wtorek, 30 stycznia 2018

Chyba to oczywiste o czym dziś napisałem...

Bardzo dawno nie przeczytałem w necie żadnego artykułu do końca. Zwykle już po pięciu zdaniach zaczyna mnie on nudzić. Zawsze jest w nim coś nie tak. Może nie tego oczekuję po przeczytaniu  wstępu, a może język zbyt drętwy? Nie wiem...
Żyjemy w epoce memów. Wszystkim zależy na czasie, a po książki rzadko kto już dziś sięga. Przelatujemy wzrokiem po tytułach, oglądamy obrazki i wiśta wio dalej! Chyba jestem nieodrodnym dzieckiem naszych czasów. Ale do rzeczy...
Pierwsza informacja o kłopotach Tomasza Mackiewicza i jakiejś Francuzki, podczas zdobywania K2, dotarła jakoś przed tygodniem. Moje reakcje na podobne informacje są najczęściej takie same.
- To nie łaź gdzie cię nie chcą!
Dalej pojawia się stek bluźnierstw, bo z jednej strony szkoda mi człowieka, a z drugiej... nie dociera do mnie jego namolna potrzeba zrobienia sobie krzywdy. Oglądanie świata z wysokości dziesięciu kilometrów jest dostępne w każdym samolocie rejsowym. Wystarczy kupić bilet przy oknie i przełknąć po drodze kilka razy ślinę. Plecak doleci osobno. Chyba się, kurwa, nie pogniewa?!

Odpowiedzią na moje dylematy stał się artykuł syna himalaisty, który zginął w najwyższych górach próbując pokazać swojemu plecakowi widok z ośmiotysięcznika. Nie wiem kim on jest, bo zachował anonimowość.
To okrutny tekst i nie będę go cytował. W delikatny sposób opisałem go powyżej.

Zapytano kiedyś pewnego  himalaistę czy natknął się na zakonserwowane zwłoki swojego kolegi po fachu, w górach.
- Owszem - odpowiedział - siedział skulony, w czerwonej kurtce, w załomku skalnym.
Taki bonusik do panoramy... z maską tlenową na gębie, serią zajebistych odmrożeń i chińską zupką w plecaku.
Ponoć jedynie dziesięć procent himalaistów ginie w wyprawach. Niegroźna statystyka. Gdyby jutro wymarło tylu pismenów i ich zwolenników, to byłbym prawie szczęśliwy i z niecierpliwością czekałbym na więcej.
Proponuję zorganizować wyprawę świętego penisa na Nanga Parbat jeszcze tej zimy. Jeżeli faktycznie jest taki święty, to przejdzie do historii jako pierwszy trójnogi himalaista. A jak zginie, to zawsze można słać do niego hurtowo moherowe bereciki.
I już za dziesięć lat, najwyższe góry świata, pokryją się siecią wydeptanych moherowych dróżek prowadzących najprostszą drogą do nieba.
No może nie najprostszą, ale drogi ku zbawieniu proste wszak nie są.   
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz