poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Piombino

Tak serdecznie obrzydła mi nasza współczesność, że postanawiam ją na dłuższy czas całkowicie olać. Mówiłem to już z milion razy, obiecywałem sobie trzy miliony, ale zawsze zobaczę lub usłyszę coś takiego, od czego ścina mi się białko i mój organizm musi odreagować jakimś wpisem, po którym znowu mam wyrzuty sumienia, że kolejny raz dałem się nabrać.
Ja nie wiem...
Ludzie sobie jeżdżą po świecie, niekoniecznie dalekim, tu wejdą do parku z fontanną, tam ubawi ich jakaś pijaczyna spadająca z roweru... Pstrykną zdjęcia śluzy w Miłomłynie na kanale Ostródzko-Elbląskim, zachłysną się magią zamku Baranów Sandomierski albo tarasami otaczającymi Książ i... mają o czym pisać na blogu cały rok.
Ja tak nie umiem. Nie wiem na ile wpisów wystarczyłoby mi inwencji gdybym zajął się wyłącznie modą lub gotowaniem; po tysiąckroć walcował na stolnicy podobne ciasta lub zaczynał od przysmażania cebuli jako starter do dalszych czynności - umarłbym z nudów! Moje wpisy są najczęściej efektem chwilowego zachłyśnięcia się jakimś tematem. I zwykle po dwóch dniach zapominam o czym pisałem.
I tak jest fajnie, bo świat jest zbyt barwny żeby ograniczać się do jednego tematu.
A dziś mam ochotę spieprzyć z naszego kraiku do Italii. Do pozornie nieciekawego miasteczka o nazwie Piombino, przez które przejeżdżałem jeden raz w drodze do Rzymu. Zresztą tylko dlatego, że pomyliliśmy drogi. Położone jest na niewielkim półwyspie, otoczone z trzech stron morzem i sprawia wrażenie nowoczesnego. Jest z nim trochę tak jak z tą cebulą, wiadomo, że powinno się ją dodać, ale niekoniecznie. Może się uda bez niej obejść i ugotować makaron.
Niestety, we Włoszech nie jest to takie proste. Bo ta industrialna zabudowa przechowuje swoje tajemnice.
Mnie zaś wystarcza świadomość, że przez dwa miesiące mieszkał w tamtejszym zamku  Leonardo da Vinci, aby chcieć tam wrócić. Podreptać po tych samych kamieniach, po których chodził człowiek określany mianem: najbardziej uzdolnionego człowieka w historii świata.
Niech Was zatem nie zwiodą wysokie kominy elektrociepłowni i portowe żurawie, bo wśród nich możemy wyczuć magię świata, który obszedł się bez nich, a mimo to stworzył kulturę opartą na takiej wyobraźni, do jakiej dziś nam pieruńsko daleko.


Costa Conkordia "zacumowała" wprawdzie w okolicach Livorno, ale włodarze miasta już ostrzą swoje piły, by przerobić ją na żyletki ku pomyślności mieszkańców. Nawet Leonardo miałby z tym dziś nie lada problem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz