niedziela, 7 stycznia 2018

Podróże kształacą

No tośtmy sobie pobalowali w Zakopanem. Miarą niech będzie rozmiar mojego kaca, który pozwolił mi w nocy odkręcić kapsel z mineralną otwieraną wyłącznie otwieraczem. Próbowałem to bezskutecznie powtórzyć za dnia. Otwieracz leżał obok butelek. Chyba ubawiłem Gośkę.
Wieczorna podróż Zakopianką to horror. Minus 5 stopni, lekka zamieć, roboty drogowe co kilometr, ani śladu jakichkolwiek pasów na jezdni, a z naprzeciwka niekończący się sznur oślepiaczy. Jakie to szczęście, że żonusia robiła za pilota i, tuż przed Zakopcem, do spółki z głupim esem, skręcili mnie w lewo na drogę pustą niczym kozacki bęben, Po objechaniu jakieś góry dotarliśmy tuż przed Zakopane...
I jak tu było się nie opić?
Nocne mocowanie się z cholernym kapslem osłabiło moje siły do popołudnia.
Później zjechaliśmy windą na basen. Właściwie to dwoma windami. Byliśmy w tym hotelu dwa lata wstecz (to był także ten czas, co do którego nie jestem za bardzo pewien, co wówczas robiłem), ale pamiętam nasze bezskuteczne próby odnalezienia pokoju. Taki rodzaj hotelowej dysleksji.
Po wlezieniu do basenu wreszcie poczułem jak trudno mi się oddycha pod ciśnieniem otaczającej mnie wody. Było źle. Na szczęście wieczorem zabrano nas na kulig. Dostałem płonącą pochodnię, a Gośka dwie setki wiśniówki.
Nie wiem teraz...
Miałem także jodłować? Chyba tą wiśniówką.
Po godzinnych torturach, tuż za pierdzącym koniem (jak mi szkoda tych zwierząt!), naszym oczom ukazała się knajpa. Ale nie żeby od razu było tak można do niej sobie banalnie wejść! Trzeba było najpierw osmolić nad ogniskiem kawał kiełbasy. W rytm góralskiej kapeli, trzęsąc się z zimna,  pozostawiłem na mrozie resztkę moich zębów swobodnemu miażdżeniu zabitej świni. O popiciu herbatą nie było mowy, bo pooblewałbym towarzyszy niedoli i mógłbym zarobić w ryj.
Na szczęście w knajpie było już ciepło, świetna micha i morze alkoholu. Wreszcie odżyłem. W   przeciwieństwie do żonusi, która nie zauważyła nawet świecącego się nad jej głową jelenia.
Jeleń wyglądał tak:


No! Tylko proszę mi teraz nie mylić jelenia z żonką moją najukochańszą, która do dziś nie może wyleczyć się z kaszlu po kuligu! I z wiśniówki.

Dwie doby permanentnej balangi skołatało nasze jestestwa przynajmniej do następnego roku.
Jakby tego było mało, w drodze powrotnej, w pewnym przydrożnym kiblu, natknąłem się na boisko piłkarskie w pisuarze. Była tam bramka i piłka zwisająca na sznurku z jej szczytu. Chybocząca się w rytm polewania. Tam dopiero wyleczyłem kaca. Trafienie w taką piłkę to nie lada wyzwanie!
A niech się się jeszcze zatrzęsie; ten ostatni raz...
Zrzut wolny!


I jak? Niezły wymyśliłem dziś tytuł? Gdzie indziej tak bym się dokształcił?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz