niedziela, 11 lutego 2018

Taki post o lekko kulinarnym zabarwieniu

Nie jestem jakimś namiętnym pożeraczem ziemniaków. Pyry to pyry, arbuza z nich nie zrobisz. Najwyżej frytki.
Gdyby był lipiec, a my gdzieś na Mazurach, rozpaliłoby się ognisko i wrzuciło kilka do ognia, najlepiej w aluminiowej folii, zrobiło masło czosnkowe i napędziło bimbru. Tak to bym lubił...
Mamy niestety zimę.
Od lat kombinuję dwie rzeczy.
Po pierwsze primo:
- Jak oszukać moje bardzo średnie uwielbienie dla ziemniaków?
A po drugie primo:
- Jak zrobić najlepszego drinka na świecie?

Takie moje hobby...
W obu przypadkach, jak dotychczas, przegrywałem z kretesem. Chyba przed tygodniem doznałem objawienia.
Robi się tak...
Gotuje ziemniaki w mundurkach, wyjmuje z gara i kładzie po kolei na rączkach dwóch drewnianych łyżek tak, aby odrobina ziemniaka zwisała pomiędzy nimi od spodu. Pyrki muszą być lekko niedogotowane!
Nakrawa się je od góry na tyle, aby nóż oparł się na łyżkach i wsadza do piekarnika na 20 minut. W trakcie pieczenia powinny się lekko rozchylić.
Wyjmujemy z piekarnika i w powstałe szparki napychamy delikatnie plasterki, hmmmm... boczku, cebuli, plasterków pieczarek...
Co Wam tam wpadnie do głowy.
I znów do piekarnika na pół godziny. Na wierzch trochę masła, kilka plasterków wędzonego boczku i...
Uwaga... posypujemy to ziołami transylwańskimi! Nie pomyliłem się! Są takie!

Pieprzyć mięso, surówki i sosy!
Na ciepło, na zimno, jako przystawka...
Bez znaczenia.
Pod każdą postacią takie pyry to rarytas!
To pracochłonne, ale Michał Anioł rzeźbił Dawida trzy lata.
Sztuka wymaga poświęceń
Kiedyś może uda mi się znaleźć podobnie znakomitego drinka. Nie omieszkam napisać.

No kurde!
Ile można pasjonować się Czarneckim?!


Smętne resztki na jutro...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz