Rok 1988 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne wydarzenia. Współcześni kronikarze wspominają, iż z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się z Dzikich Pól i zniszczyła zasiewy i trawy co było przepowiednią napadów tatarskich. Wczesną wiosną zdarzyło się wielkie zaćmienie słońca, a wkrótce potem kometa pojawiła się na niebie. Niektórzy twierdzili, że zaraza spadnie na kraj i wygubi rodzaj ludzki. W południowych województwach lody nie popętały wcale wód, które podsycane topniejącym każdego ranka śniegiem wystąpiły z łożysk i pozalewały brzegi. Padały częste deszcze ze śniegiem, Łódź rozmiękła i zamieniła się w wielką kałużę, a zielona ruń obsypała trawinki w parkach już z początkiem grudnia. Gdy więc tak porządek przyrodzenia zdawał się być wcale odwróconym, wszyscy oczekiwali niezwykłych zdarzeń. Tymczasem w Łodzi nie działo się nic nadzwyczajnego i nie było innych walk i potyczek jako te, które odprawiały się tam zwykle, a o których wiedziały tylko orły, jastrzębie, kruki i dzielnicowy. Bo taka była już ta Łódź. I w takie to deszczowo-śnieżne południe, dnia 23 kwietnia, niejaki Dariusz Sobala zasiadł na tylnym siedzeniu zielonego Poloneza wystrojony w garnitur, białą koszule, krawat, lakierki i kwiatek, z radością w sercu i niepokojem w reszcie własnego ciała, po narzeczoną. Już w progu poprosił niedaleką teściową o kieliszek czegoś na uspokojenie, bo delirka go jakaś męczyła od rana. Na wszelki wypadek ogolił się dzień wcześniej... Kielonek uspokajających ziółek mamy panny młodej wyluzowało go tylko nieznacznie, a kurs do Urzędu Stanu Cywilnego sprawy nie poprawił na jotę i trzeba było powiedzieć sakramentalne "Tak". Po serii obśliniających twarz pocałunków, zamknął na chwilę oczy swoje niebieskie i przypomniał sobie cytat z Sienkiewicza:
- A co, wachmistrzu? żyje czy nie żyje?
- Żyje, panie namiestniku, ale charcze; arkan go zadławił.
- Kto zacz jest?
- Nie Tatar, znaczny ktoś, dziwnie ubrany, w świecących butach.
- To i Bogu dziękować.
Bogu podziękował Dariusz o dziewiętnastej z ogonkiem. Widać wówczas zadziałały wypite w południe ziółka i luzik, w połączeniu z ewidentnie podpitym księdzem sprawił, że pochmurny wieczór nabrał różowych barw. Tylko kiedy teść w trakcie życzeń, chciał ucałować go w rękę, poczuł się nieswojo.
Nie wiem do dziś, czy na weselu byli jacyś pijący na umór Niżowcy zwiastujący klęski, ale nawet jeśli... generalnie pili tylko po to, aby rano mieć kaca.
I tak się to przędzie od lat dwudziestu ośmiu...
A podtrzymując sienkiewiczowskie alegorie dopiszę na koniec:
"Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli".
A teraz czekam na życzenia... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz