Ten stary grzmot waży 98 kilo i za żadne skarby nie jestem w stanie go sam ruszyć. Chwilowo służy mi jako podstawka pod popielniczkę. Szukam zatem jakiegoś silnego, niekoniecznie mądrego, innego facia, z którym wypieprzymy stary złom na jakiś śmietnik. To trudne, bo jak komuś uświadamiam jego wagę, to zaraz zaczyna mu rodzić żona, ma skoliozę, nachalnego zeza, albo repturę. Rozumiem ich wszystkich. Kto chciałby ryzykować przesunięcie lędźwiowego dysku, dla jakiejś sąsiedzkiej pomocy, za flaszkę Pana Tadeusza.
Ale ja chyba dziś nie o tym...
W ramach nowoczesnych bajerów znaleźliśmy dziś z żonusią w telewizorze Karaoke.
Zawsze ogarniała mnie zgroza, kiedy słyszałem fałszujących i podchmielonych desperatów próbujących nadążyć za parablalalabamba, czy jakoś tak, ale dziś, w zaciszu własnego pokoju, zaczęliśmy się razem wydzierać, właśnie na podobnym poziomie, do ekranu i lampy. Uszy więdną, sąsiedzi spierdzielają na działkę, światło przygasa, a mleko w lodówce wydziela serwatkę. Żenada.
Ale jaka radocha!
Piosenek jest pewnie z tysiąc. Od: "Jesteś Misia, dawaj pysia", czy jakoś tak... do "Oh! Darling" Beatlesów, przed którą to piosenką McCartney darł się godzinę do księżyca, aby spieprzyć swój głos na tyle, żeby mógł to zaśpiewać. Są oczywiście smętne kawałki typu: "Bardzo smutna piosenka retro" kapeli "Pod Budą" i "Private Dancer" oszałamiającej babci Tiny.
Dla każdego coś miłego.
W przyszłą sobotę mamy znowu jakiś spęd czarownic.
Jeżeli żona nie pootwiera uszminkowanych dzióbków koleżanek telewizyjnym Karaoke, to muszę się znów ewakuować. Ostatecznie mogę być w jury "Miss Mokrego Podkoszulka", ale dopiero po siódmym winie, spitym przez przybyłe czarownice.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz