopodal ustawionych na niej głośników. Jakiś zespół wyszedł na scenę i coś zagrał, potem drugi i trzeci... Na koniec wyszedł Stańko z trąbką, solo, i jak pierdzielnął mi w lewe ucho swoim free jazzem, to mało nie spadłem z fotela. Już wówczas należał do elity światowych trębaczy.
Koniec tej opowieści pamiętam o tyle, że na dwie godziny ogłuchłem.
Kora i Stańko odeszli od nas na zawsze kilka dni temu. Oboje uśmierciło obrzydliwe raczysko.
Może mi słoń na uch nadepnął i nie wyczułem wielkości opisanych muzyków tuż po ich poznaniu, ale to wcale nie znaczy, że nimi nie byli. To tylko ja jestem zwyczajny muzyczny ignorant.
Nie przejmuję się tym wcale, bo w świecie tak rozpasanej ignorancji i tak chyba nie mam się czego wstydzić.
Zostały nam płyty, a mnie także odrobina wspomnień. Głupio mi to napisać, ale napiszę...
I fajnie!
Pewnie, z czasem, powrócę do free jazzu i postaram się go lepiej zrozumieć.
Z Korą sprawa wydaje się prostsza.
Lubię piosenki "Maanamu".
Pomyślcie przez chwilę nad nowym znaczeniem słów z ich piosenki...
"Czekam na wiatr co rozgoni,
Ciemne, skłębione zasłony,
Stanę wtedy na raz,
Ze słońcem twarzą w twarz!"
Kora i Tomasz już stanęli. I, niestety, Marek Jackowski także.
Cześć ich pamięci!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz