Zacząłem dziś pisać jakiś kolejny post o polityce, ale tak mnie on zbrzydził, że zmieniłem temat. Bedzie trochę kulinarnie.
W sobotę połaziliśmy po Piotrkowskiej. Było Święto Łodzi. Porozstawiano kramy, grała jakaś muzyczka i było upalnie. Każdy świętujący odsztyftował się jak szczur na otwarcie kanału i wyległ aby posmakować piwa na Festiwalu Piwa. Spróbowałem łyka jednego i dałem sobie spokój. Piwo to taki napój, który powinien smakować jak piwo. Nie potrzeba do niego dolewać pigwy lub maczać w nim cynamon. Taka oryginalność na siłę. Mnie ona nie kręci. Ja jestem prostak i jeżeli biorę do ust kawał mięsa, to nie mam ochoty czuć smaku brzoskwini z ananasem. Jedno bez drugiego doskonale może się obejść więc po co to łączyć? Znam osoby, które lubią tak jeść, ale mnie do nich daleko. Mięso to mięso i albo się lubi jego smak i je, albo nie. Po diabła udziwniać za wszelką cenę?
Jakiś kucharz powiedział, że woli poświęcić więcej czasu na przygotowanie dobrego posiłku bez walenia dziesiątków egzotycznych przypraw i skupić się na podkreśleniu smaku tego co gotuje. Mam dokładnie to samo. Jajecznica ma mieć smak jajka, a nie pomidorów, a robienie z kiełbasy bananów w lukrze jest wręcz wstrętne. Pewnie dlatego nie smakują mi owoce morza, bo one same żadnego smaku przecież nie mają i trzeba je dosmaczyć. Równie dobrze można by ugotować kij od szczotki, owinąć jakimś glonem, wepchną w to porcję ryżu, posmarować wasabi i pokroić w plasterki. Ale czad! Zdaję sobie sprawę, że właśnie obrażam połowę społeczeństwa, ale to mój blog i mogę wypisywać na nim co mi się żywnie podoba lub nie.
Dlatego moje kucharzenie jest proste jak rzeczony kij. Widać mam coś z kornika.
Jadłem kiedyś w żydowskiej restauracji porcję mięsa o smaku suszonych owoców utopionych w cukrze z miodem. Pomijając już fakt, że na cukier reaguję alergicznie, to co to za jedzenie? Postawić to wszystko obok mięsa i niech sobie każdy przegryza czym mu się żywnie podoba.
Wiem, że przynudzam, ale jeszcze tylko jedno...
Nie znoszę smaku pietruszki. Żonka to wie i nie sypie mi do rosołu jej natki. Kilka razy skropiłem rybę cytryną i jej nie zjadłem. Dla mnie są to smaki nie do pogodzenia.
Wracam na Piotrkowską.
Po wycieczce między przepoconym tłumem, dotarliśmy do Manufaktury głodni jak syberyjska wataha wilków zimą. Po mojej porcji marudzenia na widok różnorakich menu, zakotwiczyliśmy w Sphinksie. Liczyłem na shoarmę, bo to jedzenie dla ludzi. Mięcho, chlebek pita, trzy rodzaje sosów, widelec i piwo.
Na wszelki wypadek przejrzałem jednak kartę dań, a w niej jakieś "mezze".
Kasza bulgur z pomidorami i miętą, falafel, sos miętowy, sos z kminem, sos sezamkowy, kofta i humus. Pita i oliwki. Może coś tam jeszcze, ale nie pamiętam.
A co mi szkodzi spróbować?! W razie awarii pojem oliwek
Poprosimy.
Wyglądało to tak...
Najgorsze w tym wszystkim były dwie rzeczy. Nie trawię mięty i wegetariańskiego jedzenia, a tam, z wyjątkiem kofty, czyli takich jakichś psich kutasków na patyku, wszystko z fasoli.
Wyobraźcie sobie, że to wszystko było całkiem smaczne! Nie jadłbym tego codziennie, ale też nie uciekłem do tryskającej obok fontanny.
Nie dość na tym! Dopiero kelner wywalił nas z knajpy, bo zamykali.
Pojechałem kiedyś busem do Danii mają w portfelu dowód od osobówki. I co? Można?
Wegetariańskie jedzenie nie jest takie złe. Można przyprawić je nawet miętą i kminem. Ale i tak, po powrocie do domu, ukroiłem sobie kawał kiełbasy. Bo jak tu żyć bez kiełbasy i karczku?
Pozdrowienia dla mięsożerców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz