Czytam świetną książkę. Nosi tytuł: "Bonobo i Ateista". Bonobo to takie sympatyczne małpki, karłowata odmiana szympansów.
Trudno je czasem nie pomylić z człowiekiem...
...ale na tym podobieństwa właściwie się kończą. Przejęliśmy od nich wprawdzie kilka genów, ale jakże nam jeszcze daleko do ich codziennych zachowań! Już bardziej przypominaliśmy je w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku.
Make love, not war! Dzieci kwiaty, Woodstock i The Doors.
Niestety, w międzyczasie wynaleziono komputery, internet i telefony komórkowe, które cofnęły nas cywilizacyjnie do średniowiecza. Bo cóż z tego, że rozmawiamy z Australią, skoro nie umiemy twarzą w twarz? Już dziś niektóre zakochane parki, siedząc nad bajorem w parku, ślą do siebie esmesy, bo ewolucja pozbawia ich powoli strun głosowych i redukuje ilość palców do kciuka i fakersika. Ponieważ jednak są jeszcze młodzi, to w rzeczonym parku osłaniają się zwykle jakimś klombem nadźganym puszkami po piwie i najnowszą mutacją syberyjskiego kleszcza.
To jest ich terytorium; ona jeszcze w dużej mierze narzuca mu swoje rządy, a jemu się to cholernie podoba. On pewnie walnie jakieś foux pas w trakcie przedzierania się przez jej rajstopy, ale ona położy to na karb resztek genów bonobo, które uaktywniają się przecież także i u niej. Za klombem. Bo bonobo to nie są mądre zwierzęta. Jak każdy gatunek stadny bronią wprawdzie własnych granic nie pozwalając nikomu na ich przekroczenie, ale czynią to w pewien wyrafinowany sposób.
Jak wiemy, fizyczny atak na dobra innych, to domena mężczyzn. Zastępy rozhukanych bonobo linii z wackiem ruszają czasem na wojnę z wrogiem. Docierają do granicy i co widzą? Samice otóż. I nawet największym macho wśród najeźdźców robi się głupio, bo jak tu walczyć z babami? A baby bonobo mają pewien dodatkowy walor. Nie noszą rajtuz, a ochotę na ten sport, który się bez nich uprawia, mają przeogromny. No i granica staje się teatrem rozpusty, po którym lędźwie napastników osłabiają się tak bardzo, że wracają do swoich bonobek, aby osłabić je do cna, zajarać i wleźć na ulubiony konar w celu: się przespać. Wojna zażegnana, nikt nie zginął, a może wręcz odwrotnie, granica tylko pachnie jakoś bardziej swojsko dla obu plemion.
W odpowiedzi, nazajutrz, następuje atak strony przeciwnej...
Szalalala la, zabawa trwa.
Pogłowie się zwiększa nie grożąc kazirodztwem i wargą a la Habsburg.
Dla mnie rewelka.
A co słychać u "prawdziwych szympansów"?
Mordują się na potęgę! Zagryzają się i rozwalają łby konarami, na których ich mało mądrzy kuzyni wolą się wyspać. I są coraz bliżej wymyślenia boga, który oczyści ich z pierworodnych grzechów.
Ale nawet oni doznają ataku spazmatycznego śmiechu na widok miss Pawłowicz wracającej z sex sesji z Glińskim, by oddać się Macierewiczowi.
Do których nam bliżej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz